czwartek, 30 stycznia 2014

Ismail Kadare – Wypadek

Wypadków samochodowych jest wiele, jednak nie wszystkie są takie same. Powodem są często nadmierna prędkość czy alkohol; czasem dekoncentracja kierowcy. Prowadzącego taksówkę, która spadła ze zbocza na siedemnastym kilometrze drogi na lotnisko, rozproszyli jego klienci: zobaczył on we wstecznym lusterku dwoje ludzi, którzy nie robili nic... innego... jak tylko... próbowało się... całować...
Ismal Kadare w swoim Wypadku przedstawia historię o konstrukcji szkatułkowej: opowieści dotyczące prac śledczych przedstawiają bohaterów jako takich, jakimi znał ich świat; on, bo imiona tu nie mają znaczenia, jest związany z Radą Europy, organem dążącym do ugaszenia potencjalnego ognia, który mógłby rozpalić ponownie Bałkany; ona jest archeolożką, która stara się łączyć zabobon z nauką. W centrum opowieści znajduje się opowieść bohaterów, która prezentowana jest w oparciu o ich zapiski. Klaruje się z nich niejednoznaczny obraz, pełen pęknięć i niewiadomych; z jednej strony kochankowie zbliżają się do siebie w sferze fizycznej; z drugiej brakuje temu związkowi wyjścia poza fazę fascynacji, a stanowi temu sprzyja rzadkość spotkań. Mimo tego bohaterowie pozostają sobie wierni i to na tym kontrakcie opierają swoje spotkania. Sprawiają one wrażenie kolejnych, niezwykle dynamicznych wyładowań, które mają dać wyzwolenie. Gdy w pewnym momencie bohater zwraca się do swojej partnerki call girl pojawia się nowy, wiążący ich układ. On, jako przedstawiciel demokracji i rozwiązań mających na celu pokój staje się suwerenem, panem; ona – ma spełniać jego oczekiwania wtedy, gdy on chce. Wprowadzenie do tej relacji wątku finansowego, jakim obciążone jest określenie call girl, dodaje tu ciekawej pikanterii kontekstowej, a zarazem upolitycznia nową prozę Kadare'a, wikłając ją w grę pozorów.
Bo taką grą pozorów jest próba rekonstrukcji wydarzeń tego feralnego dnia, gdy taksówka spadła ze zbocza. Poza tym, że zginęli pasażerowie i przeżył, niemal cudem, kierowca, nic nie jest pewne: ani to, kim dla siebie byli pasażerowie, ani to, w co byli uwikłani. Ta ciągła gra znaków zapytania staje się tu interesująca nie tylko ze względu kryminalnej proweniencji – zdaje się, że autor chce oddać atmosferę Bałkanów; regionu wciąż nabuzowanego, w którym najmniejsze podejrzenie o nieporządaną działalność może być iskrą na prochy. A jak inaczej rozumieć wypadek, w którym ginie człowiek związany z Radą Europy?
Trudno oprzeć się wrażeniu, że poza polityczną i warstwą Wypadek ma dawać czytelnikom rozkosz lektury, cieszyć nawet w gmatwaninie wątków i domniemywań. Zarazem książka ta może męczyć; gdyby poddać zawarte w niej wątki analizie kontekstowej okazać by mogło się, że jest to opowieść zanurzona w traumach, którą nawiedzają co rusz demony przeszłości. Również niemal całkowite poplątanie wątków prezentowanych w ostatniej prozie Kadare'a zdaje się mieć na celu zmuszenie czytelnika do podjęcia pracy w celu złożenia czegoś w jedną całość. Czy skutecznego? Bohaterowie usiłują się całować – będąc z innych światów i reprezentujące inne wartości stają się sobie z jednej strony obcy, a zarazem – niezwykle podobni. I właśnie taki magnetyzm jednakowych biegunów zdaje się dominować w Wypadku; toż-samość jest tu spoiwem, lecz także odrzuca; pragnienie drugiej osoby jest silne, lecz podobieństwo... cóż, robi swoje.


Jelena Czyżowa - Czas kobiet

Socjalizm nigdy nie był tematem łatwym – niezależnie z jakiej perspektywy byłby opisywany. Nawet w wyidealizowanych opowieściach, takich jak Moskwa nie wierzy łzom, do których odwołuje się Jelenda Czyżowa w swoim Czasie kobiet, pojawia się element wskazujący ma pęknięcie w opowieści i strach; wszak każda historia idealna musi mieć gdzieś pogrzebanego swojego trupa. Takim elementem jest tu wyidealizowany świat idei równości komunistycznej. Równości, która z egalitaryzmem ma niewiele wspólnego.
Mamy zatem Antoninę, matkę, sąsiadkę i robotnicę fabryczną. Mamy również jej rodzinę – szczególną i mocną, złożoną z niej, jej córki i trzech sąsiadek, z którymi żyje we wspólnocie. Więzi je łączące są niezwykle silne, a wsparcie, jakiego udzielają sobie kobiety jest ogromne i nie jest oparte o żadne związki władzy. Można jedynie stwierdzić, że kobiety czują się zobowiązane wobec młodej matki; to poczucie, rozumiane jako wola, nie jako przymus, staje się fundamentalne dla niezwykłej enklawy wzajemnego wsparcia.
Niezwykle ciekawą figurą jest córka głównej bohaterki, która jest niema. Trudno się oprzeć wrażeniu, że to wokół niej toczy się cała akcja książki – Antonia zyskuję opiekę swoich sąsiadek głównie z powodu bycia samotną matką, pozyskiwanie różnorakich korzyści, które przydziela władza ludowa. Również decyzja o poszukiwaniu męża jest wyraźnie związana z córką – gdy bohaterka dowiaduje się, że ma złośliwego raka, naturalną konsekwencją staje się poszukiwanie kogoś, kto mógłby się zaopiekować dzieckiem gdy jej zabraknie. Wybór pada na jej kolegę z pracy, który nie pije i jest porządny, i zdaje się być dobrym opiekunem dla małoletniej – w innym wypadku dziecko trafiłoby do sierocińca, gdyż nie byłoby podstaw do adoptowania go przez którąś z sąsiadek. Dziewczynka jest uważana przez kobiety za wyjątkową – zarówno ze względu na jej przypadłość (mimo bycia niemą nie utraciła słuchu), co czyni ją potencjalną jurodivą, jak i pragnienie uchronienia jej przed odrzuceniem i niezrozumieniem.
Czas kobiet zdaje się być historią o chronieniu potomstwa przed złym światem: ten świat nie sprzyja jednostkom słabym, a jedynie wytworzenie wspólnoty daje szansę na danie mu odporu. Bohaterki łącząc swoje siły mogą ukryć wady – bowiem żadna nie jest ich pozbawiona: trzy starsze kobiety korzeniami swojego życia sięgają do czasów, które nie kojarzą się aktualnej władzy najlepiej, lecz jakoś się dostosowują do ładu; Antonina jest samotną matką pracującą ponad swoje siły, lecz to samo czyni ją predestynującą do miana stachanowca. Wreszcie najmłodsza z nich – niema dziewczynka, która winna znajdować się w specjalnym ośrodku, a nie w normalnym domu.
Wyraźny jest tu też strach przed wyjściem poza tę dziwną, niemal sakralną wspólnotę – świat zewnętrzny jest zły, rzadko spotkać można kogoś godnego zaufania. Mimo tego w bohaterkach jest też widoczna nadzieja – że Antonina znajdzie męża, który zaopiekuje się jej córką; że uda się znaleźć dobrego lekarza, że nikt nie oszuka ich na (nielegalnej) wymianie złota na ruble. Lęk jest tu wypierany przez wspólnotę i siłę, którą ona daje. Z drugiej strony – postaci przedstawione przez Czyżową są kolejną z twarzy socrealizmu w Rosji; reprezentują, głównie za pośrednictwem Antoniny, typowe bolączki Rosjan nie działających ani w opozycji, ani nie związanych z organami partyjnymi, a chcących po prostu żyć. Są tu one w opozycji do postaci Ludmiły Ulickiej; nie chcą walczyć, lecz godnie żyć; wydreptać i przeczekać swoje a nie wywalczyć.
Nie da się ukryć, że Czyżowa niezwykle ciekawie przedstawia historię życia zwyczajnych ludzi stykających się ze statystycznymi kłopotami; mimo pozornego zogniskowania nieszczęść dotykających centralną Antoninę nie jest to nowożytna, socrealistyczna opowieść o Hiobie, lecz opowieść o wspólnocie, która dostosowuje się do kolejnych przeciwności i stara się je pokonać bez dokonywania rewolucji. Trzy pokolenia Rosjan starają się żyć i pozwolić żyć innym; pragną zmian ewolucyjnych, które dać mogą daleko bardziej wymierne efekty niż rewolucje, których w ich życiu, niestety, nie brakowało.

niedziela, 12 stycznia 2014

Zygmunt Bauman, David Lyon - Płynna inwigilacja. Rozmowy

Nowoczesność oczekuje komentarza; im szybciej się ona rozwija, tym częściej parować jej ruchy muszą osoby, które zrekonstruują jej strukturę i przedstawią ją jako całość. Taką, dosyć stałą odpowiedzią na kolejny element płynnej nowoczesności jest nowa książka Zygmunta Baumana – Płynna inwigilacja. Jest to zapis korespondencyjnej rozmowy z Davidem Lyonem dotyczącej inwigilacji w przestrzeni publicznej, przemian, które narzucają media społecznościowe, oraz kwestii (pozornie) kontrolowanej autoprezentacji, jaka dokonuje się niemal każdego dnia.
Punktem wyjścia tej korespondencji zdaje się być pewien paradoks; bowiem, jak to wskazuje Lyon żyjemy w czasach, w których inwigilacja jest gwarancją bezpieczeństwa. To spotkanie się dwóch kategorii rozdzielanych przez Michaela Foucault, którego duch unosi się nad transoceaniczną dyskusją dwóch myślicieli, zdaje się być paradoksem dobrze oddającym możliwości, jakie dają nowe media. Rozmówcy zarazem zaznaczają, że nie są to korzyści darmowe – użytkownicy mogą z nich korzystać za cenę udostępnienia administratorom serwisów swoich danych dotyczących preferencji i zainteresowań. Właśnie te informacje, udostępniane dosyć chętnie przez użytkowników mediów społecznościach, stają się walutą; każdy check-in, każde wciśnięcie lubię to!, każde udostępnienie treści dostarcza informacji, które ułatwiać mogą reklamodawcy (!) trafienie do reklamobiorcy (!), czyli potencjalnego klienta, który został wytypowany na podstawie informacji zawartych w przeglądarce. Badacze podają ciekawy przykład zakupu biletów lotniczych, gdyż w zależności od miejsca, komputera czy historii przeglądanych stron cena biletu może znacząco się różnić… Zarazem rozmówcy zwracają uwagę na kwestię wygodnictwa, która z jednej strony przyspiesza podejmowanie decyzji, a z drugiej – skłaniać może do podejmowania pochopnych działań.
Ta ekonomizacja wskazuje na przeniesienie znaczeń powiedzenia wiedza to potęga; Bauman i Lyon zdają się mówić: wiedza to pieniądz, i, jak to dowodzą, zaskakująco duży pieniądz. Wskazują oni na szerszą perspektywę różnorakich akcji i zrywów społecznych, napędzanych przez publikowane w mediach społecznościowych wpisy, jak chociażby niedawna egipska wiosna – badacze sugerują, że gdyby któryś z portali (twitter, Facebook) zablokował wyświetlanie pewnych hasztagów i postów, wtedy komunikacja między uczestnikami zwyru zostałaby zaburzona, a to doprowadzić mogłoby do jego upadku; innymi słowy – gdyby zarząd wspomnianych portali uznał, że jakieś działania nie są mu na rękę, politycznie czy ekonomicznie, skutecznie mógłby je storpedować przez... pasywność, czyli zatrzymanie strumienia informacji, jakim jest niewątpliwie społecznościowy news feed. Zatem wiedza to nie tylko władza, ale i… pieniądz?
Niezwykle cenne w tej książce jest przedstawianie zjawisk w sposób niejednoznaczny – badacze stwierdzają wszak, że inwigilacja, jakiej się poddajemy, dokonuje się w dużej mierze za naszym pozwoleniem, oraz że ograniczać może ona wolność; z drugiej strony wskazują na pozytywne aspekty tego zjawiska – zwiększenie bezpieczeństwa za niewielką cenę, ale i zmniejszenie podejrzliwości w relacjach. Wszak nieznany przestaje być obcym, gdyż przez dopuszczenie do społeczeństwa i obecność w nim staje się innym. Gdyby dodać do tego, niespotykaną do tej pory, możliwość wygooglowania kogoś, można mówić o znaczącym ułatwieniu relacji i uproszczeniu ich struktury; randki w ciemno dziś przestają być aż tak w ciemno. Zarazem mechanizm ten wyzwala inną, mniej korzystną zależność – dokonywanie rozdzielenia swoich od obcych zmusza do opowiedzenia się po którejś ze stron: wstrzymanie się od głosu umieszcza natychmiast w pozycji obcego, gdyż brak deklaracji potępiającej obcego stygmatyzuje w równy sposób co przynależność do niechcianej grupy. Bauman przytacza tu przykład muzułmanów w świecie po 11 września, lecz bliższym czytelnikom może stać się bardziej aktualny zbiór znaczeń, jakim obciążeni są przedstawiciele narodowości Romskiej czy Ślązacy; paradygmat jest ten sam – albo jesteś z nami, albo przeciw nam.
Wspomniana ekonomizacja dyskursu władzy jest zaznaczona wyraźnie w Płynnej inwigilacji. Pomijając wspomniane traktowanie informacji jako waluty, Bauman i Lyon zwracają uwagę na zdecentralizowanie pozycji obserwatora w wieży panoptykonu – obserwowany nie może wskazać jednoznacznie na postać obciążoną odium winy; to rozproszenie, które dokonuje się w płynnej nowoczesności wymyka się ocenie moralnej – zwraca na to uwagę Lyon. Pojawia się tu wprawdzie owy on / owi oni, lecz brakuje tu jednoznacznego, niemal gombrowiczowskiego wskazania palicem i dokonania aktu performatywnego, który mówiłby to on patrzy”; akt ten natychmiast nakazywałby na potępienie wskazanego, gdyż czynność ta, boleśnie wręcz skonkretyzowana, wymuszałaby na wskazującym ustosunkowanie się do niego. Wszak obserwacja to posiadanie nadmiaru wiedzy, co deprecjonuje i skazuje na ostracyzm. Obserwujący, mimo służenia bezpieczeństwu ogółu, staje się natychmiast podejrzanym, gdyż posiada wiedzę wykraczającą poza zasięg przeciętnego obserwowanego. Jedną ze strategii sprzeciwiających się temu procesowi jest dążenie do anonimizacji w przestrzeni publicznej, czego przykładem może być chociażby unifikacja ubioru; badacze wskazują na coraz szerzej zakrojone profilowanie potencjalnego klienta – czy to w Sieci, czy to w twardej, nie wirtualnej rzeczywistości.
Mimo świeżości myśli zawartych w książce trzy kwestie strukturalne zdają się przebijać w niej najwyraźniej. Pierwszą jest powtarzanie się Baumana – jego wcześniejsze wypowiedzi w mediach zdają się mieć w tej książce swoje rozwinięcie, tak jak chociażby słynna styczność myśliciela z dostosowaną do jego preferencji ofertą Amazona. Ten przykład pojawiał się w jego wcześniejszych tekstach publicystycznych. Budzić to może z jednej strony pewne zdziwienie, gdyż czytelnik może oczekiwać, że Płynna inwigilacja będzie zawierać treści stanowiące absolutne novum, jednak rozszerzenie przestrzeni wypowiedzi i dodanie drugiego, przychylnie innego w postaci Lyona rozszerza tu treść, a wspomniany przykład przestaje być powierzchowny.
Drugą kwestią jest potwierdzanie przez rozmówców intuicji polskich badaczy zajmujących się nowoczesnością, mediami i medializacją przestrzeni publicznej (chociażby Anna Maj, Anna Nacher czy Michał Derda-Nowakowski). Zarazem w tej książce dokonuje się w tej książce werbalizacja niektórych tropów wieszczonych przez ekonomów, a które podchwycili... odpowiedzialni za sieci społecznościowe.
Trzecim elementem jest pewne przewartościowanie bezpieczeństwa w dwanaście lat po WTC i rozpoczęciu wojny z terroryzmem – rozmówcy sugerują, że machina służąca bezpieczeństwu zdaje się pędzić w złym kierunku; przestaje służyć ogółowi, a, w niedalekiej przyszłości, może go po prostu ogłupiać, a nawet przeciwstawiać ogółowi interesy posiadającym pieczę nad dyskursem władzy jednostkom.
Płynna inwigilacja nie jest książką prostą ani jednoznaczną, jednak zaliczyć ją należy do grupy wytrychów, które otwierają myślenie – o nowoczesności, sposobach kierunkowania zachowań w internecie i społeczeństwie, ale i o mechanizmach pracujących pod powierzchnią widzianego. Wskazanie roli obserwatora (lub obserwatorów, jeśli tacy istnieją) oraz wiążących się z nim znaczeń nie jest tu przecenienia, jednak formuła i wywód w tej książce jak i prezentowane w niej argumenty są przejrzyste, zbliżone do publicystyki stosowanej przez Richarda Senetta, jednak Baumanowi i Lyonowi udaje się łączyć pogłębioną analizę z lekkością tekstu, co nie zdarza się, niestety, często.

czwartek, 9 stycznia 2014

Patrycja Pustkowiak - Nocne zwierzęta

Jedną z najczęstszych strategii stosowanych przez pisarzy jest eksploatacja traumy; jej forma – morderstwo, śmierć, choroba, utrata jakiegoś elementy, nieszczęśliwa miłość – nie musi być doprecyzowana; najważniejsze, że ona jest. Właśnie taki początek swojej prozy przedstawia Patrycja Pustkowiak w powieściowym debiucie Nocne zwierzęta: autorka nadmienia, że ktoś ginie i popycha wózek z akcją w dół zbocza.
Mamy więc Tamarę Mortus, budzącą się na kacu (fizycznym i moralnym), pośrodku zaniedbanego pokoju, obok stygnących zwłok. Czytelnik staje się towarzyszem bohaterki w podróży ku przeszłości, która decyduje o przyszłości; narratorka uchyla rąbek tajemnicy coraz bardziej i bardziej, by w końcu powiedzieć a-ku-ku i dokonać apokalipsy (czyli – mówiąc mniej zawile – zasłony opadnięcia). Takie prowadzenie fabuły jest ciekawe, lecz również ryzykowne; wszak czytelnik może pamiętać, że na początku jest trup, a skoro autorka serwuje retrospektywę, to znaczy, że pętla zawiąże się dokładnie w tym samym miejscu, w którym lina rozpoczyna bieg. Pustkowiak umyka jednak tej przypadłości – omamia czytelnika opowieścią Tamary, przypominającą straceńczy taniec, przypominający w ostatnich ruchach coś, co można nazwać (ach, ten język) pelikanim śpiewem.
To zapadanie się w głąb uzależnienia i zmieszanie go z dziwną, alkoholową formą agorafobii i kartą kredytową ze sporym debetem tworzy ciekawą mieszankę, która mówi o nieznanym przypadku zamożnej alkoholiczki. Stan ten nie jest często opisywany, a jego świeżość pozwala na wolne od kalk eksploatowanie; na wmieszanie w historię panny Mortus wątków komicznych i psychologicznych. Autorka pozwala stawać się swojej bohaterce lustrem innych postaci (chociażby kolegi z dawnej pracy) oraz znakomitym exemplum osoby zniewolonej.
Oczywistym tropem wydaje się tu być Pod mocnym aniołem Jerzego Pilcha, lecz nie brakuje w książce wrażliwości, którą można zauważyć u Charlotte Brontë i chyba to ta szczególna delikatność, by nie rzec kobieca delikatność, wyzwala opór wobec śmierci i spełnieniu się klątwy zawartej w nazwisku bohaterki: wszak Mortus to nic innego jak zmarły [człowiek], a Tamara, imię pochodzące od aramejskiej nazwy palmy daktylowej symbolizującej siły witalne, nie jest tu przypadkowe. Narratorka Nocnych zwierząt wszak walczy, próbuje uciszyć szamoczącego się ptaka wewnątrz, jak to określiła Tokarczuk; przechodzi kolejne fazy grzechu (picia), ekstazy (rauszu), pokuty (kaca) i mocnego postanowienia poprawy (w tak zwanym międzyczasie), które okazuje się być słabsze niż by chciała. Zakończenie w tym świetle z jednej strony daje nadzieję, lecz z drugiej – deprymuje jeszcze głębiej; trybut złożony demonom okazać się może zbyt wielki.
Debiutancka proza funduje czytelnikowi spokojną opowieść, pozbawioną nadmiaru cięć dynamizujących akcję; pozostaje ona zarazem bardzo plastyczna i podatna na interpretację. Pustkowiak pozwala swojej bohaterce opowiadać i właśnie w tym procesie dokonuje się re-kreacja świata – proces, który jest znany Tamarze, wszak film urywał się jej niejednokrotnie. A sama nocność powieści zdaje się oddawać atmosferę imprez, ale i półmroku panującego w mieszkaniu budzącej się na kacu bohaterki.
Nocne zwierzęta są prozą dobrą; wypełnia ona niszę literackiego opisu kobiecego uzależnienia, tematu tabu (przed alkoholiczką broni się trochę nawet język), który jest ubrany w jedne z najmniej pożądanych w tym stanie szaty klasy średniej. I, co najgorsze, zanurzonego w konsumpcję, a to ona jest dźwignią ekonomii...

niedziela, 5 stycznia 2014

Dawid Grossman - Tam, gdzie kończy się kraj

Film Andrzeja Wajdy Katyń poruszył nieznany temat przeżywania oczekiwania na powrót bliskiej osoby z wojny. Deheroizacja i przesunięcie środka ciężkości z opowieści męskiej na kobiecą, pozwoliło na wskazanie zacienionych do tej pory elementów – tęsknoty, strachu i nadziei tych którzy czekają (lub dokładniej – tych, które czekają). Taką niepewność rozsiewa w swojej książce Tam, gdzie kończy się kraj Dawid Grossman.
Zaczyna się jak u Becketta – kilka osób zamkniętych w szpitalu, które nie mogły być ewakuowane i czekają na bliżej nieokreślony moment wyzwolenia. Ich cierpliwość kiedyś ma zostać nagrodzona, jednak jest to perspektywa równie daleka jak przybycie Godota. Bohaterowie tego ciemnego preludium, wszak wybrzmiewa ono nocą, gdyż tylko wtedy mogą migrować między salami, kierują swoje myśli ku wyzwoleniu, które nie nadchodzi.
To oczekiwanie nie kończy się wraz z dalszym rozwojem akcji – bohaterka oczekująca na koniec walk martwi się o swojego syna. Nadzieja na powrót, brak informacji i ciągła niepewność zmuszają do życia w ciągłym zawieszeniu; brakuje tu pełni i sensu, dlatego kobieta ucieka, udaje się w podróż, przeżywa szczególny exodus, który nie daje wyzwolenia.
Uchwycenie tego stanu spadania w otchłań rozpaczy nie jest łatwe; Grossman relacjonuje go poprzez relację zachowań bohaterów, gdyż w słowach jego postacie niemal nie pozostawiają śladu strachu. Balansując na granicy niedopowiedzenia wzbudza u czytelnika empatię, zmusza do hipotetycznego postawienia się w roli matki oczekującej syna. Wszak sam autor był postawiony w tej sytuacji, jednak nie dane mu było doczekać dobrych wieści. Niemniej – nie znając kontekstu biograficznego trudno oprzeć się wrażeniu, że głębia i świadomość tego doświadczenia jest niemal przytłaczająca, a autor musiał przeżyć jakąś druzgoczącą stratę. W tle pobrzmiewa jednak doznanie łaski wyrywającej z odrętwienia; przepracowanie straty i odbicie się od dna rozpaczy (melancholii?) jest tu punktem wyjściowym do opowieści o traumie. Nie bez znaczenia jest tu umieszczenie w centrum wydarzeń kobiety – na tę zależność zwraca uwagę Roland Barthes, pisząc we Fragmentach dyskursu miłosnego, że w tęsknocie jest coś kobiecego; ta stereotypowa formacja lepiej oddaje kulturowe obciążenie kobiety czekającej na powrót mężczyzny: męża, kochanka, syna, ojca, jednak bez wzniosłości Penelopy.
Tam, gdzie kończy się kraj jest prozą jednoznacznie antywojenną – pokazuje coś, co można nazwać lękiem immanentnym, który pojawia się chociażby w piśmiennictwie Antoniego Kępińskiego; obawę przed ziemską śmiercią, utratą i niepewność przy konieczności zachowania normalności. Grossman oddaje z przejmującą dokładnością obawę, która wiąże się z troską o bliskich. Lęku tego autor nie usiłuje kiełznać rozumowo, lecz pokazuje jego irracjonalną stronę, podsycaną przez brak informacji lub niepewne plotki. Pokazuje widmo opisywane przez Amosa Oza, jednak nie sili się na jego uładzenie – Grossman jest bezlitośnie szczery. Do bólu, bez granic kraju, a nawet dalej.

Anaïs Nin – Dzienniki 1939-1944

Poprzedzone szokiem dwóch wojen zapiski z okresu okupacji uderzają swoją szczerością. Anaïs staje się jeszcze dojrzalsza, jeszcze bardziej przytomna; trafia w sedno i odsłania się przed czytelnikiem jako podmiot intelektualny i emocjonalny.
Początek tego tomu diarystycznego jest silnie związany z Ameryką i podróżą morską. Nin umyka z kontynentu zanurzonego w dziwnej wojnie i udaje się (lub też powraca) do Stanów Zjednoczonych. Po raz kolejny demaskuje specyficzne połączenie konformizmu i konserwatyzmu, które oburza ją po raz wtóry. Jako autorka jest na cenzurowanym ze względu na swoje lewicowe sympatie; jako aktywistka i intelektualistka jest traktowana z dystansem ze względu na szacunek do szkoły doktora Freuda. To wyjście poza umożliwia jej przeżywanie indywidualnej żałoby a zarazem wytwarza przestrzeń myśli, nie ujarzmianą przez konieczność przyjmowania akceptowanych póz, a która podsycana tęsknotą (homesick) daje jej możliwość konstruktywnego formułowania myśli. Myśli ważnych, niejednokrotnie prowadzących do przewartościowania jej tęsknot, ideałów i wartości.
Nin w kolejnym tomie Dzienników maluje niezwykle sugestywny obraz Ameryki jako miejsca zakłamania; jest to, moim zdaniem, jeden z najciekawszych obrazów ówczesnego raju na ziemi w znanej mi literaturze. Wszak autorka zapisków jest w szczególnej i niezwykle korzystnej pozycji obcego, któremu dany jest dostęp do struktury. Pisarka para się wciąż mecenatem, pomaga znajomym, oddaje dole i niedole pracy twórczej.
Tom ten jest mniej politycznym, a zarazem daleko bardziej społecznym zbiorem zapisków francuskiej pisarki. Jest ona tu również obserwatorką a nie tylko aktywistką; to rozłożenie akcentów wyraźniej rysuje postać autorki dzienników, które przestają być tylko zapiskami, a zaczynają składać się na ważną dla Nin schedę intelektualną, która może być wartościowa dla potomnych, a przynajmniej za taką ją uważa ona sama. Ta przemiana dokonuje się jednak bez zadęcia – Anaïs dzieli się bardziej swoją myślą niż obserwacją; idzie o krok dalej, pokazuje się jako dojrzały twór intelektualny: świadoma wartości swojej i rozważań.
Dzienniki z lat wojny są lekturą lżejszą niż poprzedni tom, jednak nie są pozbawione ogromnego ładunku intelektualnego; zapiski są bardziej eseistyczne, nie dotyczą wyłącznie spraw bieżących, lecz traktują je jako odnośnik do dalszych rozważań. Przejście między tymi dwoma formami dokonuje się niemal niezauważalnie, co jednoznaczne oddaje miarę artystyczną (!) i intelektualną tego tomu zapisków. Wojennych, bolesnych i pełnych melancholii

czwartek, 2 stycznia 2014

Mariusz Zielke - Formacja trójkąta





Dobra fabuła thrillera winna być wartka niczym zdrój bijący z przerwanej tętnicy. Taką zdaje się obiecywać informacja na okładce nowej książki Mariusz Zielke – skandalizującej (podobno) Formacji trójkąta. Czy jednak jest to akcja pierwszego sortu?

Na początku należy sobie wyjaśnić kilka rzeczy: nowa proza autora Wyroku nie jest niczym odkrywczym ani powalającym. Swoją formułą nawiązuje mocno do niedawno wydanej prozy Miłoszewskiego (Bezcenny) – jest spisek, wykracza on znacznie poza granice nadwiślańskiego kraju; są również uwikłani w owy spisek przedstawiciele władz z okolic warszawskiej Wiejskiej oraz inne, niekoniecznie przyjazne wywiady zagraniczne. Wszystko zaczyna się od morderstwa – z rąk nieznanego sprawcy ginie szef warszawskiej giełdy; jego niefortunnemu spotkaniu się z ołowiem towarzyszy zniknięcie rejestru zamknięcia giełdy. Prace powzięte dla wyjażnienia tej sprawy zaczynają budzić wątpliwości, gdyż dochodzenie zostaje odebrane policji i przekazane wyższym, rządowym instancjom. Sprawą tą zaczyna interesować się Bartek Milik, dziennikarz gazety specjalizującej się w opisywaniu historii z parkietu rodem. We wnikaniu w tę sprawę skutecznie pomaga mu przyjaciel z dochodzeniówki i agentka ABW. Dzięki informacjom pozyskiwanym od nich Milik szybko staje się liczącą siłą w światku publicystyki śledczej; wzmacnia swoją pozycję w redakcji, zaczyna być kojarzoną postacią.
Nie da się oprzeć wrażeniu, że Formacja trójkąta opowiada ciekawą historię – akcja jest wartka, jej zwroty faktycznie zaskakują, a zakończenie nie sprawia wrażenia wziętego z sufitu; jednak, jak wiadomo, diabeł tkwi w szczegółach – a tu Zielke zaczyna się gubić. Pęknięcia pojawiają się gdy czytelnik zaczyna przystawać w fabule i skupiać się na detalach. Pojawiać się tu zaczynają nieciągłości i niedoróbki budzące rozczarowanie. Fabuła potrafi się rwać, brakuje chwilami płynności i konsekwencji przyczynowo-skutkowej; nad wyraz ciekawym przypadkiem jest kwestia listu gończego, którego odium niemal przez cały czas akcji obciążeni są główny bohater i pomagająca mu agentka rządowej agencji. Nie przeszkadza im to w obecności na konferencjach prasowych, mniej i bardziej formalnych spotkaniach z władzami i organami ścigania; zauważenie tych elementów skutecznie odbiera radość lektury. Kwestie takie jak zagubienie broni służbowej, przypadkowe morderstwo, ciągłe powracanie do czasów wojen gangów z początku lat 90. minionego wieku czy teczka, która nagle przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie skutecznie dewaluują rozwój akcji; trudno je zauważyć, gdyż autor co raz podtyka pod nos czytelnika nowe wątki, które, owszem, prowadzą ku rozwiązaniu, lecz nie pozwalają się skupić na szczegółach; sprawia to wrażenie ciągłego popędzania, jakoby w obawie, że odbiorca dostrzec może pęknięcia w dekoracjach.
W Formacji trójkąta dużo jest wdzięczenia się do nowych mediów; zbliża się przez to do niezwykle wpływowego House of cards (i książki, na motywach której powstał serial) – sytuacja ta sytuuje Milika w roli Zoe Barnes, a agentkę Martę (której niemal brakuje nazwiska...) – Francoisa Underwoodsa. Zagrywka ciekawa, jednak w sposób zbyt uproszczony odwołująca się do polskiej sceny medialnej. Właśnie ta hermetyczność środowiska zdaje się tu być z jednej strony zaletą, a z drugiej – wadą. Czytelnik z łatwością odczytuje nawiązania do polskiej prasy i mediów.
Poszukujący sensacji i opowieści puszczających oko do teorii spiskowych, które twierdzą, że polityka jest tylko przykrywką dla wielkich pieniędzy i interesów szarych eminencji, znajdą w tej książce potwierdzenie swoich przeczuć. Autor wyraźnie gra na tych relacjach, czego dowodem jest notka na stronie poprzedzającej rozpoczęcie – emotikon może sygnalizować dystans, ale i być przewrotnym potwierdzeniem. Gra na niedomówieniach jest intrygująca, jednak ciągłe uderzanie w ten sam dźwięk może zmęczyć. Najlepszym przykładem wyeksploatowania motywu jest postać ojca głównego bohatera – pojawia się on niemal jak widmo z Dziadów i po prostu patrzy; cóż z tego, że oceniająco. Gdyby ten zabieg pojawił się w książce dwa-trzy razy – miałby on odpowiednią wagę; pojawia się on jednak zdecydowanie za często. A co najgorsze – ojciec, mimo tworzenia mitu swego opornictwa za czasów słusznie minionych, okazał się być mniej niechętny systemowi, niż przekazywał swemu synowi.
Mimo tej litanii niedoróbek książka ma jedną, ogromną zaletę – akcję. Jest wartka i warta uwagi, co nie jest tak oczywiste na gruncie literatury spod znaku trupa. Bo ten pojawia się w książce niejednokrotnie, a sposoby pozbawiania życia kolejnych bohaterów budzić mogą pewien zachwyt; dosyć szczególny zachwyt. Po Formację trójkąta sięgnąć warto, jednak nie należy się po niej spodziewać górnolotnych myśli i precyzji godnej Joyce'a; przyjąwszy takie zasady nowa proza Zielkego zapewnia dobrą rozrywkę. Naprawdę dobrą.