Niecności,
poprawności i kości. Te sformułowania mają w sobie pewien rdzeń
odnoszący się do nowej prozy Karpowicza – ości,
cechę charakterystyczną, nadającą znaczenie,
ale zarazem, po gombrowiczowsku, upupiającą. Ości
też mogą zostawać między zębami i pojawiać się w najmniej
spodziewanym momencie. Czy
zatem proza ta potrafi zaskoczyć?
Początkowo
– tak. Karpowicz
przedstawia ciekawą plejadę
bohaterów, którzy reprezentują dosyć oryginalny zestaw poglądów
nietradycyjnie polskich; stanęliby
oni raczej po stronie squatersów niż maszerujących w Marszu
niepodległości. Mamy zatem Maję, która ma dosyć swego męża i
próbuje ułożyć rozsądnie relację z synem Brunonem
(nazwanym prawdopodobnie na cześć kwerfurdzkiego),
matką
i światem. Jest również Krzyś, pracownik korporacji preferujący
przedstawicieli tej samej płci. Mamy wreszcie Ninel
Czeczot i jej syna, którzy
dziwnym trafem wchodzą w interakcję z Mają. Zrąb fabuły zdaje
się ograniczać do relacji
między bohaterami, którzy odbijają się od siebie w sposób
przypadkowy – poznanie przez Maję interesującego mężczyzny,
ciągłe wpadanie na dziwnych ludzi przez Krzysia i inne, dosyć
ciekawe wypadki zdają się dziać bez głębszej intencji. Ten chaos
jest jednak pociągający – połączony z błyskotliwością
opowieści snutej przez narratora Karpowicza wciąga czytelnika w
świat ości. Jednak
w momencie w którym akcja zaczyna się systematyzować, a autor
zaczyna skupiać się na rozwinięciu i pogłębieniu charakterystyk
swoich podopiecznych, akcja wyraźnie zwalnia. Po przekroczeniu,
niemal magicznej, klauzuli
trzechsetnej strony czytelnik może mieć wrażenie, że historia
zaczyna być przedłużana na siłę – brakuje tej części polotu
pierwszych stron, a ciężar gatunkowy wielu akapitów zdaje się
przewyższać siłę autorskiego żartu.
Nie
da się bowiem zaprzeczyć, że główną siłą książki jest humor
– niejednokrotnie czarny,
ale niemal zawsze wywołujący uśmiech; skłaniają
po temu sytuacje, dialogi i postacie. Nie
bez znaczenia jest ciągła zabawa w definiowanie i redefiniowanie
pojęć. Jest to formuła
ciekawa, gdyż autor wychodzi od hasła zbliżonego do Słownika
Języka Polskiego i daje upust swojej inwencji; wkręty pojawiają
się, gdy autor uznaje, że słowo użyte w opowieści może mieć
inne znaczenie, niż ma w słowniku; to
doprecyzowanie samego słownictwa zdaje się wskazywać na przebudowę
znaczeń – zmiana treści, jaką niosą konkretne
sytuacje, pozwala na
odwołanie
się do innych zasobów, co z jednej strony poszerza pole tekstu, a z
drugiej – buduje świat na opak, nieco zbliżony do karnawału. Na
podobny trop wskazywać może imię Ninel, które jest, ni mniej, ni
więcej, anagramem imienia pierwszego wodza rewolucji (który, jak
powszechnie wiadomo, niekoniecznie dobrze skończył); imię, które
zostało nadane dzięki humorowi ojca bohaterki po pępowinowym, a
które wskazywać może na przeinaczenie planów rewolucyjnych. Czy
zatem siłą rewolucji tej książki jest jej nie-rewolucyjność?
Każdy
z bohaterów jest w pewien sposób wytrącony ze swojego rytmu: Maja
traci pracę, jej mąż wyjeżdża na stypendium; kot Ninel umiera, a
jej syn powraca niespodzianie do Polski, po kilku latach pracy w
Niemczech; Krzyś też jest w
szczególnym momencie życiowym, gdyż dopada go kryzys wieku
średniego i zostaje porzucony przez swojego partnera. Stwarza
to dosyć szczególną okazję do wywracania ładu; w jego wyniku z
określeń charakteryzujących bohaterów zostają tylko tytułowe
ości. Jest to bardzo
ciekawy zabieg, gdyż z tego zaburzonego obrazu wyłaniać się mają
faktyczne cechy bohaterów i
tak też się dzieje.
Autor
w warstwie ideologicznej tej książki sprzeciwia się zwyczajowo
pojmowanej polskości i prezentuje świat jej zupełnie przeciwny.
Tworząc literacki
świat na opak Karpowicz
posługuje się kalkami kulturowymi i doprowadza je do bliskiego
absurdowi idealizmu. Franek, syn Ninel, jest
tak doskonały, że Maja jest aż przerażona, a
z kolei jej relacja z synem –
patchworkowa do granic możliwości. Z
drugiej strony jej matka jest
zaślepioną katoliczką, która obraża się na swoją córkę za
jej poglądy. W tym tyglu
dochodzi do wielu interakcji, które
ogołacają rzeczywistość; kojarzyć się to może z Bez
dogmatu Sienkiewicza –
książką, która wycelowana była przeciw modernistom, lecz została
odebrana jako jeden z najlepszych opisów tego pokolenia. Tu może
dochodzić do analogicznej sytuacji – Karpowicz opisuje pewną
przemianę społeczną i jej reprezentantów, ale może być zarazem
odebrany jako krytyk swoich bohaterów i
postaw przez nich reprezentowanych. Jest
w swojej narracji niezwykle Irvingowski – podobnie jak autor W
jednym ciele sięga
po argument nietolerowania nietolerancji,
czyli szacunku do wszystkiego, co jest z godne z własnym systemem
wartości i krytykowania postaw innych, co
wystawia go na krytykę. Hermetyzm
tej prozy wywoływać może wewnętrzny sprzeciw – mimo
jednoznacznego skierowania narracji przeciw skrajnej prawicy autor
nie chce wchodzić w żaden dialog, lecz posługuje się, jak już
rzeczono, jednowymiarowymi
wzorcami, które upupiają. Co gorsza – upupiają również
bohaterów, których działania mają być wolne od konwencji, gąb i
ości. Programowa
otwartość umysłów w
pewnym momencie zamyka je na siedem spustów, a jedyną postacią,
która przechodzi autentyczną
przemianę w książce jest
siostra Mai, Faustyna;
matka-Polka czwórki wielce
niesfornych dzieci, porzucona przez męża, a przyznająca się do
poczucia płynności płci. Co ciekawe – tylko tej postaci
Karpowicz zdaje się nadawać rys autentyczności; jej zetknięcie
się z traumą (pożar mieszkania, porzucenie przez męża,
konieczność mieszkania w mieszkaniu siostry) wyzwala w niej
myślenie o sobie, czego efektem jest autentyczna przemiana myślenia,
jednak nie do końca skanalizowana, co zdaje się autorowi trochę
nie w smak, dzięki czemu wątek Faustyny (nie na darmo owo imię
użytym jest, nie tylko ze względu na jego faustyczne proweniencje)
jest (nawet nie zdaje się być) nienaturalnie ucięty. Cóż
– z decyzjami autorskimi się nie dyskutuje.
Gdyby
pisać tylko o pierwszej
części książki – zachwytom nie byłoby niemal końca. Książka
ta ma jednak również części drugą i trzecią; te wypadają dużo
słabiej, zwłaszcza na tle rozpoczęcia. Opowieść
traci impet, jednak nawet pod koniec ma do zaoferowania coś, co może
przyciągnąć – błyskotliwość i plastyczność języka. Mimo
rozchodzenia się w szwach, zakończenie jest dopięte, jednak
ogołaca ono strukturę formalną opowieści która rzecze, że każda
opowieść winna mieć swoje zakończenie. Dużo
w niej ironii i humoru, lecz nie zawsze są one strawne. Mimo
tego jest pozycja godna uwagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz