Historia
wynalezienia druku jest faktem dosyć powszechnie znanym – ruchoma
czcionka, prasa drukarska i inne, pełne delikatnego uroku narzędzia
introligatorskie; stanowi temu sprzyja edukacja, jak i wielka legenda
Gutenberga. Mimo tego Federico Andahazi sięga do przeszłości i
fabularyzuje okoliczności związane z powstaniem pierwszej książki
drukowanej. Tworzy to dosyć brawurowo,
wplata w to inną tradycję związaną z pismem – Klasztor Kosza
Świętego, który częściej kojarzony jest z rozkoszami
ciała niźli intelektu.
Johanesa
Gutenberga poznajemy na ławie oskarżonych – początkowo
zarzuca się mu jedynie kradzież rękopisu Biblii (który posłużył
mu do sporządzenia pierwszego zestawu odpowiednich czcionek), lecz z
czasem pojawiają
się zarzuty związane z
herezją
i magią,
które mogą go
bardzo łatwo zaprowadzić na... stos. Jego
i dwóch kompanów.
Jak
się okazuje podczas rozwoju fabuły sam
pomysłodawca prasy drukarskiej ma do powiedzenia raczej niewiele;
narrator relacjonuje kolejne etapy procesu i przedstawia
jego postać w licznych retrospektywach uzasadniających
jego obecność w takim, a nie innym miejscu w historii. Rysuje
się w nim obraz człowieka ogarniętego wizją, która przysłaniając
mu życie, uniemożliwia mu zaangażowanie się w coś tak
powszedniego jak małżeństwo.
Drugim,
nie mniej ważnym wątkiem, jest seria morderstw w Klasztorze Kosza
Najświętszego. Ofiarami nieznanego mordercy padają mniszki,
które dla większości ludzi są po prostu luksusowymi i niezwykle
wprawnymi kurtyzanami; spotyka
je bowiem mało przyjemna śmierć, w której uduszenie wiąże się
z pozbawieniem skóry.
Za tą, rozkoszną, otoczką kryje się jednak kontynuacja
sumeryjskiego kultu bogini Isztar i
zapisy księgi, które zawierają największe tajniki rozkoszy;
niekoniecznie bezpiecznej.
Taka
mieszanka fabularna jest ze sobą luźno powiązana faktem księgi
– świętej, niewskazanej dla wszystkich, a której tajniki są
strzeżone niemal za cenę życia.
Zderzenie tych dwóch
tradycji w niesprzyjających okolicznościach daje
ciekawe efekty; czytelnik znający
historię dostrzega tu
ostatnie podrygi, niemalże
szaleńczej, inkwizycji, ale zarazem widzi dziejące się pod
powierzchnią (rzec by można nawet – skórą) procesy, które mają
na celu przetrwanie innej, niemile widzianej, tradycji pogańskiej.
To pomieszanie ładów
powoduje dosyć ciekawe efekty; łączy
w jedno reprezentacje dwóch ważnych dla człowieka potrzeb –
religii i seksu. Koncepcja
początkowo ciekawa, z czasem staje się zbyt eksploatowana, autor
sięga po nią zdecydowanie za często. To
z kolei (w połączeniu z innymi, dosyć wyraźnymi wskazówkami)
pozwala na przewidzenie finału o wiele za wcześnie... A szkoda, bo
jest on dosyć widowiskowy. Nie mówię tu oczywiście o losach
Gutenberga; prawdy historycznej Andahazi nie przeinacza, chociaż
dosyć ciekawie interpretuje. Dodaje przeszłości pikanterii niemal
jak Sienkiewicz do Potopu, zachowując
atmosferę i absurdy rozpraw inkwizycyjnych. Nie da się ukryć –
autor doskonale wie, że proces wynalazcy ruchomej czcionki jest
wdzięcznym i plastycznym przedmiotem opisu literackiego. Właśnie
na tej opowieści książka zyskuje najbardziej; jest ona też
większą częścią tej prozy – historie zza murów klasztornych
stanowią mniej niż jej trzecią część. Rozwój fabuły zdaje się
również sugerować, że morderstwo w klasztorze pełnym mniszek
wiernych mianu cór Koryntu jest ciekawe, jednak szybko może się
czytelnikowi przejeść. A proces... toczy się ciekawie, a mógłby
jeszcze ciekawiej gdyby nie dosyć oryginalna deus ex
machina. Ale o tym na ostatnich
stronach.
Księga
zakazanych rozkoszy jest ciekawą
opowieścią o różnorakich matactwach stojących za obiektem
trzymanym w ręku czytelnika – książką. Dosyć pieprzną
przyprawą jest morderstwo i klasztor, jednak to właśnie książka
drukowana
i przeciwności, na które natrafiała, znajdują się w środku tej
historii. Ciekawej i błyskotliwej, chociaż nie do końca
zaskakującej. Mimo tego – dobrej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz