Jacek Dehnel,
autor dosyć poczytnych książek z gatunku
non-fiction-familly-fiction, pisze felietony między innymi dla
„Polityki” oraz
portalu Wirtualna Polska. Większość z nich wiąże się z
bibliofilstwem i spaczeniem
literackim autora. Włóczy się on po ciemnych zaułkach i wynajduje
w nich antykwariaty oraz składy staroci, z których krakowskim
targiem, wytargowawszy możliwy rabat, wytachuje białe, siwiejące,
ale i całkiem normalne, acz ciekawe w swojej dostępności, kruki. I
o nich też pisze. A pisze całkiem lotnie.
Najprawdopodobniej
na fali licznych publikacji przetwórczych
i zbierających wszystko w jedną całość,
wydawanych przez współczesnych polskich autorów, Jacek Dehnel
postanowił zaznaczyć swoją obecność na rynku. W niemal dwa lata
po docenionym Saturnie publikuje
nową książkę. Zdawać by się mogło – eseistyczną. Jednak
nie; jest to zbiór mniej lub bardziej ukrywających swoją
rzeczywistą tożsamość felietonów miłośnika książek z
laseczką w dłoni. Jego zamiłowanie do przeszłości skupia się na
starych książkach, bowiem to one, różnego rodzaju cimelia, są
powodem tworzenia swoistego raptularza (albo i tezaurusa) w obrębie
przeznaczonym do zaczernienia dla niemłodego, acz wciąż
zaliczającego się do młodzieży, pisarza. Pisze on o znalezionych
książkach, często wydanych tylko w kilku egzemplarzach, które
zawierają treści niezwykłe i ciekawe. Pisze z przekąsem,
świadomie i błyskotliwie, często z wyczuwalnym poczuciem
wyższości.
Zawsze
zaznaczone jest wyraźne ja.
Brakuje tym tekstom jeszcze sporo do wypowiedzi byłego prezydenta
trzeciej RP, jednak obecność Jacka Dehnela jako pomiotu
czytającego jest tu niepodważalna. Zabieg ten, z całą pewnością
świadomy, umożliwia autorowi-czytelnikowi pisanie o swoich
wrażeniach lekturowych w sposób, jakiego nie powstydziłby się
eseista. Zarazem zachowuje kontakt z rzeczywistością, niezwykle
ważny dla felietonistów kolumnowych. Pojawiają się zatem bieżące
wydarzenia polityczne, święta, czy inicjatywy społeczne. Wszystko
to jednak jest w tle, a na pierwszym planie pozostaje autor i kolejna
książka pod jego pachą. To wszak subiektywne, barthesowskie
podejście do lektury jako rozkoszy zaspokajania braku prowadzi
Dehnela na peryferia literatury, na której wszystkożerca książkowy
znajdzie dla siebie niejeden smakowity kąsek.
Kąsków bowiem tu cały stół szwedzki. Od historii o pisarzach
bardziej znanych, do tych mniej znanych; od opowieści o ofiarach do
opowieści o katach. A to wszystko wyciągnięte jest z kart
książkowych. Ze sporą maestrią, ale i pomysłem.
Wydając zbiór wcześniej opublikowanych tekstów autor niestety nie
pokusił się o próbę zatuszowania tego. Pojawiają się w nich
informacje o tym, że tekst ów ukazuje się później, niżby autor
planował, albowiem zdarzyło się coś, co powoduje, że felieton
ten, który czytelnik czyta, objawi się w formie przeznaczonej do
lektury dla mas szerszych za tydzień. Albo za dwa. Razić to nie
musi, ale sygnalizować może czytelnikowi, że może być delikatnie
kiwany. Czekając bowiem na coś nowego, otrzymuje strawę drugiej
świeżości, a do tego niefabularną.
Nie twierdzę, że to, co serwuje nowa książka Dehnela jest złe,
słabe, czy nie. Bynajmniej! Zbiór ten jest nietuzinkową
przestrzenią wyrażenia miłości do książek. Jako szanujący się
bibliofil, laureat paszportu Polityki nie wyciąłby na drewnianej,
oprawionej w skórę okładce serduszka przebitego piórem. Robi to
jednak w formie pisanej. Błyskotliwej, z ogromną ilością treści
intertekstualnych i radosnych puszczeń oka do czytelnika. Wszak nie
samym tekstem żyje czytelnik.
Jak dla mnie taki odgrzewany kotlet. Nic szczególnego. Oczywiście z braku pomysłu można przeczytać ale z drugiej strony szkoda czasu kiedy tyle fajnych książek jest wokoło. Z drugiej strony zdarzają się jeszcze większe gnioty :D Ale cóż czytaj o tym i się nie załam...
OdpowiedzUsuń