Po
okresie próz zmagających się z formą i doprowadzających język do granic
wytrzymałości zaczynają pojawiać się pozycje afirmujące rzeczywistość, w
których przenika się ona z autobiografizmem. Łże-dzienników Tadeusza
Konwickiego przedstawiać nikomu nie trzeba; do ich formy, jednak z mniejszą
dozą humoru, odwołuje się Karl Ove Knausgård w swojej sześciotomowej sadze Moja
walka, której dwa tomy (i, niebawem, trzeci) ukazały się w Polsce.
Główny
bohater – diarystyczny „Karl Ove Knausgård” nie jest autorem, mimo że mówimy o
dzienniku. Pamiętać należy na początku o pewnej umowie między autorem i
narratorem a odbiorcą która zakłada, że czytelnik przyjmuje, że autor może być
utożsamiony z bohaterem zapisków, jednak nie powinien traktować tych tekstów
jako w stu procentach biograficznych. Przy tym odbiorca niejako deklaruje, że
autorowi/narratorowi wierzy. Moja walka wszak była pisana z zamiarem
publikacji.
Pierwszą
część zapisków rozpoczynają wspomnienia – główny bohater opisuje swoją młodość,
relacje z rodzicami, a zwłaszcza z ojcem, okres burzy i naporu wieku
nastoletniego. Przy okazji pokazuje przemianę, jaka zachodziła w całej
Skandynawii – czy to mentalności, czy to stylu życia. Pokazuje przy tym jak
daleko mieszczaństwo wkradło się w społeczność, zwłaszcza norweską, i
przyniosło poczucie samozadowolenia ze swojej nobilitacji. Autor odrysowuje
społeczny problem alkoholizmu ukrytego, takiego, który jest skrzętnie skrywany
w czterech ścianach własnego mieszkania, które pozostaje obszarem własnym i
intymnym, do którego dostępu bronią osobliwie rozumiany szacunek do sąsiadów i
niechęć do wtykania nosa w nie swoje sprawy. W końcu nikt nie chce, żeby ktoś
wtykał nos w jego sprawy. Drugi tom jest skupiony na rodzinie „własnej” i na
wspomnianym uwikłaniu samego bohatera w mieszczańskość. Ponadto rewiduje
kwestie związane z rodzicielstwem, przedstawiając je w nieco mniej korzystnym
świetle.
Oba
tomy Mojej walki rozkładają społeczeństwo od spodu, a sam autor wielokrotnie
dowodzi, że pozornie idealna społeczność, bo oparta na ideałach równości i
wolności, jest w rzeczywistości przepełniona problemami, których werbalizację
blokuje moralność mieszczańska, znana z innych pozycji „kontynentalnej” Europy.
Knausgård nie boi się jednak zaglądać pod podszewkę i wyciągać spod niej brudy:
permanentne udawanie zadowolenia z życia, uładzanie siebie w oczach innych i
deklarowaną wciąż doskonałość żywota opartą o świadomość, że są ludzie, którzy
żyją „pod gorszym adresem”.
Inną
kwestią podnoszoną w książce jest pisanie i kłopoty z inspiracją – wszak praca
pisarska jest pracą kreatywną, której nie można wykonywać na akord. Knausgård
wielokrotnie wspomina, że obowiązki rodzinne, co eksponuje zwłaszcza w drugim
tomie, odciągają go od pracy, a ciągłe zmaganie się z melancholią, o którą nietrudno
w Skandynawii (o czym nikogo kto ją odwiedził, nawet jej południowe rejony, nie
trzeba przekonywać). Do tego autor stawia ciekawą tezę: każdy jest w jakiś
sposób zraniony przez życie, które samo z siebie rodzi traumy. Nie jest to
wprawdzie zwerbalizowane w książce, ale pozostawienie tej kwestii w obszarze
niedopowiedzenia w obu tomach jest niezwykle istotne.
Jedną z
kwestii podnoszonych przez Knausgårda jest demitologizacja rodzicielstwa. Widać
to najwyraźniej w drugim tomie, chociaż łatwiej zrozumieć myśl autora dzięki
odrysowaniu jego relacji z rodzicami w pierwszej części. Karl Ove jako rodzic
widzi, jak trudnym zajęciem jest połączenie pracy freelancerskiej z obowiązkami
domowymi, ojcostwem i zobowiązaniami wobec partnerki. Liczne spięcia zmęczonych
rodziców trójki niesfornych dzieci stanowią podstawę do niezwykłego zderzenia
ich postaw z innymi rodzicami, spotykanymi chociażby na urodzinach swoich
dzieci: rodzice, z którymi rozmawiają, udają zadowolonych z siebie, jednak
pojawia się w ich postawach pewien fałsz, który wychwytuje autor-narrator. Nie
dziwi zatem szok, jaki spowodowała ta seria w Norwegii – książka ta
dekonstruowała tę społeczność „od dołu”, kwestionowała jej „idealność” i
„otwartość” oraz pokazywała miejsca eksponujące to, że jest to w rzeczywistości
grupa ludzi zamkniętych i rządzących się swoimi zasadami.
Najwyraźniej
Knausgård wyeksponował to przedstawiając swoje poszukiwania mieszkania –
kwestie „dobrych adresów” czy konieczności „znania kogoś” by móc wynająć
„dobre” mieszkanie pod „dobrym adresem”. Sprawy lokatorskie pokazują też
hermetyczność społeczności, w której arbitralność mieszkańców może zadecydować
o eksmisji osoby, która burzy (subiektywny) „domowy mir”. Żywo przypomina to
koncepcję Michela Foucaulta, do którego odwołuje się sam autor, zwerbalizowaną
w Nadzorować i karać – jednostki uznane arbitralnie za niepasujące do danej
społeczności traktowane są jako szalone. Wszak kto normalny chciałby
kwestionować idealny ład? Uznaniu bohatera za „normalnego” nie pomaga fakt, że
nie pracuje on od 9 do 17 oraz to, że efekty jego pracy są niewymierne i zależą
od nieprzewidywalnych powiewów weny twórczej.
Dwa
tomy sprawiają wrażenie przegadanych, jednak taka snująca się opowieść o życiu
(per se) przyciąga uwagę nie tylko ekshibicjonizmem autorskim (nie szczędzi on
opisów problemów i swoich wpadek w relacjach z ludźmi), ale również prostotą
przekazu. Nie należy tego jednak mylić z naiwnością; ta swoboda i swobodny
język pokazują z jednej strony, że złożona codzienność nie musi być oddawana za
pomocą złożonego języka, a z drugiej – że dotyka każdego, nie tylko pisarza,
którego niektórzy mogą uznać za celebrytę. Każdy wszak musi opłacić rachunki,
każdy miał jakieś spięcie z sąsiadami, każdego kiedyś uznano za „innego”. Ta
powszechność (i, w gruncie rzeczy – powszedniość) sprawia, że przekaz autorski
jest łatwiejszy w odbiorze. Irytuje przy tym ciągłe nurzanie się bohatera w
sobie i swojej przeszłości. Nie jest to wszak typowy dziennik, lecz raczej
„summa życia”; autor pokazuje, jak jego przeszłość determinuje jego przyszłość
i że bez niej nie może on myśleć o autoidentyfikacji, nawet tej dającej
negatywne rezultaty.
Skandynawowie
mają pewną tradycję walki z przywarami mieszczańskimi (żeby wspomnieć jej
literackie werbalizacje: Kolosa czy Zgorzkniałą pizdę), a ta tendencja coraz
wyraźniej pojawia się w literaturze po wydarzeniach na wyspie Utøya, czego
przykładem jest wstrząsający Jeden z nas Asne Seierstand czy esej Przemysława
Czaplińskiego o literackim obrazie Norwegii i Szwecji. Taki głos człowieka,
który doświadczył różnic między dwoma krajami półwyspu Skandynawskiego jest
niezwykle istotny dla zrozumienia złożoności tego regionu, kojarzonego do
niedawna głównie z doskonałym ładem i świetnymi kryminałami. A porównanie do
Marcela Prousta wydaje się być słuszne, nie tylko formalnie, ale i tematycznie,
choć nieco na wyrost.
Moja
walka jest też ciekawym zjawiskiem w świecie literackim – po licznych
zmaganiach z formą doby postmodernizmu i promowaniem w ostatnich latach
koncepcji Wielkiej Prozy (nie-sławna „seria” Great American Novel, będąca
odbiciem pewnego, nieco strukturalnego, myślenia o literaturze, jako o tworze,
który może być determinowany przez arbitralne wybory) daje się dostrzec nowa
tendencja, która może zmienić tory, którymi potoczy się rozwój literatury:
pisarstwa subiektywnego, osobistego i umiejscawiającego autora w swoim centrum.
Jej odbiciem jest wzrost popularności biografii wielkich pisarzy i ich
zapisków, które nie są traktowane jako uzupełnienia twórczości, ale, w gruncie
rzeczy, osobne dzieła.
I
chociaż można kręcić nosem na polskie tłumaczenie zbiorczego tytułu
(anglojęzyczne tłumaczenie zdaje się lepiej oddawać charakter książki – użycie
czasownika struggle znakomicie odrysowuje zmagania, nie walkę, głównego
bohatera z rzeczywistością i sobą samym, niemniej to polskie tłumaczenie
pozostaje dosłowne i odsyła do nie-sławnego manifestu Adolfa Hitlera), to sama
zawartość oddaje, w gruncie rzeczy, brzmienie tytułu; walka jest wszak też
zmaganiem.
Tu
powinien pojawić się tak zwany disclaimer: umyślnie czekałem z napisaniem
czegokolwiek o Mojej walce Karla Ove Knausgårda aż do zakończenia lektury
drugiego tomu. Najchętniej pisałbym o tej sadze po zamknięciu jej szóstej
części, jednak ogromna objętość oraz stopniowe oddawanie tłumaczeń w ręce
polskiego czytelnika (nie wspominając o mojej niemal zerowej znajomości języka
norweskiego) zmusza mnie do działania doraźnego – skomentowania dwóch
pierwszych, wydanych po polsku, tomów lejącego się łże-dziennika Norwega.
Kończąc
to omówienie chciałbym zaznaczyć jedną rzecz: dwa tomy
Mojej walki są znakomitą lekturą, jednak pierwsza z części sprawia wrażenie
spójniejszej i napisanej jednym tchem. Nawet przegadanie drugiego tomu sytuuje
go bardzo wysoko, jednak stawianie tych książek na równi ze wspomnianym
Proustem i jego epickim W poszukaniu straconego czasu może być nieco na wyrost
– to czas pokaże, czy wielkość tej serii przeżyje próbę pamięci czytelników. Bo
to ona wszak decyduje o wielkości.
--
Okładki:
Wydawnictwo Literackie
Zdjęcie
autora: Wikimedia Commons
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz