Każdy
kto widział obie wersje Lśnienia
opartego o powieść Stephena Kinga mógł sobie zadać pytanie „a
co dalej?”; sam
autor ciągłymi powrotami
tego pytania uzasadnia
powstanie fabularnej kontynuacji opowieści przeinaczonej nieco przez
Kubricka w 1980 roku. Tworząc
sequel rozwija kwestie związane z metafizyką, a zarazem straszy w
starym, dobrym stylu. Jest groźny i ciekawy fabularnie; raczej nie
sprzedaje czytelnikom bubla.
Opowieść
krąży wokół postaci Dana Torrance'a, syna Jacka z Lśnienia;
jednego z trojga ocalałych z przeklętego hotelu Panorama.
Akcja rozpoczyna się w kilkanaście lat po wydarzeniach zakończonych
brutalnie wybuchem kotła; Dan, imając się różnych prac, jest
popadającym w coraz większe tarapaty alkoholikiem. Nie radzi sobie
ze światem, wspomnieniami, swoim darem (lub też przekleństwem),
które nazywa jasnością.
Jest
ona trudną do określenia zdolnością łączącą w sobie telepatię
i rozszerzenie pola widzenia o świat umarłych.
Schodząc
coraz głębiej w króliczą norę uzależnienia
trafia na kobietę, koło
której się budzi i próbuje odtworzyć przebieg niedawnych zdarzeń.
Odciąga dziecko swojej
towarzyszki od resztek
kupionych minionej nocy narkotywków,
zabiera kilkadziesiąt dolarów z portfela i ucieka nie
budząc jej. Trafia w końcu,
po różnych perypetiach, do miasteczka, w którym otrzymuje pracę –
początkowo pomocnika
konserwatora miejscowej kolejki, potem sanitariusza
w hospicjum. I
rzuca picie – jest to jeden z warunków jego
zatrudnienia. Doświadczenie
graniczne, jakim jest widok dziecka dobierającego się do białego,
nieodpowiedniego dla niego proszku, sprawia, że odmiana życia staje
się konieczna.
Wspomniana,
niewyjaśniona umiejętność, staje się osią fabuły – pracując
jako sanitariusz pomaga przechodzić pensjonariuszom na
drugą stronę; dzięki temu
otrzymuje oryginalny
przydomek „doktor
sen”. Wychodząc z
alkoholizmu zaczyna panować nad swoim darem – do tej pory
przytłaczającym i wywołującym strach; uczy się jak z nim żyć,
a nawet nieść dzięki niemu ukojenie. Zaczyna
też odczuwać z czasem dziwną łączność z inną osobą –
łączność, która staje
się powodem niepokoju... W
tym wszystkim istotną rolę grają też bliżej nieokreślone
postacie, które żywią się czymś, co określają jako para;
a najwięcej tej pary mają osoby, które obdarzone wspomnianą
jasnością.
Doktor
sen jest zbudowany bardzo
konserwatywnie, ale i symetrycznie – właściwą część książki
poprzedza rozbudowany prolog, w którym pojawiają się liczne
odwołania do wydarzeń opisanych w Lśnieniu;
przedstawia pokrótce poszczególne postacie historii, jednak nie
tłumaczy ich roli w dalszych wydarzeniach. Po
niemal stu stronach rozpoczyna się właściwa opowieść, która
dopiero w okolicach połowy książki zawiązuje się w w spójną
fabułę. Zakończenie, analogicznie, jest dosyć rozbudowane i
opisuje wiele wydarzeń po
finale. Widać
w tym wiele uporządkowania strukturalnego, które jednak nie zawsze
wiąże się z ładem w tekście – zbyt często w książce
zdarzają się wahania stylu; momenty słabsze przetykają dobre.
Trudno zatem dziwić się oskarżającym Kinga o zatrudnianie armii
ghost-wrighterów –
właśnie takie fragmenty są dla nich wodą na młyn. Mimo
tego – autor jest przekonujący i bardzo amerykański w
swoim opowiadaniu. Realizują
się tu sztandarowe motywy kojarzone z mentalnością amerykańską –
niezwykłość na przedmieściu (z białym płotkiem), powstanie z
popiołów dzięki pracy, podkreślenie mitu wspólnoty, ale i
przeniesienie konstrukcji postaci obcego z tego odległego,
który funkcjonował przez 9/11, na tego, który jest
blisko, jakiego obecność
proklamowana była po upadku dwóch wież. Narrator jednoznacznie
odwołuje się do każdego z tych mitów, przez co łatwiej mu
nawiązać dialog z czytelnikiem amerykańskim; hermetyzuje to prozę,
ale zarazem pozwala na dostrzeżenie świętości,
które tworzą więź opartą na gwieździstym sztandarze. King
podważa je tylko trochę; rzuca odrobinę światła na ten mechanizm
go tworzący,
przez co zwiększa tylko jego wagę.
Dokonuje
bardzo sprytnej dekonstrukcyjnej-rekonstrukcji, wodzi momentami
czytelnika za nos, oddaje chwałę mitom
założycielskim i tradycjom spajającym amerykańskość. W tle
wciąż pobrzmiewa zagrożenie terroryzmem, a zarazem obecne są siły
nadprzyrodzone, które pozwalają na zawikłanie historii ale i...
straszenie. Tu należy sobie wyjaśnić jedno – King nie straszy
tak, jak robi to Kubrick; autor Zielonej mili buduje
grozę, a to jest coś zupełnie innego niż strach.
Jest przez to bardzo konserwatywny, a zarazem – przystępny;
atmosferę brakuje mrok a nie
niepokojące znaki; przeważa tu niedobór nad nadmiarem.
Zarazem King staje
się familiarny, łagodny; niedzisiejszy, jednak w dobrym tego słowa
znaczeniu.
Wspomniane
wodzenie czytelnika za nos pojawia się na wielu płaszczyznach.
Przede wszystkim posługiwanie się wykalkulowanymi kalkami
fabularnymi – wszystko jest idealnie do przewidzenia. King wciąż
mataczy, kiwa czytelnika, nie dokańcza wielu wątków, a z pewnością
– nie przybliża czytelnikowi niuansów, przedstawia jedynie to, co
ma zostać przedstawione ze względu na fabułę. Puszcza oko do
poprzednich powieści, zazębia Doktora... z
innymi książkami, umieszcza go w kontekście. Podporządkowuje
wszystko opowieści – właśnie dzięki temu owo mataczenie
jest wybaczalne i ma swój urok. Czytelnik, który pozwoli się
wodzić za nos, niejednokrotnie kiwać, otrzyma bardzo godziwą
rozrywkę. Jej cena, w
stosunku do jakości owej przyjemności, jest doprawdy mała.
Doktor
sen Kinga nie jest niczym nowym
ani odkrywczym. Mimo tego jest to świetna literatura popularna –
pełna kontekstów kulturowych i treści, które są łatwe do
wychwycenia. Najważniejszą
różnicą między dobrą a złą literaturą popularną jest
oczywiście świadomość autora i jego sprawność w tworzeniu
opowieści – tę sztukę Stephen King opanował do perfekcji;
nazwanie go piewcą popkultury
nie byłoby, zwłaszcza w kontekście tej książki, na wyrost. Bo
kto, jak nie on, łączyć umie
przewrotne narracje założycielskie z widmem wewnętrznego wroga, a
przy tym dawać znakomitą rozrywkę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz