sobota, 14 grudnia 2013

Ignacy Karpowicz - Ości

Niecności, poprawności i kości. Te sformułowania mają w sobie pewien rdzeń odnoszący się do nowej prozy Karpowicza – ości, cechę charakterystyczną, nadającą znaczenie, ale zarazem, po gombrowiczowsku, upupiającą. Ości też mogą zostawać między zębami i pojawiać się w najmniej spodziewanym momencie. Czy zatem proza ta potrafi zaskoczyć?
Początkowo – tak. Karpowicz przedstawia ciekawą plejadę bohaterów, którzy reprezentują dosyć oryginalny zestaw poglądów nietradycyjnie polskich; stanęliby oni raczej po stronie squatersów niż maszerujących w Marszu niepodległości. Mamy zatem Maję, która ma dosyć swego męża i próbuje ułożyć rozsądnie relację z synem Brunonem (nazwanym prawdopodobnie na cześć kwerfurdzkiego), matką i światem. Jest również Krzyś, pracownik korporacji preferujący przedstawicieli tej samej płci. Mamy wreszcie Ninel Czeczot i jej syna, którzy dziwnym trafem wchodzą w interakcję z Mają. Zrąb fabuły zdaje się ograniczać do relacji między bohaterami, którzy odbijają się od siebie w sposób przypadkowy – poznanie przez Maję interesującego mężczyzny, ciągłe wpadanie na dziwnych ludzi przez Krzysia i inne, dosyć ciekawe wypadki zdają się dziać bez głębszej intencji. Ten chaos jest jednak pociągający – połączony z błyskotliwością opowieści snutej przez narratora Karpowicza wciąga czytelnika w świat ości. Jednak w momencie w którym akcja zaczyna się systematyzować, a autor zaczyna skupiać się na rozwinięciu i pogłębieniu charakterystyk swoich podopiecznych, akcja wyraźnie zwalnia. Po przekroczeniu, niemal magicznej, klauzuli trzechsetnej strony czytelnik może mieć wrażenie, że historia zaczyna być przedłużana na siłę – brakuje tej części polotu pierwszych stron, a ciężar gatunkowy wielu akapitów zdaje się przewyższać siłę autorskiego żartu.
Nie da się bowiem zaprzeczyć, że główną siłą książki jest humor – niejednokrotnie czarny, ale niemal zawsze wywołujący uśmiech; skłaniają po temu sytuacje, dialogi i postacie. Nie bez znaczenia jest ciągła zabawa w definiowanie i redefiniowanie pojęć. Jest to formuła ciekawa, gdyż autor wychodzi od hasła zbliżonego do Słownika Języka Polskiego i daje upust swojej inwencji; wkręty pojawiają się, gdy autor uznaje, że słowo użyte w opowieści może mieć inne znaczenie, niż ma w słowniku; to doprecyzowanie samego słownictwa zdaje się wskazywać na przebudowę znaczeń – zmiana treści, jaką niosą konkretne sytuacje, pozwala na odwołanie się do innych zasobów, co z jednej strony poszerza pole tekstu, a z drugiej – buduje świat na opak, nieco zbliżony do karnawału. Na podobny trop wskazywać może imię Ninel, które jest, ni mniej, ni więcej, anagramem imienia pierwszego wodza rewolucji (który, jak powszechnie wiadomo, niekoniecznie dobrze skończył); imię, które zostało nadane dzięki humorowi ojca bohaterki po pępowinowym, a które wskazywać może na przeinaczenie planów rewolucyjnych. Czy zatem siłą rewolucji tej książki jest jej nie-rewolucyjność?
Każdy z bohaterów jest w pewien sposób wytrącony ze swojego rytmu: Maja traci pracę, jej mąż wyjeżdża na stypendium; kot Ninel umiera, a jej syn powraca niespodzianie do Polski, po kilku latach pracy w Niemczech; Krzyś też jest w szczególnym momencie życiowym, gdyż dopada go kryzys wieku średniego i zostaje porzucony przez swojego partnera. Stwarza to dosyć szczególną okazję do wywracania ładu; w jego wyniku z określeń charakteryzujących bohaterów zostają tylko tytułowe ości. Jest to bardzo ciekawy zabieg, gdyż z tego zaburzonego obrazu wyłaniać się mają faktyczne cechy bohaterów i tak też się dzieje.
Autor w warstwie ideologicznej tej książki sprzeciwia się zwyczajowo pojmowanej polskości i prezentuje świat jej zupełnie przeciwny. Tworząc literacki świat na opak Karpowicz posługuje się kalkami kulturowymi i doprowadza je do bliskiego absurdowi idealizmu. Franek, syn Ninel, jest tak doskonały, że Maja jest aż przerażona, a z kolei jej relacja z synem – patchworkowa do granic możliwości. Z drugiej strony jej matka jest zaślepioną katoliczką, która obraża się na swoją córkę za jej poglądy. W tym tyglu dochodzi do wielu interakcji, które ogołacają rzeczywistość; kojarzyć się to może z Bez dogmatu Sienkiewicza – książką, która wycelowana była przeciw modernistom, lecz została odebrana jako jeden z najlepszych opisów tego pokolenia. Tu może dochodzić do analogicznej sytuacji – Karpowicz opisuje pewną przemianę społeczną i jej reprezentantów, ale może być zarazem odebrany jako krytyk swoich bohaterów i postaw przez nich reprezentowanych. Jest w swojej narracji niezwykle Irvingowski – podobnie jak autor W jednym ciele sięga po argument nietolerowania nietolerancji, czyli szacunku do wszystkiego, co jest z godne z własnym systemem wartości i krytykowania postaw innych, co wystawia go na krytykę. Hermetyzm tej prozy wywoływać może wewnętrzny sprzeciw – mimo jednoznacznego skierowania narracji przeciw skrajnej prawicy autor nie chce wchodzić w żaden dialog, lecz posługuje się, jak już rzeczono, jednowymiarowymi wzorcami, które upupiają. Co gorsza – upupiają również bohaterów, których działania mają być wolne od konwencji, gąb i ości. Programowa otwartość umysłów w pewnym momencie zamyka je na siedem spustów, a jedyną postacią, która przechodzi autentyczną przemianę w książce jest siostra Mai, Faustyna; matka-Polka czwórki wielce niesfornych dzieci, porzucona przez męża, a przyznająca się do poczucia płynności płci. Co ciekawe – tylko tej postaci Karpowicz zdaje się nadawać rys autentyczności; jej zetknięcie się z traumą (pożar mieszkania, porzucenie przez męża, konieczność mieszkania w mieszkaniu siostry) wyzwala w niej myślenie o sobie, czego efektem jest autentyczna przemiana myślenia, jednak nie do końca skanalizowana, co zdaje się autorowi trochę nie w smak, dzięki czemu wątek Faustyny (nie na darmo owo imię użytym jest, nie tylko ze względu na jego faustyczne proweniencje) jest (nawet nie zdaje się być) nienaturalnie ucięty. Cóż – z decyzjami autorskimi się nie dyskutuje.
Gdyby pisać tylko o pierwszej części książki – zachwytom nie byłoby niemal końca. Książka ta ma jednak również części drugą i trzecią; te wypadają dużo słabiej, zwłaszcza na tle rozpoczęcia. Opowieść traci impet, jednak nawet pod koniec ma do zaoferowania coś, co może przyciągnąć – błyskotliwość i plastyczność języka. Mimo rozchodzenia się w szwach, zakończenie jest dopięte, jednak ogołaca ono strukturę formalną opowieści która rzecze, że każda opowieść winna mieć swoje zakończenie. Dużo w niej ironii i humoru, lecz nie zawsze są one strawne. Mimo tego jest pozycja godna uwagi.

wtorek, 10 grudnia 2013

Milan Kundera – Księga śmiechu i zapomnienia

Szokiem było wkroczenie wojsk rosyjskich do Czechosłowacji w 1968 roku. Pamiętna praska wiosna jednoznacznie odsłoniła prawdziwą twarz wielkiego brata ze wschodu, ale szczególnie uderzyła w ojczyznę Milana Kundery; zniszczyła resztki złudzeń. To zderzenie siły militarnej i politycznej z rewolucją dzieci-kwiatów i cieniem nadziei na wolność polityczną, która mogła nadejść, staje się tłem historii.

Księga śmiechu i zapomnienia jest bowiem mocno uwikłana w biografię czeskiego pisarza; jako człowiek związany z opozycją został zmuszony do emigracji w 1975 roku, kiedy to powstała ta proza. Takie podejście zdaje się jednoznacznie tłumaczyć zawartość siedmiu opowiadań, które zostały zebrane w Księdze; trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że autor pisze wciąż o jednej osobie – bohaterze zmuszonym do milczenia, stłamszonym przez system, a zarazem zmuszonym do dokonywania dwuznacznych moralnie wyborów; bohatera brutalnie wykorzenionego, który musi odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Każde opowiadanie przynosi nowy element wskazujący na obawy autora, który nie wie, jak odnajdzie się w nowej rzeczywistości. Bohater, który wyjeżdża na zachód powoli obumiera, ucieka z niego życie, a pozostawienie przez jego partnerkę zapisków i korespondencji w kraju potęguje to uczucie. Wiele w tym wszystkich obaw i utraty zaufania. Pojawia się jednak w tych opowieściach również nadzieja na lepsze jutro; praska wiosna zdaje się być początkiem czegoś strasznego, jednak zdaje się być też pozytywnym elementem – sugeruje, że gorzej być nie może, że czołgi w centrum stolicy mogą być zwiastunem odwilży. Odwilży, której jednak bohaterowie Kundery mogą nie doczekać; są zagubieni w świecie inwigilacji i ciągłego zagrożenia degradacją społeczną. Wydarzenie to zdaje się być czymś, co jest melancholijnym spotkaniem z łaską, o którym pisze Marek Bieńczyk; jest to spotkanie ze zjawiskiem pozwalającym się na odbicie od dna, bądź konstruującym owo dno.

Coś, czego doświadczył sam autor, czyli wyjście z łask, opisane w późniejszej Nieznośnej lekkości bytu, tu jest jedynie wspomniane – w rozważaniach o kolejnych, nieprzybliżonych czytelnikowi konkretnie znajomych, dla których pozbawienie pracy intelektualnej jest jednoznaczne ze śmiercią, gdyż nie posiadają oni ani umiejętności ani predyspozycji do pracy innej niż umysłowa, podczas gdy władza, widząc w nich szkodników, wysyła ich z dala od centrów akademickich i zmusza do pracy fizycznej.

Poza ciągłym niemal krzykiem o wolność myślenia i bycia obecna jest tu ciekawa analiza środowisk poetyckiego, będąca jakby odpowiedzią na zjawiska widziane przez autora w światku francuskim, który w latach siedemdziesiątych kipiał od postmodernizmu i dekonstrukcji. Ich echa widoczne są w sformułowaniach dotyczących nadmiaru słów i utraty ich znaczenia; nadmiaru poetów i niedomiaru słuchaczy oraz fantazmatyczności postaci miłośnika poezji jako niedoścignionego wzoru. To opuszczenie poety (pisarza) w świecie powszechności tub nagłaśniających jego głos staje się dla Kundery po trosze szokiem, jednak motywującym pozytywnie (czego dowodem są dalsze jego książki), nawet pomimo pozostawienia swoich bohaterów w chocholim tańcu wzajemnej adoracji. Uderzając z kolei w struny erotyki Kundera zdaje się stawiać dosyć oryginalny przytyk lub, jak kto woli, zanętę, która jest ornamentem; ważnym, lecz tylko ornamentem. Jest ona krzykiem wolności, być może też zachwytem z czasów rewolucji światopoglądowej, obecnej niemal w całym, cywilizowanym świecie; zarazem pozwala to na przemycenie pewnych treści wyrażanych w międzyczasie, pomiędzy słowami o erotyce i zbliżeniach. Zachwyt młodego poety niekoniecznie już najmłodszą kobietą z prowincji wskazuje jednoznacznie na różnice w aspiracjach i rozumieniu języka. Pojawia się dzięki temu oryginalna dialektyka, która stawia te same sformułowania w nowym świetle, przez co nabierają one nowych znaczeń. Właśnie takie stanu zdawał się doświadczać Kundera we Francji; ta przemiana jest udokumentowana jednoznacznie w tej książce.

Księga śmiechu i zapomnienia nie jest prozą łatwą, jest jednak niebywale ciekawym i poruszającym dokumentem epoki. Oddaje stan ducha współczesnych, uderza zarazem aktualnością treści będących poza horyzontem dosłowności. Jej autobiografizm, mimo iż zawoalowany, pozwala zrozumieć szok poznawczy, jaki przeżył autor. Śmiech wydaje się tu być przez łzy, lecz zapomnienie nie nadchodzi; pozostawiony kraj jest ościeniem, który zmusza do literackiego zaklinania. Zaklinania, które nie dokonało się do dziś, bo jak inaczej tłumaczyć niechęć autora do przekładania jego, napisanych po francusku tekstów, na czeski?

poniedziałek, 25 listopada 2013

Julia Albrecht, Corinna Ponto – Córki chrzestne

Odtwarzanie historii nigdy nie jest łatwe; sięganie w przeszłość, zwłaszcza trudną, odkrywa niejednokrotnie przysłowiowego trupa w szafie. Można go ponownie zamknąć; można też wywlec na światło dzienne, szafę uprzątnąć, a zwłoki – odpowiednio przygotowane – pochować. Świadkami tego ostatniego procesu są czytelnicy książki Córki chrzestne zawierającej korespondencję między dwoma kobietami, których przeszłość i teraźniejszość zostały poranione przez niemiecką Frakcję Czerwonej Armii (Rote Armee Fraktion – RAF); mowa tu o Julii Albrecht i Corinnie Ponto.
Obie autorki są związane ze sobą poprzez fakt chrztu – ojcem chrzestnym Julii Albrecht był Jürgen Ponto, a Coriny Ponto – Hans-Christian Albrecht. Ten związek był kolejnym aktem wieloletniej przyjaźni obu rodzin, która została przerwana brutalnie 30 lipca 1977, gdy to Susanne Albrecht, starsza siostra Julii, wprowadziła do rezydencji pana Ponto dwoje zamachowców, którzy pierwotnie mieli być tylko porywaczami. Jego śmierć spowodowała zerwanie stosunków między rodami, a wszelkie ślady po wcześniejszej zażyłości uznano za niebyłe.
Córki chrzestne są książką na wskroś epistolarną, jednak bez zacięcia sentymentalnego; jest to bolesna dla obu rozmówczyń wymiana informacji, wspomnień i notatek związanych z morderstwem Jürgena Ponto – ojca jednej z nich i chrzestnego drugiej. Powracając do okresu poprzedzającego ten czyn, jak i do wydarzeń, które po nim nastąpiłu, starają się odbudować dosyć szczątkową relację, jaka je łączyła, a zarazem nawiązać do wieloletniego związku ich rodzin.
Przedstawiają powstałe na przestrzeni lat narracje dotyczące morderstwa; Corina opisuje dom rodzinny po śmierci ojca, luźne wspomnienia o nim, poczucie pustki, odsunięcie się od Albrechtów, jako obciążonych winą córki. Bardzo ciekawa jest druga narracja, pochodząca od chrześniaczki Jürgena – opis wewnętrznego ostracyzmu wobec Susanne, która już wcześniej była niemile widziana na spotkaniach z powodu swoich powiązań z lewicowymi organizacjami, późniejszy proces starszej z sióstr i społeczne odrzucenie rodziny Julii dopełnia obrazu. Nie bez znaczenia jest też kojarzenie jej jako tej Albrecht, co w zachodnich Niemczech nie było niczym chwalebnym. Ciekawe jest też krytyczne podejście do popkulturowych narracji związanych z wydarzeniami w domu Pontów – zwłaszcza do Baader-Meinchoff z 2008 roku, w którym pojawia się wiele dosyć swobodnych interpretacji faktów.
Mimo osobistości tej korespondencji to nie bohaterki są tu w centrum uwagi; pod powierzchnią prezentacji pojawia się bowiem bolesna i wstydliwa historia Republiki Federalnej Niemiec, w której jedną z niechlubnych szram jest właśnie działalność RAF. Opisana jest tu bezradność władz, społeczeństwa, organów ścigania wobec klarowania się nowego, wewnętrznego zagrożenia będącego w rzeczywistości jedynie narzędziem w rękach zewnętrznego operatora.
W prezentowanych czytelnikowi zapisków kobiety niejednokrotnie wracają do spotkań ze sobą, dostrzegają zmiany w swoim stosunku do przeszłości, ale i brzemię, jakie otrzymały od swoich rodzin po morderstwie Jürgena Ponto.
Córki chrzestne są znakomitym dokumentem przybliżającym jedno z bardziej wstydliwych wydarzeń w historii powojennych Niemiec. Książka jest przepełniona rzadko spotykaną wrażliwością, która pozwala zrozumieć niemal całość historii. Jest to lektura zarazem wstrząsająca i nie pozwalająca się oderwać; uspokajająca i drażniąca. Takie połączenie jest niewątpliwie wstrząsające, ale razem oczyszcza atmosferę; kolejne rozdziały-listy opisujące ponowne zbliżenie się do siebie dwóch oddalonych od siebie kobiet zarazem oddala i porządkuje traumę, która doprowadziła od ich rozdzielenia. Jest to pozycja godna uwagi.

niedziela, 24 listopada 2013

Federico Andahazi - Księga zakazanych rozkoszy

Historia wynalezienia druku jest faktem dosyć powszechnie znanym – ruchoma czcionka, prasa drukarska i inne, pełne delikatnego uroku narzędzia introligatorskie; stanowi temu sprzyja edukacja, jak i wielka legenda Gutenberga. Mimo tego Federico Andahazi sięga do przeszłości i fabularyzuje okoliczności związane z powstaniem pierwszej książki drukowanej. Tworzy to dosyć brawurowo, wplata w to inną tradycję związaną z pismem – Klasztor Kosza Świętego, który częściej kojarzony jest z rozkoszami ciała niźli intelektu.
Johanesa Gutenberga poznajemy na ławie oskarżonych – początkowo zarzuca się mu jedynie kradzież rękopisu Biblii (który posłużył mu do sporządzenia pierwszego zestawu odpowiednich czcionek), lecz z czasem pojawia się zarzuty związane z herezją i magią, które mogą go bardzo łatwo zaprowadzić na... stos. Jego i dwóch kompanów.
Jak się okazuje podczas rozwoju fabuły sam pomysłodawca prasy drukarskiej ma do powiedzenia raczej niewiele; narrator relacjonuje kolejne etapy procesu i przedstawia jego postać w licznych retrospektywach uzasadniających jego obecność w takim, a nie innym miejscu w historii. Rysuje się w nim obraz człowieka ogarniętego wizją, która przysłaniając mu życie, uniemożliwia mu zaangażowanie się w coś tak powszedniego jak małżeństwo.
Drugim, nie mniej ważnym wątkiem, jest seria morderstw w Klasztorze Kosza Najświętszego. Ofiarami nieznanego mordercy padają mniszki, które dla większości ludzi są po prostu luksusowymi i niezwykle wprawnymi kurtyzanami; spotyka je bowiem mało przyjemna śmierć, w której uduszenie wiąże się z pozbawieniem skóry. Za tą, rozkoszną, otoczką kryje się jednak kontynuacja sumeryjskiego kultu bogini Isztar i zapisy księgi, które zawierają największe tajniki rozkoszy; niekoniecznie bezpiecznej.
Taka mieszanka fabularna jest ze sobą luźno powiązana faktem księgi – świętej, niewskazanej dla wszystkich, a której tajniki są strzeżone niemal za cenę życia. Zderzenie tych dwóch tradycji w niesprzyjających okolicznościach daje ciekawe efekty; czytelnik znający historię dostrzega tu ostatnie podrygi, niemalże szaleńczej, inkwizycji, ale zarazem widzi dziejące się pod powierzchnią (rzec by można nawet – skórą) procesy, które mają na celu przetrwanie innej, niemile widzianej, tradycji pogańskiej. To pomieszanie ładów powoduje dosyć ciekawe efekty; łączy w jedno reprezentacje dwóch ważnych dla człowieka potrzeb – religii i seksu. Koncepcja początkowo ciekawa, z czasem staje się zbyt eksploatowana, autor sięga po nią zdecydowanie za często. To z kolei (w połączeniu z innymi, dosyć wyraźnymi wskazówkami) pozwala na przewidzenie finału o wiele za wcześnie... A szkoda, bo jest on dosyć widowiskowy. Nie mówię tu oczywiście o losach Gutenberga; prawdy historycznej Andahazi nie przeinacza, chociaż dosyć ciekawie interpretuje. Dodaje przeszłości pikanterii niemal jak Sienkiewicz do Potopu, zachowując atmosferę i absurdy rozpraw inkwizycyjnych. Nie da się ukryć – autor doskonale wie, że proces wynalazcy ruchomej czcionki jest wdzięcznym i plastycznym przedmiotem opisu literackiego. Właśnie na tej opowieści książka zyskuje najbardziej; jest ona też większą częścią tej prozy – historie zza murów klasztornych stanowią mniej niż jej trzecią część. Rozwój fabuły zdaje się również sugerować, że morderstwo w klasztorze pełnym mniszek wiernych mianu cór Koryntu jest ciekawe, jednak szybko może się czytelnikowi przejeść. A proces... toczy się ciekawie, a mógłby jeszcze ciekawiej gdyby nie dosyć oryginalna deus ex machina. Ale o tym na ostatnich stronach.
Księga zakazanych rozkoszy jest ciekawą opowieścią o różnorakich matactwach stojących za obiektem trzymanym w ręku czytelnika – książką. Dosyć pieprzną przyprawą jest morderstwo i klasztor, jednak to właśnie książka drukowana i przeciwności, na które natrafiała, znajdują się w środku tej historii. Ciekawej i błyskotliwej, chociaż nie do końca zaskakującej. Mimo tego – dobrej.


wtorek, 19 listopada 2013

Agnieszka Osiecka – Dzienniki 1945-1950

Zapiski diarystyczne, do tej pory znajdujące się głównie w kręgu zainteresowań badaczy literatury, stają się dostępne dla czytelników niekoniecznie związanych z akademią. Otwiera to przed pasjonatami nowe drogi poznania postaci wybitnych – postać staje się tu gwarantem treści. Do tego dochodzi zwykła, ludzka ciekawość, czytelnika po trosze wychowanego na tabloidach – kim jest ten, którego nazwisko widnieje w miejscach kojarzonych z chwałą, na półkach z książkami lub w mediach? Z drugiej strony –wydawnictwa zawierające dzienniki ułatwiają dostęp do nowych głosów opisujących epokę. Pierwszy tom Dzienników Agnieszki Osieckiej dobrym przykładem tego, niejednoznacznego, zjawiska.
Na początku należy wyjaśnić jedną rzecz: dzienniki owszem, zaczynają się od roku 1945, jednak są to tylko dwa krótkie wpisy, które dzieli od trzeciego niebagatelna luka czterech lat. Nie jest to wiele, jednak należy do podkreślić na początku mówienia o tym tomie.
Trudno odmówić racji autorowi wstępu, profesorowi Andrzejowi Zieniewiczowi z Uniwersytetu Warszawskiego; czytelnicy mający przed sobą niniejszy ton mają do czynienia z czymś nietuzinkowym i ciekawym – dokumentem epoki i rozwoju wybitnej jednostki. Uważny czytelnik tej przedmowy zauważy jednak, że mowa w nim o dziennikach późniejszych, z okresu licealnego, które, jako żywo, znajdują się w tomie drugim. Czym zatem zainteresować czytelnika może tom pierwszy zapisków?
Wydawać by się mogło, że niczym – pełno w nim afirmacji rzeczywistością, charakterystycznej dla podlotka, dużo jest o sprawach frapujących samą autorkę (ocenach, zauroczeniach, sporcie), trochę mniej o domu rodzinnym. Nie ma tu niemal informacji o świecie zewnętrznym, wychodzącym poza Saską Kępę; są jakieś przebłyski Warszawy powojennej, nie są one jednak nazbyt istotne dla trzynastolatki (głównie z takiej postaci przedłożone są te zapiski). Podkreślana jest raz po raz autonomiczność tej prawobrzeżnej dzielnicy.
Ciekawa jest obserwacja rozwoju form aktywności przeznaczonych dla osób młodych, pojawianie się coraz to nowych organizacji mających kształtować phisis ludowego narodu i młódzi jego. Młoda Agnieszka, jako miłośniczka sportów maści wszelakiej, z chęcią angażuje się w ich działanie.
Wartymi obserwacji są ingerencje cenzorskie autorki nanosi ona na tekst późniejsze uwagi, przez co dowodzi poważnego traktowania zadania diarystycznego, lecz dodaje nowy głos, który już może świadczyć o jakiejś auto-kreacji; niekoniecznie mająca na względzie późniejszą publikację zapisków, ale już wskazująca na dystansowanie się do siebie samej i tworzenie wewnętrznej, uładzonej narracji.
Mimo tej cenzury przez zapisy przebija się niespodzianie dojrzałość, samokrytycyzm i czujna obserwacja świata. Autorka pisze bardzo przejrzyście, co można interpretować dwojako: albo jako przejaw geniuszu literackiego, albo jako efekt wieloletniej pracy rodziców – wszak pochodziła ona z domu na wskroś inteligenckiego., a książka nie była czymś nieznanym Agnieszce. Wspomina wszak, że to język polski jest dla niej najważniejszy.
Zdaje się, że właśnie ta jakość zapisków młodej osoby sprawia, że lektura kolejnych opisów radości z osiągnięcia jakiegoś wyniku na pływalni czy też w związku z bliskością sympatii nie jest torturą. A to, nawet dojrzałym i utalentowanym diarystym, nie zawsze się udaje.
Po lekturze pierwszego tomu Dzienników Agnieszki Osieckiej muszę z przykrością przyznać rację większości recenzentów – najciekawsze dopiero się zacznie. W drugim tomie. Rozbicie tej publikacji ma wiele sensu – ponad tysiąca stron wielu czytelników by nie zniosło. Jednak omawiana tu publikacja jest godna uwagi, chociażby dla poszukiwaczy wątków autobiograficznych w tekstach Osieckiej. Dużo informacji dla siebie mogą znaleźć miłośnicy Saskiej Kempy – Dzienniki są nią przesiąknięte.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Stephen King – Doktor sen

Każdy kto widział obie wersje Lśnienia opartego o powieść Stephena Kinga mógł sobie zadać pytanie „a co dalej?”; sam autor ciągłymi powrotami tego pytania uzasadnia powstanie fabularnej kontynuacji opowieści przeinaczonej nieco przez Kubricka w 1980 roku. Tworząc sequel rozwija kwestie związane z metafizyką, a zarazem straszy w starym, dobrym stylu. Jest groźny i ciekawy fabularnie; raczej nie sprzedaje czytelnikom bubla.
Opowieść krąży wokół postaci Dana Torrance'a, syna Jacka z Lśnienia; jednego z trojga ocalałych z przeklętego hotelu Panorama. Akcja rozpoczyna się w kilkanaście lat po wydarzeniach zakończonych brutalnie wybuchem kotła; Dan, imając się różnych prac, jest popadającym w coraz większe tarapaty alkoholikiem. Nie radzi sobie ze światem, wspomnieniami, swoim darem (lub też przekleństwem), które nazywa jasnością. Jest ona trudną do określenia zdolnością łączącą w sobie telepatię i rozszerzenie pola widzenia o świat umarłych.
Schodząc coraz głębiej w króliczą norę uzależnienia trafia na kobietę, koło której się budzi i próbuje odtworzyć przebieg niedawnych zdarzeń. Odciąga dziecko swojej towarzyszki od resztek kupionych minionej nocy narkotywków, zabiera kilkadziesiąt dolarów z portfela i ucieka nie budząc jej. Trafia w końcu, po różnych perypetiach, do miasteczka, w którym otrzymuje pracę – początkowo pomocnika konserwatora miejscowej kolejki, potem sanitariusza w hospicjum. I rzuca picie – jest to jeden z warunków jego zatrudnienia. Doświadczenie graniczne, jakim jest widok dziecka dobierającego się do białego, nieodpowiedniego dla niego proszku, sprawia, że odmiana życia staje się konieczna.
Wspomniana, niewyjaśniona umiejętność, staje się osią fabuły – pracując jako sanitariusz pomaga przechodzić pensjonariuszom na drugą stronę; dzięki temu otrzymuje oryginalny przydomek „doktor sen”. Wychodząc z alkoholizmu zaczyna panować nad swoim darem – do tej pory przytłaczającym i wywołującym strach; uczy się jak z nim żyć, a nawet nieść dzięki niemu ukojenie. Zaczyna też odczuwać z czasem dziwną łączność z inną osobą – łączność, która staje się powodem niepokoju... W tym wszystkim istotną rolę grają też bliżej nieokreślone postacie, które żywią się czymś, co określają jako para; a najwięcej tej pary mają osoby, które obdarzone wspomnianą jasnością.
Doktor sen jest zbudowany bardzo konserwatywnie, ale i symetrycznie – właściwą część książki poprzedza rozbudowany prolog, w którym pojawiają się liczne odwołania do wydarzeń opisanych w Lśnieniu; przedstawia pokrótce poszczególne postacie historii, jednak nie tłumaczy ich roli w dalszych wydarzeniach. Po niemal stu stronach rozpoczyna się właściwa opowieść, która dopiero w okolicach połowy książki zawiązuje się w w spójną fabułę. Zakończenie, analogicznie, jest dosyć rozbudowane i opisuje wiele wydarzeń po finale. Widać w tym wiele uporządkowania strukturalnego, które jednak nie zawsze wiąże się z ładem w tekście – zbyt często w książce zdarzają się wahania stylu; momenty słabsze przetykają dobre. Trudno zatem dziwić się oskarżającym Kinga o zatrudnianie armii ghost-wrighterów – właśnie takie fragmenty są dla nich wodą na młyn. Mimo tego – autor jest przekonujący i bardzo amerykański w swoim opowiadaniu. Realizują się tu sztandarowe motywy kojarzone z mentalnością amerykańską – niezwykłość na przedmieściu (z białym płotkiem), powstanie z popiołów dzięki pracy, podkreślenie mitu wspólnoty, ale i przeniesienie konstrukcji postaci obcego z tego odległego, który funkcjonował przez 9/11, na tego, który jest blisko, jakiego obecność proklamowana była po upadku dwóch wież. Narrator jednoznacznie odwołuje się do każdego z tych mitów, przez co łatwiej mu nawiązać dialog z czytelnikiem amerykańskim; hermetyzuje to prozę, ale zarazem pozwala na dostrzeżenie świętości, które tworzą więź opartą na gwieździstym sztandarze. King podważa je tylko trochę; rzuca odrobinę światła na ten mechanizm go tworzący, przez co zwiększa tylko jego wagę.
Dokonuje bardzo sprytnej dekonstrukcyjnej-rekonstrukcji, wodzi momentami czytelnika za nos, oddaje chwałę mitom założycielskim i tradycjom spajającym amerykańskość. W tle wciąż pobrzmiewa zagrożenie terroryzmem, a zarazem obecne są siły nadprzyrodzone, które pozwalają na zawikłanie historii ale i... straszenie. Tu należy sobie wyjaśnić jedno – King nie straszy tak, jak robi to Kubrick; autor Zielonej mili buduje grozę, a to jest coś zupełnie innego niż strach. Jest przez to bardzo konserwatywny, a zarazem – przystępny; atmosferę brakuje mrok a nie niepokojące znaki; przeważa tu niedobór nad nadmiarem. Zarazem King staje się familiarny, łagodny; niedzisiejszy, jednak w dobrym tego słowa znaczeniu.
Wspomniane wodzenie czytelnika za nos pojawia się na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim posługiwanie się wykalkulowanymi kalkami fabularnymi – wszystko jest idealnie do przewidzenia. King wciąż mataczy, kiwa czytelnika, nie dokańcza wielu wątków, a z pewnością – nie przybliża czytelnikowi niuansów, przedstawia jedynie to, co ma zostać przedstawione ze względu na fabułę. Puszcza oko do poprzednich powieści, zazębia Doktora... z innymi książkami, umieszcza go w kontekście. Podporządkowuje wszystko opowieści – właśnie dzięki temu owo mataczenie jest wybaczalne i ma swój urok. Czytelnik, który pozwoli się wodzić za nos, niejednokrotnie kiwać, otrzyma bardzo godziwą rozrywkę. Jej cena, w stosunku do jakości owej przyjemności, jest doprawdy mała.
Doktor sen Kinga nie jest niczym nowym ani odkrywczym. Mimo tego jest to świetna literatura popularna – pełna kontekstów kulturowych i treści, które są łatwe do wychwycenia. Najważniejszą różnicą między dobrą a złą literaturą popularną jest oczywiście świadomość autora i jego sprawność w tworzeniu opowieści – tę sztukę Stephen King opanował do perfekcji; nazwanie go piewcą popkultury nie byłoby, zwłaszcza w kontekście tej książki, na wyrost. Bo kto, jak nie on, łączyć umie przewrotne narracje założycielskie z widmem wewnętrznego wroga, a przy tym dawać znakomitą rozrywkę?

niedziela, 10 listopada 2013

Krzysztof Piskorski – Cienioryt

Wybór na runku książek fantastycznych jest duży. Przekonać się o tym można wchodząc do dowolnej księgarni. Jest to bowiem, pozornie, dosyć prosty gatunek, w którym niemożliwe wydarzenia można wytłumaczyć za pomocą magii lub ingerencji bóstw; również bogactwo zakorzenionych w różnych kulturach mitów pozwala rozszerzanie światów spod znaku miecza i many. Krzysztof Piskorski, łącząc pomysłowo znane już motywy, tworzy nowe literackie uniwersum, które nie posiada dostrzegalnych na pierwszy rzut oka pęknięć.
Mamy zatem kawalera Arahona Caranza Marteneza Y'Grenata Y'Barratonę, mistrza szpady, który swoje najlepsze, żołnierskie lata ma za sobą. Jest jednak otwarty na okazje do wykorzystania swojej szabli. Za odpowiednią opłatą, oczywiście. Jak jednak często bywa w przypadku głównych bohaterów – jest on zakapiorem o gołębim sercu. Opiekuje się też kobietą, dawną partnerką jego towarzysza broni, który zginął w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach od jego ciężkiego, wojskowego rapiera. Miewa wyrzuty sumienia, przejawia objawy traumy charakterystycznej dla byłych żołnierzy, jednak wciąż ciągnie go w kierunku czynów mających chociaż pozór dobrych, chociaż dymiąca krwią broń nie zawsze potwierdza szczytne zamiary. Arahon zdaje się czerpać przyjemność z nurzania się we krwi przeciwników i karmienia zwycięstwami swego szermierskiego ego; jednak w chwilę po triumfie pojawiają w jego sercu i duszy jego smutek i przygnębienie.
Właśnie w tym obszarze książki pojawia się jej największy mankament – jednowymiarowość (jakże dwuznacznie brzmi to w kontekście tej książki... ale o tym dalej) postaci i ich przewidywalność. Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że mają one jedynie być przyczynkiem do rozpostarcia przed czytelnikami dwóch daleko ciekawszych elementów Cieniorytu – spisku i samej konstrukcji świata. Oba są ze sobą powiązane nad wyraz ściśle, niemal jak światy jasności i cieni prezentowany przez autora. Łączy się w nich koncepcja Philipa K. Dicka zawarta w Biurze dostosowawczym, alternatywne widzenie świata rodem z Władcy pierścieni i koncepcja oświeceniowa koncepcja Wielkiego Zegarmistrza. Świat przedstawiony przywodzi na myśl Francję opisaną przez ojca i syna noszących nazwisko Dumas – intrygi, szpady, rozgrywki tuż pod powierzchnią pozoru. Do tego dochodzi zbliżająca się wizja odwiecznego Zła, niemal jak u Lyncha (albo i w Piątym elemencie), które pokonać może jedynie... inne zło? Główny bohater staje się swego rodzaju Riddickiem, jednak miewa częściej niż on wyrzuty sumienia.
Otóż, przez przypadek (niemal jak zawsze) główny bohater zobowiązuje się pomóc nie tej osobie, co trzeba; nie pozwala się zabić nie tym przeciwnikom co trzeba i wplątuje się w groźną intrygę, której szkatułkowość może wprowadzać początkowo w naznaczone niecęcią osłupienie. Na szczęście – tylko początkowo. Kolejne wydarzenia przedstawiają czytelnikowi bogactwo stworzonego na kartach Cieniorytu świata; tłumaczą one zarazem bezsensowne na pierwszy rzut oka reguły panujące w rodzinnym Alaminho i popychają akcję do przodu.
To rozwijanie się fabuły jest chyba jednym z najlepiej przeprowadzonych procesów w książkach z gatunku fantasy z jakimi miałem do czynienia. Narracja prowadzona jest jasno, momentami trochę zbyt wyczerpująco, jednak jako tłumaczenie nowego świata spełnia swoją rolę. Zarazem jest sporo miejsc w fabule, które autor jakby pominął i przykrył je pojedynkami (zwłaszcza w drugiej części książki).
Pojawia się też w tym niewielka łyżka dziegciu – dysproporcja między dwoma częściami książki (księgami Światła i Cienia) i idąca za nią zmiana dynamiki narracji. Krótsza z ksiąg (Cienia) jest dopełnieniem wydarzeń opisanych w rozpoczynającej prozę księdze Światła. Właśnie w zamykającej Cienioryt części ujawniają się najbardziej uproszczone modele postaci i przewidywalność decyzji; o ile w części opisującej zawiązanie się spisku wada ta była zawoalowana bardziej, o tyle przyśpieszenie rozwoju wypadków utrudnia bezkrytyczne przyjmowanie informacji. Traci na tym niewątpliwie dobra proza. Jednak, jak to miało miejsce w przypadku produktu (jeszcze wtedy) braci Wachowskich – zakończenie jest otwarte. Co z tego wyniknie? Czas, miejmy nadzieję, pokaże.
Trzecia wydana proza Krzysztofa Piskorskiego zaskakuje kompletnością świata przedstawionego i misternością akcji. Warto do niej zajrzeć, bo potrafi zaciekawić i zachwycić złożonością fabuły. W takim towarzystwie drobne potknięcia charakterologicznie przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Polecam!

środa, 6 listopada 2013

Ludmiła Ulicka – Zielony namiot

Historia Rosji Sowieckiej zawsze była fascynująca i pełna paradoksów; jest w niej wszak wiele ogromnych placy i ciasnych cel więziennych. Jest ona zbyt niejednorodna, czy to ze względów geograficznych czy kulturowych, by stałą się uspójnioną narracją. Dowodem tego jest książka Ludmiły Ulickiej Zielony namiot: opowieść o pokoleniu wchodzącym w nastoletnią świadomość w szczególnym momencie śmierci Stalina. To przeżycie pokoleniowe młodych potomków rodzin inteligenckich wyraźnie kierunkuje ich dalsze postępowanie; przekonani o fałszywości systemu na własnej skórze odczuli konsekwencje związane z pragnieniem wolności. Tworzyli i wspierali pierwsze grupy opozycyjne, wydawali czasopisma, walczyli o wolność. Często musieli podejmować decyzje brzemienne w skutkach.
Ulicka skupia się na opisie środowiska nastolatków żądnych wiedzy, związanych z nauczycielem literatury rosyjskiej w jednej z moskiewskich szkół; ludzi pragnących wolności umysłu. Jest to pokolenie, które opisuje w swojej balladzie Jacek Kaczmarski (Nasza klasa); tu jednak nie ma goryczy i smutku, lecz radość z bycia obok i spotkania. Nie niszczą tego nawet represje i kłopoty mieszkaniowe. Co więcej – książka ta pokazuje różnice między powojennymi Polską i Rosją; wskazane są akcenty, które jednoznacznie sugerują, że pod wieloma względami pragnący niezależności intelektualnej obywatele wielkiego, wschodniego sąsiada byli bardziej represjonowani, niż się wydawać mogło. Jest to bardzo ważny trop w kontekście polskiego pisania i mówienia o schedzie intelektualnej czasów minionych – wiele deklaracji traci w tym świetle swoją ostrość i jednoznaczność.
Książka przedstawia kłopoty, jakie mieli niezgadzający się stan kraju młodzi ludzie. Pełno w niej opisów represji, zwolnień, przesłuchań i biletów na zachód w jedną stronę. Mimo całej otoczki związanej z brutalnym charakterem owych czasów, Zielony namiot nie jest książką o złym systemie. Pod opisem codzienności ukryta jest zwykła opowieść o ludziach pragnących godnego i spokojnego życia, bez nadzwyczajnych wygód i przywilejów.
Czytając Zielony namiot widać różnice w poziomach opowieści, ukryte znaczenie informacji prasowych, które rzadko bliskie były prawdzie. Znakomitym przykładem tego jest historia jednego z bohaterów, który jako fotograf amator, pragnie zrobić zdjęcia tłumu przelewającego się moskiewskimi ulicami w czasie żałoby po Stalinie. Pochód ten, mimo wybitnie pokojowego charakteru, przypomina bardziej scenę batalistyczną niż pokojowe składanie hołdu towarzyszowi z wąsem; walka toczy się tu o każdy skrawek powierzchni i każdą szansę wydostania się z bezmyślnej masy ludzkiej. Wydarzenia te, opisane okiem nastolatka, pozostawiają niesamowite wrażenie.
Pamiętać przy tym należy, że autorka odmalowuje auto-portret swojego pokolenia – wchodzącego w dojrzałość w momencie rozpoczęcia odwilży po śmierci Stalina, nie związanego silnymi wspomnieniami z drugą wojną, wychowującymi się we względnie ustabilizowanej Moskwie, w której ślady oblężenia sprzed nieco ponad dekady powoli zaciera czas.
Struktura narracyjna książki nie ma charakteru linearnego – nie biegnie ona w pełni chronologicznie, lecz zatacza spiralne kręgi – narratorka odprowadza swoich bohaterów do pewnego momentu w ich życiu by wrócić i przedstawić czytelnikom kolejne postacie, których obecność była wcześniej jedynie zasygnalizowana. Taka forma snucia opowieści sprawia, że czytelnik zagłębia się w minioną rzeczywistość poprzez przedstawienie różnych jej aspektów. Jest to bardzo bachtinowski zabieg – ogromny nacisk położony jest na skaz, opowieść; zabiegi formalne ustępują posiadającej oralny charakter opowieści.
Mamy zatem nauczyciela, weterana minionej wojny; niedoszłego pianistę, którego kariera została zaprzepaszczona przez wypadek z nożem; pedagoga, którzy przez szalonego współpracownika traci pracę i ma coraz większe kłopoty korowód bohaterów jest długi, jednak wszystkie postacie pochodzą z szeroko pojętej inteligencji – warstwy niekoniecznie docenianej przez ustrój. Są oni związani w różnym stopniu z opozycją, ponoszą związane z tym konsekwencje i starają się sobie (i innym, jak chociażby Tatarom) pomóc. Nie tracą ducha, wspierają się nawzajem; są jak wiązka patyków, która związana stanowi siłę niemal nie do przełamania.
Kolejną rzeczą kotłującą się pod warstwą narracji jest coś, co można nazwać rosyjskim duchem. Trudno bowiem inaczej określić zespół elementów współnototwórczych, pojawiających się wbrew rozsądkowi; Ulicka opisuje wspólnotę, którą cementują przeciwności losu, ale spaja niezachwiana przyjaźń. Właśnie taka familiarność wciąż pojawia się w książce – w kluczowych momentach żaden z bohaterów nie jest sam; o smutku pozwala zapomnieć gwar, herbata, czasem alkohol, jednak to czynnik ludzki staje się kluczowy; bez niego nie byłoby opowieści.
Zielony namiot jest książką o ludziach, wspólnocie na przekór ładowi, a zarazem o niemożliwym do stłumienia krzyku o wolność. Narracja Ulickiej płynie i porywa, nie pozwala na obojętność, zmusza do zajęcia stanowiska. Przypomina zarazem, że wspominanie przeszłości nie musi wiązać się z goryczą, lecz skupiać się może na tym, co było dobre. To jest niewątpliwa wartość tej powieści.