Jedną
z najczęstszych strategii stosowanych przez pisarzy jest
eksploatacja traumy; jej forma – morderstwo, śmierć, choroba,
utrata jakiegoś elementy, nieszczęśliwa miłość – nie musi być
doprecyzowana; najważniejsze, że ona jest.
Właśnie taki początek
swojej prozy przedstawia Patrycja Pustkowiak w powieściowym debiucie
Nocne zwierzęta:
autorka nadmienia, że ktoś
ginie i popycha wózek z akcją w dół zbocza.
Mamy
więc Tamarę Mortus, budzącą się na kacu (fizycznym
i moralnym),
pośrodku zaniedbanego
pokoju, obok stygnących
zwłok. Czytelnik staje się towarzyszem bohaterki w podróży ku
przeszłości, która
decyduje o przyszłości; narratorka uchyla rąbek tajemnicy coraz
bardziej i bardziej, by w
końcu powiedzieć a-ku-ku
i dokonać apokalipsy (czyli – mówiąc mniej zawile – zasłony
opadnięcia). Takie
prowadzenie fabuły jest ciekawe, lecz również ryzykowne; wszak
czytelnik może pamiętać, że na początku jest trup, a skoro
autorka serwuje retrospektywę, to znaczy, że pętla zawiąże się
dokładnie w tym samym miejscu, w którym lina rozpoczyna bieg.
Pustkowiak umyka jednak tej
przypadłości – omamia czytelnika opowieścią Tamary,
przypominającą straceńczy
taniec, przypominający w ostatnich ruchach coś, co można nazwać
(ach, ten język) pelikanim śpiewem.
To
zapadanie się w głąb uzależnienia i zmieszanie go z dziwną,
alkoholową formą agorafobii i kartą kredytową ze sporym debetem
tworzy ciekawą mieszankę, która mówi o nieznanym przypadku
zamożnej alkoholiczki. Stan
ten nie jest często opisywany, a jego świeżość
pozwala na wolne od kalk eksploatowanie; na wmieszanie w historię
panny Mortus wątków
komicznych i psychologicznych. Autorka pozwala stawać się swojej
bohaterce lustrem innych postaci (chociażby kolegi z dawnej pracy)
oraz znakomitym exemplum
osoby zniewolonej.
Oczywistym
tropem wydaje się tu być Pod mocnym aniołem
Jerzego Pilcha, lecz nie brakuje w książce wrażliwości, którą
można zauważyć u Charlotte Brontë i chyba to ta szczególna
delikatność, by nie rzec kobieca
delikatność, wyzwala opór wobec śmierci i spełnieniu się klątwy
zawartej w nazwisku bohaterki: wszak
Mortus to nic innego jak zmarły [człowiek],
a Tamara, imię pochodzące od aramejskiej nazwy palmy daktylowej
symbolizującej siły witalne, nie jest tu przypadkowe. Narratorka
Nocnych zwierząt wszak
walczy, próbuje uciszyć szamoczącego się ptaka
wewnątrz, jak to określiła
Tokarczuk; przechodzi kolejne fazy grzechu (picia), ekstazy (rauszu),
pokuty (kaca) i mocnego postanowienia poprawy (w tak zwanym
międzyczasie), które
okazuje się być słabsze niż by chciała. Zakończenie w tym
świetle z jednej strony daje nadzieję, lecz z drugiej – deprymuje
jeszcze głębiej; trybut
złożony demonom okazać się może zbyt wielki.
Debiutancka
proza funduje czytelnikowi spokojną opowieść, pozbawioną nadmiaru
cięć dynamizujących akcję; pozostaje ona zarazem bardzo
plastyczna i podatna na interpretację. Pustkowiak pozwala swojej
bohaterce opowiadać i właśnie w tym procesie dokonuje się
re-kreacja świata – proces, który jest znany Tamarze, wszak film
urywał się jej niejednokrotnie. A
sama nocność
powieści zdaje się oddawać atmosferę imprez, ale i półmroku
panującego w mieszkaniu budzącej się na kacu bohaterki.
Nocne
zwierzęta są prozą dobrą;
wypełnia ona niszę literackiego opisu kobiecego uzależnienia,
tematu tabu (przed alkoholiczką broni się trochę nawet język),
który jest ubrany w jedne z
najmniej pożądanych w tym stanie szaty klasy średniej. I,
co najgorsze, zanurzonego w konsumpcję, a to ona jest dźwignią
ekonomii...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz