Pisanie
o okresie stalinizmu, czasie, który Andrzej Kijowski określał jako
sześciolecie, jest trudne
nie tylko z powodu powszechnego wartościowania. Problem leżeć może
w świadomości źródeł, pojawianiu się ewentualnego resentymentu,
ale i przedkładaniu dużej historii nad historię małą. Między
tymi kategoriami balansuje w swojej książce Zyta Oryszyn, pisarka
późnego debiutu,
której Ocalenie Atlantydy
wydał Świat Książki.
Historia
przedstawiona w książce jest płynna – to, niemal Baumanowskie
określenie znakomicie oddaje charakter formy fabularnej
zaproponowanej przez pisarkę. Nie ma tu bohaterów głównych,
wszystko jest zawieszone w dążącej do krzepnięcia tymczasowości.
Dwoma punktami centralnymi powieści są elementy kułackie,
a i kapitalistyczne oraz
wybitnie socjalistyczne.
Pierwszym z nich jest kamienica, położna blisko granicy z Niemcami,
zasadniczo poniemiecka,
w której osadzeni
(sic!) są bohaterowie. Drugim – umieszczenie wewnątrz owego
budynku krzepiącego napisu Niech żyje i rozwija się
władza ludowa. Przez soczewkę
tych dwóch tworów autorka obserwuje ludzi rzuconych na nowy grunt;
niekoniecznie, według nich, przyjazny.
Bohaterowie
są wysiedleńcami, przyjechali w transportach z Kresów, by
zasiedlić ziemie odzyskane,
które wszak terenami piastów były, a więc naszemi.
Tworzy narrację o historii z poziomu jednostek zamkniętych w nowym
obszarze świata, czujących ciągłe zagrożenie, znajdujących
wciąż pamiątki po minionej wojnie. Ludzie ci, mniej lub bardziej
świadomie, starają się odtworzyć, na podstawie skrawków historii
i przedmiotów zostawionych przez wcześniejszych mieszkańców
kamienicy, którym narodowość uniemożliwiała na zachowanie
swojej, często dziedziczonej, własności. Znajdując nowe
przedmioty, urastające często do roli artefaktów, ludzie nawykli
do życia na wsi albo w małym miasteczku na obszarze dawnej Polski
B stykają się z cywilizacją w
czystej formie. Dylematy, niemal moralne, dotyczące posiadania
małej komórki w domu zamiast wygódki,
pomimo swojej śmieszności, pokazują zderzenie dwóch światów,
jakże jasno zarysowanych w koncepcjach administracyjnych polskiego
dwudziestolecia międzywojennego, które nie przystając do siebie,
nagle musiały wejść w relację symbiozy, nie zawsze przebiegającą
bezboleśnie.
W
świecie, który już nie istnieje, Oryszyn umieszcza też władzę.
Ta właśnie władza
jest czymś niedookreślonym, zawieszonym w przestrzeni, a jej
okazjonalnie ukazujące się macki w postaci funkcjonariuszy tejże z
promilami we krwi i karabinem pod pachą, którzy bardziej liczą na
to, że dzięki autorytetowi władzy będą mogli coś sobie
przywłaszczyć, niż na to, że zaprowadzą ład, są żywym dowodem
na brak chęci współpracy ze strony obywateli. Z kolei sołdaci,
których obecność jest zawsze niepożądaną, są wiecznym,
bezdyskusyjnym zagrożeniem. Mimo roli wyzwolicieli
są oni bliżsi oprawcom; echo wspomnień z lat wcześniejszych
odbija się wciąż o ściany tejże, poniemieckiej kamienicy.
Wydarzenia opisane rozgrywają się na przestrzeni lat, jednak widmo
ponownej obecności żołnierzy z czerwoną gwiazdą na czapce spędza
sen z powiek bohaterom.
Pogłos
z zachodu pojawia się w książce wciąż – nie tylko w obszarze
przedmiotów, ale i planów. Nadają radioodbiorniki odbierające
Radio Londyn, w rozmowach przewija się pragnienie ucieczki na
zachód, chęć znalezienia wolności dla siebie. Nie jest to jednak
umieszczone w centrum książki. Osią jej jest próba zaasymilowania
się w nowej rzeczywistości; proces ten odbywa się bowiem w
trójnasób – na gruncie geograficznym (nowe miejsce),
cywilizacyjnym (wspomniane zderzenie Polski A i Polski B [tu – ziem
poniemieckich]) i ideologicznym (kresy jako obszar romantycznej
afirmacji dziewiętnastwowiecznej). Każdy z tych obszarów
nieprzystosowania generuje nowe treści, które pogłębiają odbiór
książki o nowe podteksty. Z kolei ta wielość uniemożliwia
jednoznaczne wskazanie tego-co-należy-ocalić.
Jednak, ze sporym przekonaniem, można stwierdzić, że wartość ta
nie jest materialna.
Ocalenie
Atlantydy Zyty Oryszyn to
książka nietuzinkowa. Tworząc glosę do polskiej historii
powojennej pokazuje nową, bardziej przekonującą, historię o
Samych swoich;
ludziach wykorzenionych, niepewnych jutra, ale i pragnących
stabilizacji. Niestety – idąc za Różewiczem – takiej nie
zaznają aż do czasów naszej małej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz