środa, 28 grudnia 2011

Michał Witkowski - Drwal




Jakiś czas temu Michał Witkowski został poproszony o zmierzenie się z formą kryminału. I, podobnie jak Olga Tokarczuk, wypuścił na rynek książkę reklamowaną jako kryminał. Która... tym kryminałem się nie wydaje. Przynajmniej do połowy.
Książka jest bardzo w stylu Witkowskiego – podobnie jak w Lubiewie autor staje się bohaterem, a bohater – autorem. Pierwszoosobowa narracja, pełna autokreacji i dandyzmu, przeplatana z narzekaniem przeciętnego Polaka tworzy ciekawą opowieść dla pierwszych kilkudziesięciu stron książki. Język w dalszej jej części się nie zmienia, jednak czytając, można łatwo wsiąknąć w to, jak pisze Witkowski.
Więc witani jesteśmy przez autora-bohatera (bo bohater to Michał Witkowski, hipochondryk, znany piewca urody pomorza szczecińskiego, co udowodnił w osławionym Lubiewie), który jedzie (w listopadową noc) odwiedzić poznanego przez Internet luja. Mimo tego, że jedzie do Międzyzdrojów, nie liczy na promyki słońca – zimowa noc nastaje szybko, a podróż spędza on w wagonie Warsu. Po większych i mniejszych perturbacjach trafia w końcu do niewielkiego domku w lesie, gdzie zaczyna toczyć się akcja. Jaka?
To jest o wiele trudniejsze do określenia. Akcja kryminalna przez większość czasu nie ma miejsca. Nie ma trupa, nie ma zwłok. Jest za to dwóch lujów, którzy ciekawie obracają się w oku eterycznej postaci bohatera. Przez większość czasu przebija się w opowieści jego hipochondria, pociąg do leków psychotropowych i wewnętrzne komentowanie postępowania napotykanych ludzi. Do tego pojawiają się jakieś szkice powieści związanej z Holocaustem, ogromna ilość ironii wobec polskiego rynku wydawniczego oraz liczne ubolewania na zachłanność młodego luja.
Mimo tej niespójności książka wciąga. Język, który początkowo razi, po lekturze iluś stron staje się zabawny, a przechwałki rodem z pierwszej klasy podstawówki – stają się niebanalnym urozmaiceniem fabuły.
Dlaczego zatem książka jest określana jako kryminał? Otóż – jest trup. A raczej – był trup, tylko jego pojawienie się nie jest do końca jasne. Do tego jest to trup wisielca, a, co gorsza, kobiety, więc nieszczęście gwarantowane. A jakie? Tego powiedzieć nie mogę, bo autor przez niemal połowę historii wodzi czytelnika za nos, podrzuca mu fałszywe wątki (na przykład postać norweskiego typa spod ciemnej gwiazdy, który pała nienawiścią do Cyganów), które wnoszą wprawdzie coś do intrygi, jednak są to podpuchy. Prawdziwy morderca gdzieś krąży w książce. Dlatego – zalecam uważną lekturę; wiele wątków, pozornie ze sobą niezwiązanych, nagle staje się oczywistych. Do tego mogę dodać, że klimat absurdalności scen rysowanych w powieści nie odbiega niemal niczym od lepszych odcinków Bennego Hilla
Witkowski jest dosyć transparentnym literacko autorem, więc większość jego książek łączy niemal skrajny dandyzm, dokładną obserwację ludzkich nawyków i dziwne zakończenie. O ile w Lubiewie opowieść przeradza się w swoisty lujowski dekameron, to tutaj – jest to opowieść od początku do końca przeprowadzona w pierwszej osobie, z mocnym naciskiem na postać narratora/autora (jak we wspomnianej Barbarze Radziwiłłównie z Jaworzna-Szczakowej [sic]). Poza tym – sposób, w jaki napisania jest książka jest o tyle charakterystyczny, że pomylenie z jakimkolwiek innym autorem wydaje się być niemal niemożliwe; chociażby ogromna ilość elementów autokreacyjnych pozwala na jednoznaczną identyfikację prozaika. Nawet zbliżona stylowo, autokreacyjna powieść Jasia Kapeli (Stosunek seksualny nie istnieje) nie daje się pomylić z Witkowskim.
Czy Drwal jest kryminałem? To pytanie zadałem sobie po zakończeniu lektury, i stwierdziłem, że można określić tę powieść tym mianem. Jest trup, wprawdzie nie na początku, ale kto mówi, że wszyscy muszą iść za przykładem Hitchcocka? Czy wbita siekiera z okładki książki jest związana z trupem? Nie powiem, ale wiem tylko jedno – gdzie jest siekiera, tam poleje się krew. I tu, o dziwo, krew się leje, jednak wspomniana wisielica nie miała jej utoczonej. A komu jej utoczono? Tego możecie się dowiedzieć z książki.

środa, 14 grudnia 2011

Charles Bukowski – Fragmenty winem poplamionego notatnika



Modnym w ostatnim czasie wydaje się być wydawanie nieznanych do tej pory tekstów uznanych pisarzy. Widać to chociażby na przykładzie Orwela i czy Capote’a, których to teksty wyciągnięto z szuflady (bądź z pudełka) i pokazano światu. Taki proceder jest o tyle ciekawy, o ile rzuca nowe światło na autora lub przedstawia go z innej strony. Najczęściej wybory tekstów drugich okazują się być trafne, więc pozwala to na lepszy opis autora.
Bukowski kojarzony jest z obscenicznymi, częściowo autobiograficznymi opowiastkami o zblazowanym pisarzu, który za pomocą wdzięków niewiast różnego stanu i alkoholi różnego rodzaju próbuje jakoś zapełnić wewnętrzną pustkę. Nie da się zaprzeczyć – takie twierdzenie ma w sobie sporo prawdy. Jednak gdybyśmy spojrzeli na tego amerykańskiego pisarza inaczej niż z perspektywy pokolenia dekadentów połowy wieku, zauważylibyśmy niesamowicie cynicznego obserwatora świata, który nie żałuje nikomu ani niczemu. I właśnie takiego Bukowskiego serwuje czytelnikowi niedawno wydany zbiór tekstów pod szyldem Fragmentów winem poplamionego notatnika.
Po kilku opowiadaniach o mniej lub bardziej zblazowanym charakterze, w zbiorku pojawiają się świetne teksty krytyczne. Okraszone raczej przaśnym żartem tworzą w oku autora otoczkę cynika opowiadającego o literaturze ze szklaną szkockiej w ręku. Luźne rozważania na temat istoty literatury, postaci literata i stereotypów dotyczących ludzi pióra stają się motorem napędowych dumań swoistego pesymisty, jakim jednak pozostaje w tym zbiorze Bukowski. Dystans do mu współczesnych autorytetów pisarskich, niechęć wobec akademickości krytyki literackiej oraz oryginalne wróżenie przyszłości współczesnym autorowi pogłębia wrażenie kuluarowości, do jakiej wprowadza czytelnika amerykański prozaik.
Pomimo obecnych w zbiorze licznych tekstów mówiących o literaturze, pojawiają się też tu teksty na wskroś literackie. Opowieści prowadzone z perspektywy głównego bohatera są opowieściami o człowieku nieumiejącym znaleźć ani zrozumienia u innych ani swojego miejsca w życiu. Odnieść można wrażenie że Bukowski wciąż opowiada o tej samej postaci; spoglądając na nią z różnych stron i wypróbowując jej reakcje w różnych sytuacjach – czy to spotkania kółka młodych wierszokletów czy obiadu, na który został zaproszony przez córkę właścicielki odnajmowanego mieszkania – ukazuje bogactwo przeżyć, jakie może dostarczyć czytelnikowi literatura. Takie próbowanie się z materią tekstu daje wrażenie swoistej polifonii. Mimo tego wrażenia każda scena jest stworzona z dystansem do samego pisania. Trudno się dziwić, że postacie kreowane przez Bukowskiego zainspirowały scenarzystów Californication – pisarz-dandys będący psem na kobiety jest niezwykle wdzięcznym materiałem opisu.
Krótkość opowieści i szkiców krytycznoliterackich nadaje Fragmentom niepowtarzalnego uroku. Każdy z krótkich tekstów jest miniaturowym dziełem sztuki, które mimo iż cyniczne i dalekie od ugładzonego światka akademickiej literatury, fantastycznie wpisuje się w świat postmodernistycznego dekadentyzmu i poszukiwania własnej tożsamości twórczej. Dla fanów dobrej i wyrazistej literatury – pozycja obowiązkowa.

czwartek, 8 grudnia 2011

Jean Hatzfeld - Strategia antylop




W ciągu ostatnich kilku dekad reportaż przeszedł ewolucję. Od tekstu umieszczanego w kolumnie regularni wydawanego pisma przeszedł do formy drukowanej w nakładzie książkowym. Początkowo jako formy zbioru (jak to miało miejsce w przypadku Anny Apelbaum i jej cyklu reportaży poświęconych polityce wschodniej), z czasem jako oddzielne książki zawierające opis jednego problemu. Dziennikarze od początku zmagali się też z podstawowym problemem - z objętością tekstu, a raczej brakiem miejsca na rozwinięcie zagadnienia w sposób nie niosący szkody treści. O ile na kilkunastu stronach można opisać jakiś problem, to jedna kolumna w gazecie może okazać się nagle zbyt krzywdzącą dla ogromu pracy włożonej w zbieranie materiałów do napisania tekstu i grozić niewystarczającą prezentacją problemu. Z kolei pojawienie się tekstów reportażowych na rynku wydawnictw książkowych zaowocowało lepszym opracowaniem tematu, ale też wejściem w realia działania rynku wydawniczego.
O tym, jak ważnym okazał się proces przechodzenia reportaży do książek świadczyć może przyznawana od kilku lat nagroda imienia Kapuścińskiego dla najlepszego reportażu książkowego. Nagrodę, którą otrzymała w ubiegłym roku książka Jeana Hatzfelda Strategia antylop wydana nakładem wydawnictwa Czarne.
Jest to opowieść o ludobójstwie w Rwandzie w 1994 roku. Autor prowadzi bardzo konsekwentną narrację i opisuje kolejno wydarzenia tamtego krwawego roku. Opowieść zaczyna się jeszcze na długo przez feralną katastrofą lotniczą (zginął w niej prezydent z plemienia Hutu, dotychczas uciskanego przez Tutsich); autor nakreśla problematykę tego kraju, wspomina o zależnościach międzyplemiennych (Hutu specjalizują się w rolnictwie; Tutsi – w hodowli bydła), jak i wpływu białego człowieka (Rwanda była kolonią francuską) na relacje między mieszkańcami.
Reportaż jest niesamowicie autentyczny - autor oddaje głos ludziom, którzy przeżyli masakrę. Nie zadaje pytań, po prostu słucha. Sam wspomina w połowie książki, że przekonać Rwandyjczyka by mówił jest trudno, bo pojawiają się w tym kraju biali, którzy liczą na to, że za pieniądze każdy będzie mówił to, o co się go poprosi. Pewnie dlatego te opowieści są tak jasne i dosadne. Nie ma tu żadnej kreacji postaci, wszystko jest jakby spisane z nagrań dyktafonowych i jedynie ugładzone na potrzeby książki.
Hatzfeld oddaje głos nie tylko ocalałym (a było ich niewielu), ale również rozmawia z sprawcami rzezi. To oni mówią o tym, jak się czują po masakrze, czy prześladują ich jakieś wyrzuty sumienia i czy myśleli cokolwiek, gdy ścinali swoje bezbronne ofiary maczetami.
Jednak reportaż nie składa się jedynie z bezkrytycznych wypowiedzi mieszkańców postapokaliptycznej Rwandy. Hatzfeld przedstawia w oparciu o słowa swoich rozmówców ciekawe stadium psychologii tłumu i eksplozji tłumionej nienawiści. Mówi też o zależnościach, jakie wytworzyły się po rzezi między sprawcami i poszkodowanymi. Sam relacjonuje i dopowiada informacje, o których nie wspominają albo nie wiedzą jego rozmówcy. Mimo tego - najważniejszych rzeczy dowiadujemy się z fragmentów przytaczanych wspomnień. Sam proces godzenia się ocalałych z wypuszczonymi z więzień mordercami został opisany bardzo dokładnie – paradoksalna polityka przebaczenia, w którą pompowane są ogromne sumy okazuje się złudą, której jednak nikt nie chce rozwiewać.
Opisana w książce jest też reakcja, a raczej brak reakcji, świata Zachodu na ludobójstwo w Rwandzie. Całkowitym milczeniem było okraszane pierwszych sto dni rzezi. Dopiero po tym, na terenie, na którym dochodziło do zbrodni pojawiły się wojska ONZ.
Strategia antylop jest książką wstrząsającą. Dosadność opisów i ich bezpośredniość uderzają każdego czytelnika, który ma w sobie chociaż krztę empatii. Opis świata, w którym zapanowało zło uderza swoją dokładnością i impasem. Jest to książka dla ludzi o mocnych nerwach, gdyż opisane w niej sceny są bliskie temu, bo bohater Dantego zobaczył w najniższych kręgach piekła. Mimo tego polecam lekturę – podobnie jak wojna w dawnej Jugosławii została przemilczana, tak samo ludobójstwo w Rwandzie nie odbiło się szerszym echem na świecie. Dopiero ostatnio wydane teksty Hatzfelda i Bessona zaczynają wyciągać z zapomnienia to, co stało się na Czarnym Lądzie bez jakiejkolwiek interwencji świata; rzekomo, cywilizowanego i wojującego o pokój i godność ludzką Zachodu. Wszak on miał już swój Shoah. Pamięć okazuje się widać krótka, jak podpowiada Hatzfeld.

poniedziałek, 28 listopada 2011

Jan Costin Wagner – Zima lwów



Kryminały są jednym z najpopularniejszych gatunków książek aktualnie czytanych w Polsce i na świecie. Świadczyć o tym może również odradzające się zainteresowanie formami kryminalnymi (czego pokłosie widać chociażby w ostatniej książce Olgi Tokarczuk). Również polskie wydawnictwa coraz częściej wydają książki spod znaku zbrodni, czego efektem jest nowowydana ksiązka Jana Costina Wagnera Zima lwów.
Jest to z pozoru na wskroś kryminał – bohaterem książki jest komisarz policji kryminalnej – Kimmo Joentaa – który planuje zatopić w alkoholu i mleku zbliżające się ostatnie dni grudnia. Jest on po śmierci żony prześladowany przez swoją samotność i nieumiejętność nawiązania jakichkolwiek relacji z innymi ludźmi. Mamy również dwa morderstwa, które nie łączy z pozoru nic, poza jednym programem telewizyjnym. Do tego mamy Finlandię, więc okolice skandynawskie. Śnieg, zima, krew na śniegu – czego chcieć więcej?
A można, i książka Wagnera zapewnia czytelnikowi więcej wrażeń, niż mógłby się on spodziewać po lekturze pierwszych stron powieści.
W dniu wigilii Bożego Narodzenia do komisariatu przychodzi kobieta, która chce zgłosić gwałt. Jednak nie jest to typowy przypadek. Główny bohater, będąc jedynym obecnym w komendzie funkcjonariuszem, chce przyjąć zgłoszenie, jednak kobieta podaje mu nagle prawo jazdy sprawcy. Okazuje się, że nie jest ona typową ofiarą, ale osobą, która wykonując najstarszy zawód świata (na wyższym poziomie), spotkała się z przekroczeniem ustalonych granic. A efektem tego było złamanie nosa sprawcy. Ten wątek w ciekawy sposób zostaje rozwinięty w książce, a zmiana, jaka zachodzi w życiu bohatera za sprawą tej kobiety okazuje się inna, niż można się spodziewać.
Najważniejsze wydarzenia są ściśle związane z postacią Kimma. Z czasem jednak pojawia się druga, pozornie niezwiązana z główną nicią intrygi opowieść; rozszerza ona sam tekst, a zarazem umacnia poczucie swoistej niepewności.
Sam Kimmo jest niezwykle zamkniętym w sobie bohaterem. Jego najczęściej powtarzającą się wypowiedzią jest nie wiem; nie okrasza swoich działań zbędnymi komentarzami, ale kieruje się intuicją. Właśnie ten drugi element utrudnia jego relacje z ludźmi – często w pełni skupia się na jakimś zadaniu i traci kontakt z rzeczywistością. Ma to swój niewątpliwy urok, dodaje wyrazistości postaci. Nie brakuje też wątków swoiście humorystycznych – pojawiają się one naturalnie, więc ich obecność nie sprawia wrażenia sztuczności.
Dalszy plan powieści jest mniej jasny – postaci pojawiają się i znikają, brakuje wyrazistości, a wielu z bohaterów jest dotkniętych dziwnym impasem. Niektóre wątki są urwane w pewnym momencie i brakuje im kontynuacji (najwyraźniejszym z nich jest historia współpracownika Kimmo mającego problemy z hazardem).
Pomimo kilku wad Zima lwów jest naprawdę dobrym kryminałem. Kostnica przez większą część historii się nie zapełnia bardziej, jednak nie jest to do końca takie pewne. Opowieść trzyma czytelnika na swego rodzaju wodzy – niby pozwala na jakieś wnioski, jednak zbyt daleko idące mogą okazać się ślepą uliczką. Jednak książka takową nie jest. Dobra lektura na… święta!

środa, 23 listopada 2011

Umberto Eco - Cmentarz w Pradze


Umberto Eco w powszechnej świadomości funkcjonuje jako autor poczytnego Imienia róży oraz niezwykle dowcipnych Zapisków na pudełku zapałek. Krytycy i czytelnicy cenią jego styl, prostotę i zrozumiałość języka, za którymi kryją się rozbudowane konteksty filozoficzne. Prawdopodobnie te elementy sprawiły, że profesor bolońskiego uniwersytetu stał się jednym z najpoczytniejszych profesorów-pisarzy na świecie.
Czemu warto zwrócić uwagę na konteksty filozoficzne? Sądzę, że tak, gdyż to właśnie one umożliwiają  głębsze rozpatrzenie tekstu, wychwycenie szczegółów, w których, zgodnie z powiedzeniem, tkwi diabeł. I w tej książce tkwi on w szczegółach.
A tu takowych jest wiele – jak sam autor wskazuje w motcie umieszczonym na początku książki – wiele efektownych wydarzeń ma za zadanie odciągnąć uwagę czytelnika od głównego wątku. W praktyce wychodzi to autorowi bardzo dobrze – ogromna ilość dygresji i postaci epizodycznych w pierwszej części tekstu może zniechęcać czytelnika; z drugiej strony – dygresje tworzą ciekawą polifonię wewnątrz książki. Dodatkowo pierwszych kilkadziesiąt stron funduje czytelnikowi opis uprzedzeń bohatera oraz wyraz jego niechęci wobec innych nacji i zrzeszeń, naciskiem położonym na Żydów, masonów i Niemców. Wielokrotnie zmieniana forma narracji (pierwszo- i trzecioosobowa z licznymi zmianami podmiotów mówiących) również nie ułatwia spójnej lektury.
Tyrada ta płynie z pamiętnika Simone Simoniego, człowieka specjalizującego się w podrabianiu tekstów urzędowych, związanym z wieloma, zazwyczaj zwalczającymi wywiadami w dobie wojny niemiecko-francuskiej w latach 60. XIX wieku. Poznajemy go dzięki zapiskom – całą historię poznajemy dzięki retrospektywom zapisywanym na polecenie… doktora Freuda; tu – jako uzależnionego od kokainy dziwaka, którego teorie nagle zaczynają się sprawdzać. Z jego to polecenia bohater zaczyna spozierać w swój pępek by wejść w stan hipnozy i tym samym – stwierdzić kim sam jest. A to akurat jest bardzo ciekawe… i dwuznaczne.
Główna nić fabuły jest osnuta w oku problemu lóż masońskich i prób ich zdemonizowania w powszechnej opinii; działania te były osnute tajemnicą, co z kolei nadaje tekstowi charakter dobrego kryminału albo książki szpiegowskiej. Sam cmentarz w Pradze jest miejscem akcji tekstu, który zwrócił uwagę kręgów kościelnych na problem masonerii i zagrożenie ze strony semickiej.
Jak informacja na okładce sugeruje, w powieści pojawia się sporo wiadomości o lożach wolnomularskich, jezuitach (w okresie opisanym w powieści zakon ten jest rozwiązany), satanistach (co w książce nie jest utożsamiane z masonami); do tego należy wspomnieć o ogromnej ilości epizodycznych postaci, które dodają smaczku powieści i wplątuję bohatera Simoniego w co raz to nowsze tarapaty. Tarapaty, które są jednak sowicie opłacane. A wszystko to bez zbędnej przesady, jednak momentami okraszone wewnętrznym krytycyzmem narratora, zwłaszcza w momentach, gdy wiadomości stają się nieprawdopodobne.
Wszystko opowiedziane jest z ogromnym dystansem i wielką dozą czarnego humoru osadzonego w realiach paryskiego mieszkania Simoniego. Miejsca pełnego kontekstów i rozdwojenia, w którym rozgrywa się większość kluczowych wydarzeń powieści. W jakiś sposób przypomina ono laboratorium doktora Fausta, z którego wychodzą twory mogące wstrząsnąć światem; jak homunkulus był czymś niespotykanym, tak samo dokumenty, które wychodziły spod ręki bohatera miały spory wpływ na sytuację w całej Europie. I to niezależnie od tego, czy pisał je w służbie jakiegoś państwa czy jako pisarz prowadzący krucjatę przeciwko lożom.
Przytłaczające w powieści są wszechobecne rządy pieniądza – nawet dostęp do pozornie egalitarnych kręgów jest powiązane z posiadaniem mocnych koneksji i odpowiednich środków finansowych.
W powieści funkcjonuje ogromna ilość odniesień do literatury francuskiej a zwłaszcza do Nędzników Wiktora Hugo, Trzech muszkieterów oraz Hrabiego Monte Christo Dumasa ojca. Przemieszczanie się podziemnymi kanałami ściekowymi, ukryte w lasce ostrze czy błyskawicznie i w niejasnych okolicznościach zdobyta fortuna jednoznacznie odsyłają czytelników do wspomnianych tekstów, ale i o wiele, wiele dalej w głąb literatury powszechnej. Odczuwalne jest tu doświadczenie akademickie autora – poszukuje on kontekstów dla swoich postaci i oferuje uważnemu i oczytanemu czytelnikowi niesamowite poszerzenie odbioru tekstu.
Nowa książka Umberto Eco jest z pewnością godna uwagi każdego czytelnika – i tego, który poszukuje dobrze napisanej powieści szpiegowsko-kryminalnej, i tego, który pragnie powieści złożonej wewnętrznie, z której można wyczytać o wiele więcej niż tylko zostało fizycznie weń umieszczone. Do przeczytania dla każdego rządnego dobrej literatury – z pewnością.

wtorek, 8 listopada 2011

Karin Wahlberg - Zastygłe życie




        
W ciągu ostatnich kilku lat dokonał się znaczący wzrost popularności kryminałów pochodzących z Półwyspu Skandynawskiego - świadczyć o tym może ilość sprzedanych egzemplarzy książek z serii Millenium oraz sporej grupy innych powieści rodem z zimnej Północy. Jest to o tyle ciekawe, że społeczeństwo, które jest w diagnozach socjologów określane jako szczęśliwe i wolne od problemów, staje się tłem dla różnorakich zbrodni, które są w jakiś sposób zamiatane pod dywan. I, po jakimś czasie, wypływają. A wtedy zaczyna się akcja.
Nie inaczej jest w niedawno wydanej książce Karin Wahlberg Zastygłe życie. Autorka jest z wykształcenia lekarzem i filologiem, więc zarówno przygotowanie zakresu języka, jak i zasad sztuki lekarskiej i patologii nie są jej obce. Widać to wyraźnie w tekście – merytoryczne opisy zwłok, skupianie się na ich biologizmie i dolegliwościach ze strony czysto medycznej, niemalże pozbawionej emocji.
Pierwsze strony opowieści kierują uwagę czytelników na postać studentki – Malin Larsson. Poznajemy ją tuż przed obiecującym wiele spotkaniem z kimś, kto może być więcej niż tylko przyjacielem. Spacer po cmentarzach i wspólne bycie ze sobą stają się dla bohaterki świadczą o słuszności jej przeczuć. Jednak jej ciało zostaje znalezione kilkanaście dni później nad brzegiem, obok jednego z wielu parkingów nadmorskich.
Historia dochodzenia do prawdy i ujęcia sprawcy morderstwa jest opisana w trzeciej osobie – bohaterów poznajemy poprzez ich zachowania i szczątki przemyśleń. Brakuje przy tym jednej, centralnej postaci opowieści. Wydawać się nią może Cales Claesson – komisarz miejscowej policji, jednak obecność wyraźnych postaci z jego otoczenia nie pozwala na jednoznaczne określenie postaci centralnej. W praktyce – jako taka jawi się zamordowana Malin. Wszystko, na co zostaje nakierowane światło opowiadania jest związane mniej lub bardziej z nią – czy to jej chłopak, czy osoby związane z nią w czasie studiów i praktyk. Nawet przypadkowe zauważenie fragmentu jej kurtki sprawia że w obrębie akcji pojawiają się nowe postaci.
I to właśnie te postaci są niezwykle mocną stroną książki – ich sylwetki są wyraźnie zarysowane, każda z nich ma swoją historię, która wpływa na zachowania w trakcie wydarzeń opisanych w książce.
Wszystko zaczyna się w sobotę 3 listopada, a kończy się na kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Okres ten jest czasem charakteryzującym się małą ilością światła, i jest to mocno odczuwalne w książce – ciągła gra mroku i światła w jakiś sposób wyznacza rytm i jest zależna od sytuacji – pełen nadziei spacer rozgrywa się w świetle zniczy, kolejne dni (w tym ten, w którym zostają znalezione zwłoki) są naznaczone piętnem szarugi i mgły. To przyciemnienie akcji w jakiś sposób pogłębia odbiór tekstu.
W tekście jest też obecna ciekawa diagnoza społeczna Szwecji – kraju dostatniego, a jednak w jakiś sposób unieszczęśliwianego przez samych siebie i swoje dzieci – wychowane w dostatku, a nie umiejące uszanować pracy i poświęcenia rodziców. Hipochondrycznych i nieumiejących znosić bólu dorosłych ludziach, którzy pod pozorem pełnego ładu wewnętrznego ukrywają brak opanowania i rzutujące na ich życie rany. Niewykluczone, że właśnie taka pozorność sprawia, że skandynawski kryminał na zagościł w świadomości czytelników na całym świecie. Wszak prawdziwy morderca musi umieć ukrywać swoją zbrodnię.
Tłumaczenie książki jest dobre, zdarzają się niewielkie błędy, jednak nie rażą one, chociaż niektóre określenia przedmiotów mogły by być bardziej trafne.
Rozwój wypadków nie jest przewidywalny – mordercą jest jedna z ostatnich osób, jakie można by posądzać o nie. Zdarza się jednak wpadka, która trochę razi – ni z tego, ni z owego zostają znalezione gdzieś odciski palców wskazujące na mordercę. Niby to nie psuje całego obrazu kryminału, jednak pozostawia jakiś niesmak.
Mimo tego Zastygłe życie jest dobrym kryminałem – wciąga, interesuje, nie pozostawia zbyt wiele miejsca na jakąkolwiek pewność wobec któregokolwiek z bohaterów.

wtorek, 1 listopada 2011

Andrzej Te - Dzieci TV


Kolejna nowość od wydawnictwa Jirafa Roja, tym razem pod patronatem Radia Aktywnego.
Książeczka Andrzeja Te zasługuje na to miano i ze względu na rozmiary (bardzo małe) i na formę (jest to zbiór krótkich opowiadań). Osiem opowieści o ludziach ubezwłasnowolnionych przez telewizyjne spojrzenie na świat – tak można w jednym zdaniu zawrzeć ideę tego zbiorku. A jakie to są opowieści?
Niestety – smutne. Ich rzeczywistość i dosadność momentami przybijają czytelnika – brak refleksyjności postaci przedstawionych w tych opowieściach jest niemożliwy do zatuszowania. Kolejne obrazy osób zniewolonych przez myślenie schematami przejętymi z mediów, bez najmniejszej części własnego myśleniam napawają zarazem smutkiem i przerażeniem. Wszechobecny impas i wrażenie współczesnego dekadentyzmu jest obecne każdym z nich.
Historia otwierająca zbiorek zmusza do powolnego czytania przez graniczące z grafomanią przesadnie skupionego na swoim otoczeniu narratora (Siebie, Ona, Tego) – na początku powoduje to szok, jednak z czasem zmusza do przetrawienia treści zawartej w tekście. A jest ona ciekawa – mówi o przełamaniu anonimowości przez znalezienie przypadkiem wizytówki człowieka przyłapanego na czymś nieprzyzwoitym; o poszukiwaniu przyczyn takiego aktu. I pójściu nieco dalej niż wzrusznie ramionami.
Kolejne opowieści mówią o beznadziejności człowieka, który spotyka się z zimną falą rzeczywistości po otrzymaniu dyplomu szkoły wyższej, o braku perspektyw, utracie sensu w życiu i o samobójstwie; o nieudolnych próbach zabawy w dilera narkotyków i mściciela. Każda z tych opowieści jest przepełniona impasem i porzucaniem szans bez żadnej przyczyny, by tylko nie podejmować ryzyka porażki.
Z jednej strony – trudno się nie zgodzić próbą diagnozy społecznej serwowanej w tej książce. Z drugiej strony wzbudza ona moje poważne wątpliwości – na ile jej sugestywność pozwala na przyznanie racji. Dydaktyzm serwowany przez Andrzeja Te przypomina pozytywistyczne powieści tendencyjne – podobnie brakuje mu pozytywnego wyjścia z sytuacji, jakiegoś antywzorca, który pozwalałby na skonstruowanie jakiegokolwiek systemu wartości. Język pozostaje dosadny, rodzina staje się albo bandą chochołów odbywającą swój rytualny taniec, albo czymś niejasnym, wobec czego trzeba coś zrobić. Słowa przestają mieć znaczenie – odwołują się do innej rzeczywistości, która ma się nijak do tej prawdziwej, nie-telewizyjnej.
Z takim smutnym morałem pozostawia nas ten zbiór opowieści o ludziach zawiedzionych życiem i brakiem perspektyw. Jednak nie uważam tego za coś, co przekreśla te opowieści w moich oczach – bynajmniej; ich dosadność staje się silnym bodźcem do rozejrzenia się dookoła, zastanowienia się nad swoją marionetkowością. Jak nasze życie ma się do telewizji, ale i jak ona wpływa na nas?

niedziela, 23 października 2011

Wiesław Myśliwski - Nagi sad



W tej odsłonie Kuriera prowadzę umiarkowane prace archeologiczne o charakterze odkrywkowym – na warsztat wziąłem debiutancką powieść Wiesława Myśliwskiego – Nagi sad. Pierwsze jej wydanie miało miejsce w 1967 roku, jednak w ostatnim czasie została ona reedytowana przez wydawnictwo Znak (dlatego mówię o odkrywkowym charakterze badań nad powieścią).
Nagi sad jest opowieścią o relacji ojca z synem, opowiedzianą z perspektywy czasu i nauki. Bo ona tu odgrywa spore znaczenie – nadaje dystansu opisywanym wydarzeniom. Jednak skupienie się tylko na tylko na tym aspekcie książki wydaje mi się dlań krzywdzące. Jest to też opowieść o dojrzewaniu, wyrastaniu z konkretnego miejsca, wspomnieniach i dochodzeniu do świadomości swojego miejsca na świecie i swoistym kanalizowaniu samego siebie.
Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie – narratorem jest bezimienny syn swego ojca, wysłany na nauki do miasta, powracający do jakiś czas do domu i wspominający czas spędzony w rodzinnej wsi. Wspomnienia są pełne elementów budujących charakter osób z jego otoczenia – spokojnego ojca, wycofanej matki, bezsilnego wobec swojej żony dziedzica i osób z jego otoczenia – kolegów i starego owczarza. Każda z tych historii jest ważna dla budowania charakteru bohatera – przełamującego jakoś impas i zachowującego świadomość swoich korzeni.
Najciekawszą wydaje się być sylwetka ojca – człowieka dziwnie zawieszonego w swoim potencjale, skupiającego się na rzeczach małych, jednak wciąż pragnącego rzeczy wielkich dla swojego jedynego dziecka. Posiadający dziwne zamiłowanie dla dzikiego sadu, w który potrafi się wtopić i stać się niejako jego elementem; poprzez dziwne zespolenie z naturą potrafiącego zatrzymać idącą przez owy nagi sad falę powodzi. Bo właśnie sad jest najciekawszą figurą tej powieści – milczący i pozostawiony samemu sobie, zdziczały i nieuregulowany przez nikogo; nieuregulowana rzeka, spotykając się z oporem silnej woli człowieka zrośniętego z dziką naturą staje się potulna. Sad – w kontakcie z pragnącym jego dobra ogrodnikiem stałby się pewnie owocującym rokrocznie zagajnikiem. Bohater – spotykając się z upartą sugestią ojca pozyskał wykształcenie, oderwał się od natury stając się uregulowanym.
W opowieści widać też umieranie wsi dziewiętnastowiecznej wraz z jej zwyczajami i układem sił – upadek dworu, większą niezależność chłopów, którzy w praktyce przekształcają się w gospodarzy posiadających własny kawałek ziemi. Również silna potrzeba autonomii wydaje się obumierać – ojciec bohatera za żonę wziął kobietę mieszkającą wiele kilometrów od niego, wyłamując się tym samym spod reżimu swatania małżeństw w obrębie ziem do podziału. O swoistej transformacji świadczy też wysłanie chłopskiego syna do szkoły poza obręb wsi.
Książka ta sprawiła, że Myśliwskiemu dodano łatkę pisarza chłopskiego. Gdyby przeczytać tę powieść tylko jako opowieść o wsi, trudno by było się nie zgodzić z takim podejściem. Jednak informacja o wyjściu ze wsi daje możliwość czytanie tej powieści jako prozy rozliczeniowej, w jakiś sposób autoanalitycznej. Relacje rodzinne czy z sąsiadami stają się żywym papierkiem lakmusowym dla rodziców bohatera.
Przy zachowaniu pewnej polifoniczności debiutancka powieść Myśliwskiego jest interesującą opowieścią o obumieraniu jakiejś epoki pełnej impasu i rodzeniu się czasu aktywnych. Tytułowy nagi sad staje się sadem pełnym kwiatów – zwiastującym wiosnę osób, które są gotowe walczyć o swoje, a nie tylko czekać na to, co przyniesie czas. 

niedziela, 16 października 2011

Truman Capote - Te ściany są zimne i inne opowiadania.

W ostatnich czasach stały się modne reedycje tekstów znanych pisarzy. Jednak nie są to klasyczne reprinty – w ramach nowych wydań pojawiają się teksty wcześniej niepublikowane, ukryte w pudłach pisarzy z karteczką „nie otwierać przez którymś rokiem” (jak to miało miejsce w przypadku Orwella). Podobnie jest z Trumanem Capote'm – znanym jako autor scenariusza Śniadania u Tiffaniego.
Zbiór opowiadań Capote'a, bo o nim mowa, jest w praktyce chronologicznym przekrojem jego twórczości – począwszy od wczesnych lat 40., do tekstów z ostatnich lat jego życia (1982). Taki e zestawienie pozwala stwierdzić przede wszystkim jak wielką ewolucję pisarską przeszedł amerykański prozaik. Pierwsze szkice epatują naturalizmem, są dosyć mocno sugestywne i niezwykle brutalne – przedstawiają świat odrzuconych i zapomnianych, a zarazem wskazują na ogromne wyobcowanie bohaterów w tłumie. Wczesne opowiadania łagodnie przechodzą w etap dojrzałej twórczości – autor staje się bardziej wyważony w swoich ocenach, buduje obrazy przy użyciu jeszcze mniejszej ilości środków, tworząc jednak wciąż jasne i pełne obrazy. Zmniejsza się też ilość jednoznacznego dydaktyzmu – staje się on łagodnie zawoalowany, przez co opowiadania zyskują na swojej literackości.
Zbiory opowiadań są bardzo trudne do oceny – mówienie o jakichkolwiek ocenach tak niejednorodnego rodzaju jakim jest zbiór tekstów z różnych okresów twórczości jest niemal niemożliwe. Niemniej – widać ogromną ewolucję warsztatu twórczego, niesamowite dorastanie autora i zwiększającą się wrażliwość twórczą. Opowiadania można czytać dosłownie i doszukując się w nich odwołań do innych tekstów i dodatkowego, ukrytego przekazu; dla każdego coś miłego. Od siebie mogę jedynie dodać, że każde z opowiadań jest swoistą perełką – te z ostatnich kart książki – znacznych rozmiarów perłami. Pozostaje mi tylko polecić.