poniedziałek, 1 lutego 2016

Peter Stjernström – Najlepsza książka na świecie



Większość z czytelników wie, czym jest literatura popularna. Spora część tego zacnego gremium orientuje się zapewne także całkiem nieźle w obszarze prawideł rządzących się tym gatunkiem; wiadomo, że dobra pop-literatura powinna być błyskotliwa, trochę gatunkowa i odwoływać się do tego, co czytelnik zna. Jakiekolwiek zabawy autor powinien odłożyć na bok, chyba, że wie, jak je wpleść w całość tak, żeby nikogo one nie raziły. Krokiem dalej w procesie tworzenia takiej prozy jest książka o najlepszej książce na świecie, czyli Najlepsza książka na świecie (a jakże!) Petera Stjernströma.
 
Opowieść rozpoczyna się krótkim przedstawieniem realiów i prezentacją bohaterów. Mamy tu pisarza, znanego ze swojej melancholii i nadużywania alkoholu (Tytusa), jego kolegę, nieco wypalonego poetę (Eddiego X.), oraz usiłującą sobie poradzić z niesfornym podopiecznym pracowniczkę wydawnictwa (Astrę). W tym trójkącie zawieszona zostaje opowieść o kradzieży intelektualnej, błyskotliwości i walce z własnymi słabościami. 

W czasie „bankietu” po kolejnym występie Tytusa, w trakcie którego prześmiewczym tonem czytał jakąś „klasykę” pokroju dziewiętnastowiecznych ksiąg o moralności młodych dziewcząt, wpada on na genialny pomysł stworzenia książki, która łączyłaby w sobie niemal wszystkie gatunki literackie i byłaby napisana żywym językiem. Pomysł – ze wszech miar znakomity – wyjawia w przypływie uniesienia swojemu kompanowi od szklanki – Lennyemu (personie charakteryzującej się zespołem Tourett’a). Nie wie jednak, że to błąd. Następnego dnia dzwoni podekscytowany do swojej agentki i przekonuje ją, że ma znakomity pomysł na książkę; ta, mimo pewnego sceptycyzmu, daje się przekonać, jednak ma jeden warunek – Tytus musi być trzeźwy przez cały czas tworzenia książki. Inaczej nie ma mowy o jakiejkolwiek publikacji ani jakichkolwiek tantiemach. Bohater-autor – chcąc, nie chcąc – zgadza się na taki układ i akceptuje alkolock przy otrzymanym od wydawcy komputerze, a gdy tylko trzeźwieje – zabiera się do pracy. Jednak podczas badań poprzedzających napisanie kolejnych ustępów prozy natrafia na kogoś, kto go wyprzedza o jeden krok w kwerendzie. Okazuje się nim… Eddie. I tu zaczynają się schody. 

Najlepsza książka na świecie to przede wszystkim bardzo dobrze i świadomie napisana proza popularna. Jako czytelnik posiadający pewne wykształcenie literackie byłem zaskoczony błyskotliwością nawiązań do zasad, którymi rządzi się literatura popularna. Rzeczona książka jest bowiem po trosze gatunkowa (ni to przygoda, ni to kryminał), nieco poradnikowa (jak wyjść z nałogu – jakiegokolwiek) i nieco środowiskowa (przedstawia ciekawy obraz dużego wydawnictwa komercyjnego, który nie każdy musi znać). Do tego sama forma tej powieści jest też świadomie ujęta w nawias kontekstu. Wspomniana zabawa z formą wkrada się tu tylnymi drzwiami, mimo, że czytelnik jest świadomy jej obecności. Tu też pojawia się pewna wada tej książki: szybkie tempo. Czasem sprawia ono wrażenie zasłony dymnej, która ma ukryć pewne niedociągnięcia fabularne, które w książce się pojawiają. Jednak – ponownie – jest to jedna z wykładni literatury popularnej; nie każda opowieść operująca w obrębie tego gatunku charakteryzuje się stuprocentową spójnością, a tempo, które musi być zachowane by przykuć uwagę czytelnika, również nie powinno maleć. Biorąc pod uwagę świadomość warstwy formalnej tej książki trudno mi nie odnieść wrażenia, że ta „wada” nie razi, a przemawia na jej korzyść. Dowodzi ona bowiem, że Najlepsza książka na świecie jest przemyślanym tworem literackim. Wprawdzie od początku do końca przemyślanym pod kątem trafienia do czytelników, a przez to – komercyjnym (co niektórych może oburzać), ale wciąż – będącym peanem na cześć literatury popularnej. Takie połączenie nie może nie wypalić.

Czym zatem jest nowinka literacka autorstwa Petera Stjernströma? Dobrą literaturą popularną – owszem! Ciekawą – także. Przemyślaną – z pewnością! Co mnie najbardziej cieszy w tej prozie – nie ma tu pozorów, niemal wszystkie założenia tej opowieści są wyciągnięte na wierzch i autor w delikatnie demaskatorski sposób pokazuje zasady funkcjonowania trudnego gatunku, jakim jest literatura popularna (tak, jest to trudny gatunek – piszę to bez żadnej kokieterii). Ta opowieść umiliła mi ostatnie dni zwolnienia lekarskiego. Wydaje się, że może również umilić nawet najsłoneczniejszy dzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz