Większość
z czytelników wie, czym jest literatura popularna. Spora część tego zacnego
gremium orientuje się zapewne także całkiem nieźle w obszarze prawideł
rządzących się tym gatunkiem; wiadomo, że dobra pop-literatura powinna być
błyskotliwa, trochę gatunkowa i odwoływać się do tego, co czytelnik zna. Jakiekolwiek
zabawy autor powinien odłożyć na bok, chyba, że wie, jak je wpleść w całość
tak, żeby nikogo one nie raziły. Krokiem dalej w procesie tworzenia takiej
prozy jest książka o najlepszej książce na świecie, czyli Najlepsza książka na świecie (a jakże!) Petera Stjernströma.
Opowieść
rozpoczyna się krótkim przedstawieniem realiów i prezentacją bohaterów. Mamy tu
pisarza, znanego ze swojej melancholii i nadużywania alkoholu (Tytusa), jego
kolegę, nieco wypalonego poetę (Eddiego X.), oraz usiłującą sobie poradzić z niesfornym
podopiecznym pracowniczkę wydawnictwa (Astrę). W tym trójkącie zawieszona
zostaje opowieść o kradzieży intelektualnej, błyskotliwości i walce z własnymi
słabościami.
W
czasie „bankietu” po kolejnym występie Tytusa, w trakcie którego prześmiewczym
tonem czytał jakąś „klasykę” pokroju dziewiętnastowiecznych ksiąg o moralności
młodych dziewcząt, wpada on na genialny pomysł stworzenia książki, która łączyłaby
w sobie niemal wszystkie gatunki literackie i byłaby napisana żywym językiem.
Pomysł – ze wszech miar znakomity – wyjawia w przypływie uniesienia swojemu
kompanowi od szklanki – Lennyemu (personie charakteryzującej się zespołem
Tourett’a). Nie wie jednak, że to błąd. Następnego dnia dzwoni podekscytowany
do swojej agentki i przekonuje ją, że ma znakomity pomysł na książkę; ta, mimo
pewnego sceptycyzmu, daje się przekonać, jednak ma jeden warunek – Tytus musi
być trzeźwy przez cały czas tworzenia książki. Inaczej nie ma mowy o
jakiejkolwiek publikacji ani jakichkolwiek tantiemach. Bohater-autor – chcąc,
nie chcąc – zgadza się na taki układ i akceptuje alkolock przy otrzymanym od
wydawcy komputerze, a gdy tylko trzeźwieje – zabiera się do pracy. Jednak podczas
badań poprzedzających napisanie kolejnych ustępów prozy natrafia na kogoś, kto
go wyprzedza o jeden krok w kwerendzie. Okazuje się nim… Eddie. I tu zaczynają
się schody.
Najlepsza książka na świecie
to przede wszystkim bardzo dobrze i świadomie napisana proza popularna. Jako
czytelnik posiadający pewne wykształcenie literackie byłem zaskoczony błyskotliwością
nawiązań do zasad, którymi rządzi się literatura popularna. Rzeczona książka
jest bowiem po trosze gatunkowa (ni to przygoda, ni to kryminał), nieco
poradnikowa (jak wyjść z nałogu – jakiegokolwiek) i nieco środowiskowa
(przedstawia ciekawy obraz dużego wydawnictwa komercyjnego, który nie każdy musi
znać). Do tego sama forma tej powieści jest też świadomie ujęta w nawias
kontekstu. Wspomniana zabawa z formą wkrada się tu tylnymi drzwiami, mimo, że
czytelnik jest świadomy jej obecności. Tu też pojawia się pewna wada tej
książki: szybkie tempo. Czasem sprawia ono wrażenie zasłony dymnej, która ma
ukryć pewne niedociągnięcia fabularne, które w książce się pojawiają. Jednak –
ponownie – jest to jedna z wykładni literatury popularnej; nie każda opowieść
operująca w obrębie tego gatunku charakteryzuje się stuprocentową spójnością, a
tempo, które musi być zachowane by przykuć uwagę czytelnika, również nie
powinno maleć. Biorąc pod uwagę świadomość warstwy formalnej tej książki trudno
mi nie odnieść wrażenia, że ta „wada” nie razi, a przemawia na jej korzyść.
Dowodzi ona bowiem, że Najlepsza książka
na świecie jest przemyślanym tworem literackim. Wprawdzie od początku do
końca przemyślanym pod kątem trafienia do czytelników, a przez to – komercyjnym
(co niektórych może oburzać), ale wciąż – będącym peanem na cześć literatury
popularnej. Takie połączenie nie może nie wypalić.
Czym
zatem jest nowinka literacka autorstwa Petera Stjernströma? Dobrą literaturą
popularną – owszem! Ciekawą – także. Przemyślaną – z pewnością! Co mnie
najbardziej cieszy w tej prozie – nie ma tu pozorów, niemal wszystkie założenia
tej opowieści są wyciągnięte na wierzch i autor w delikatnie demaskatorski
sposób pokazuje zasady funkcjonowania trudnego gatunku, jakim jest literatura
popularna (tak, jest to trudny gatunek – piszę to bez żadnej kokieterii). Ta opowieść
umiliła mi ostatnie dni zwolnienia lekarskiego. Wydaje się, że może również umilić
nawet najsłoneczniejszy dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz