środa, 28 sierpnia 2013

Marek Żebrowski - Jerzy Giedroyć. Życie przed "Kulturą"



Biografie wielkich ludzi skupiają się na okresie ich przebywania na Parnasie, w blasku sławy (lub niesławy) i potęgi – czegokolwiek byłaby ona wynikiem. Większość biografów sięga wybiórczo po czasy poprzedzające sławetne działania swoich bohaterów; traktuje narzędziowo dzieje zamierzchłej młodości, czasem doszukuje się w niej źródeł twórczych i traum dyktujących dalszą historię opisywanego znanego. Badacze przeszłości rzadko sięgają po szeroko pojętą młodość w celu pokazania postaci na tle epoki, po trosze dziecka swoich czasów. Taką wizję Jerzego Giedroycia przedstawia czytelnikom Marek Żebrowski w swojej książce poświęconej redaktorowi naczelnemu paryskiej „Kultury”.
Autor nie doszukuje się pobudek kierujących Giedroyciem w momencie zakładania sławnego pisma, ani nie skupia się na wytworzonym przez nie środowisku. W centrum stawia tego wybitnego humanistę jako człowieka – z jego zaletami i przywarami. Pokazuje kolejne kroki na jego drodze rozwoju intelektualnego, wpisuje go w nurt pokoleniowy, jakże charakterystyczny dla pochodzących ze zubożałej szlachty intelektualistów. Zaskakujące są liczne analogie między nim a Czesławem Miłoszem i Jarosławem Iwaszkiewiczem – podobne kłopoty edukacyjne, ciągłe zmaganie się z kłopotami finansowymi i walka o własny, intelektualny byt w środowisku salonów dwudziestolecia, które tylko z pozoru były otwarte. Bohater książki przedstawiany jest jako dziecko epoki – znajomość biografii wspomnianych, wielkich pisarzy dwudziestego wieku pozwala na znalezienie niewskazanych przez Żebrowskiego związków z pokoleniem wchodzącym w pełną dorosłość na przełomie dwóch epok – czasu niewoli i wolności. To starcie zanurza Giedroycia w politykę, związuje go z periodykami różnej maści. Zarazem autor książki pokazuje dosyć powszechny w tamtych czasach mechanizm katapultowania pochodzących z niższych warstw społecznych młodych intelektualistów dzięki, pozytywnie pojmowanej, protekcji. Ktoś znał kogoś, ktoś komuś kogoś polecił, ten ktoś mógł rozwinąć skrzydła i nie martwić się o to, jak przeżyje następny dzień.
Żebrowski sięga po sprawdzone wzorce biografii zachodniej – pokazuje postać na tle pewnej epoki, wskazuje związki z nią, ale też zachwyca się pracowitością i zdolnościami swojego bohatera. Wskazuje kolejne sytuacje, które sprawiały, że Giedroyć, dzięki swojej ciężkiej pracy, zdobywał kolejne umiejętności i koneksje. Niejako w tle tej opowieści pobrzmiewa zakorzeniony w ideałach purytańskich mit od pucybuta do milionera, jakże powszechny w nowym, popularnym typie biografii. Podobnie ma to miejsce w opowieści o Hłasce (Czerniawski) czy o Miłoszu (Franaszek), przy czym tej konkretnej książce bliżej do biografii pięknego dwudziestoletniego. Dzieje się tak nie tylko za sprawą zebrania przez autorów książki ogromnej ilości niepublikowanych do tej pory lub pomijanych grafik, zdjęć i kopii tekstów, jak i pewnej skrzętnie stworzonej opowieści, odchodzącej od suchych faktów, a wychodzącej naprzeciw samej postaci. Czerniawski opisuje Hłaskę jako pełnego emocji wiecznego młodziana; Żebrowski z kolei widzi Giedroycia jako swego rodzaju puer senex, który swoje zdolności wrodzone rozwinął znakomicie i dzięki temu stał się wielki.
Właśnie ta gładkość opowieści nakazuje, w myśl pokrewnego temu gatunkowi paktu autobiograficznego Lejeune'a, zachować umiarkowaną ostrożność – wprawdzie czytelnik sięgając po tę książkę zgadza się na to, że chce usłyszeć pewną historię o Giedroyciu, a zarazem zdaje się niemal całkowicie w tej materii na autora. Właśnie takie podejście może wyciszyć wiele ciekawych współbrzmień między postacią późniejszego redaktora naczelnego „Kultury” a biografiami przedstawicieli jego epoki i późniejszych współpracowników (chociażby Witolda Gombrowicza, którego twórczość wciąż promował). Stosując taki zarzut należy jednak pamiętać, że nie jest to pozycja zatytułowana Giedroyć przed „Kulturą” na tle jego epoki. Czytamy wybór pewnych faktów który ma przybliżyć pewne cechy postaci. Tu – mamy ludzkiego Jerzego, człowieka ze słabościami, jednak prącego do przodu dzięki swojej pracy. Dodawanie do tego równania nie mniej wielkich nazwiska skutecznie destabilizowało historię, którą chce opowiedzieć Marek Żebrowski.
Historia ta jest ciekawa – tu nie można mieć nawet cienia wątpliwości. Wpisuje się w epokę – to też fakt niepodważalny. Zarazem pokazuje symbol, bo tak o Giedroyciu mówić należy, niejako od kuchni. Dodaje mu niezwykle ważny rys ludzki, często zatarty w zapiskach mu współczesnych i podręcznikach do historii literatury. Dzięki temu łatwiej można zrozumieć późniejsze motywacje, ale i samą postać Redaktora którego nazwisko stało się symbolem polskiej literatury względnie niezależnej po 1945 roku.

Łukasz Orbitowski - Ogień




O żołnierzach wyklętych zrobiło się głośno niedawno, głównie za sprawą ustanowionego na 1. marca dnia upamiętniającego antykomunistyczną opozycję zbrojną po II wojnie światowej. Temat ten zawsze był trudnym – czy to za sprawą języka, jakim o nim mówiono po wojnie, czy to za sprawą niegodnego postępowania niektórych partyzantów, zwłaszcza w stosunku do ludności cywilnej. Kwestię tę podjął Łukasz Orbitowski, uznany pisarz fantastyczny, który sięgnął po znaną formułę dramatu romantycznego; osią fabuły jest chyba najbardziej kontrowersyjny partyzant – Józef Kuraś, pseudonim „Ogień”.
Wszystko dzieje się w okolicy Nowego Targu, opodal chaty w której zginął podczas ostatniej obławy „Ogień”. Akcję Orbitowski lokuje w czasach współczesnych, bliżej nieokreślonych, jednak ze wskazaniem na czasy czytelnikom bliskie, głównie za sprawą używanej przez bohaterów technologii (smartfony) i problemów dnia codziennego (kłopotliwy spadek). Dramat rozpoczyna opis podróży trojga młodych ludzi do chatki, którą wskazał im w testamencie ojciec mężczyzn – Piotra i Artura. Towarzyszy im żona Piotra – Basia, przez co wyprawa nabiera charakteru rodzinnej podróży. Gdy spotykają oni górala, który wskazuje im drogę do chatki, dochodzi do zawiązania akcji. Zapada noc, góral, gdy tylko docierają do celu znika, a oni, rozpaliwszy w piecu ogień, zajmują się swoimi sprawami – piciem alkoholu, paleniem trawy i rozmowom. Z nich to czytelnik dowiaduje się o nieuregulowanych relacjach rodzinnych między braćmi; ich ojciec, związany z partią, przez wiele lat, bezskutecznie, pragnął ich poróżnić, zagarnąć jednego z nich, ustawiając w opozycji do drugiego jedynie dla swojej, bliżej nieokreślonej, sadystycznej przyjemności. Pojawia się również wątek ich konfliktu z matką – obrażoną na ojca za jego udział w działaniach przeciwko Solidarności. Na tych osiach toczy się pierwszy akt historii – dosyć pogodnej, pełnej jednak narastającego niepokoju i kłótni między braćmi, którzy muszą podzielić się jakoś sporym spadkiem po ojcu. Wychodzą tu zwyczajowe łatki dawane członkom rodziny – wszak Artur to utracjusz a Piotr był uważany za maminsynka związanego ślepo ze swoją żoną. Z czasem zaczyna się jednak odzywać z głośnika radia chór partyzantów, a narastająca groza górskiego, pustego lasu sprawia, że wyprawa w góry zaczyna być przekleństwem. Zaczyna się ponury spektakl przenikania się górskich duchów przeszłości, romantyczny korowód widm.
Ten schemat, przywodzący na myśl amerykańskie pojmowanie peryferii i doszukiwanie się w miejscach znajdujących się daleko od szosy przestrzeni zagrożenia życia oraz duszy, rodem z Teksańskiej masakry piłą mechaniczną czy też serii Hostel, staje się znakomitą kanwą do opowieści o historii Polski. Niechcianej historii. Bohaterowie słyszą przerażające wołanie lasu, które pociąga ich i ubezwłasnowolnia. Piotr zostaje zawładnięty przez ducha Kurasia, Artur przez jego największego antagonistę – polującego na akowców majora Wałacha. Również Basia zostaje schwytana w łapy historii minionej – spotyka widmo narzeczonej Ognia – Zosi. W ten sposób dopełnia się tragiczny trójkąt sprzed lat, wyeksponowany przez Orbitowskiego, a którego podwalinami była wiara w inaczej pojętą prawdę i lojalność.
Autor bardzo świadomie sięga po formułę romantycznego dramatu, zbliżonego mocno do Mickiewiczowskich Dziadów. Zachowując klasyczny układ grecki (trzy akty), jednak w sposób wolny podchodzi do zasady trójjedności – czasu, miejsca i bohaterów, zgodnie z przyjętą estetyką z epoki Słowackiego. O ile miejsce jest niemal przez cały czas to samo (domek w górach), to jednak ruch bohaterów skutecznie, acz płynnie wyłamuje się z tych reguł. Reguła czasu jest zachowana bezapelacyjnie – wszystko dzieje się od zachodu do wschodu słońca. Bohaterowie też zdają się być zgodni z wzorcem antycznym – przez większość czasu, w sferze widocznej, widać wyłącznie grę trójki bohaterów; fakultatywne pojawiają się dodatkowe postaci (góral), jednak za takie trudno uznać widma niewidziane przez bohaterów. Ta formalna gra z gatunkiem jednoznacznie odsyła czytelnika do świata romantycznych lektur szkolnych, podtrzymujących ogłoszony przez Marię Janion paradygmat romantyczny. Pięknie współgra ona z romantycznymi krajobrazami i ideałem zbójnika walczącego w imię szczytnych ideałów, jakim był niewątpliwie „Ogień”. To współgranie gatunku i formy zapewnia transfer wartości pojęć, które były istotne dla partyzantów – dumy, pragnienia wolności od wpływów ze wschodu, radzenia sobie ze zdradą najbliższych. Z tymi samymi kłopotami borykali również dziewiętnastowieczni zwolennicy polskości. Trudno zatem byłoby wybrać lepszy gatunek do opisu historii Kurasia.
Mimo osadzonego we współczesności początku akcji, fabuła szybko przenika się z czasami zamierzchłymi i wstydliwymi. Coraz bardziej wyczuwalna jest obecność widm, które nawiedzają ich niemal jak mędrca z Balladyny; początkowo nie są one dostrzegane, jednak im bardziej bohaterowie zanurzają się w las i noc (i nie mam tu wcale na myśli bohaterki Margot Witkowskiego), tym bardziej czują, a nawet zaczynają dostrzegać to, co działo się w domku i jego okolicach kiedyś, co pozwala im inaczej spojrzeć na to, co dzieje się teraz.
Trudny temat jest okraszony odpowiednimi komentarzami – opisana jest smutna i niejednoznaczna historia Kurasia. Dialogi między przeistoczonymi w postaci historyczne braćmi, oparte są o różnorakie notatki i zapiski samego „Ognia”. Interpretacja tej historii pokazuje z jednej strony przenikanie trudnych tematów do kultury popularnej, a z drugiej – wychodzenie ich poza ramy rozpraw historycznych. Może być to sygnał do przewartościowania podejścia do historii żołnierzy wyklętych; z pewnością jest to informacja dla czytelnika, że literatura popularna w kwestiach powojennych zaczyna powoli wychodzić poza utarte tory sztampy, sentymentu i estetyzującej pauperyzacji. Do tego Orbitowski dał znakomity dowód na swoją znajomość historii i odnalazł się w przestrzeni historycznoliterackiej w swoich Widmach. Trudno o lepszego kandydata do interpretacji takiej opowieści.



czwartek, 22 sierpnia 2013

Zbigniew Brzeziński - Strategiczna wizja





Geopolityka jako dziedzina badawcza rozwija się na polskim gruncie już o wielu lat. Na jej temat powstało już sporo książek naukowych, jednak nie ma na rynku wielu pozycji popularnonaukowych, które pozwoliłyby niezaznajomionemu z tą tematyką czytelnikowi zrozumieć mechanizmów rządzących gospodarką i planami ekonomoczno-politycznymi. Na to zapotrzebowanie odpowiada książka Zbigniewa Brzezińskiego Strategiczna wizja, przedstawiająca w zrozumiały sposób opisane naukowo mechanizmy które wpłynęły na kryzys i które zwiastują powstanie nowych potęg.
Książka  opisuje rodzenie się wielkich potęg gospodarczych (Stanów Zjednoczonych, Rosji, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Chin, Japonii i Indii), wskazuje w sposób przejrzysty najważniejsze warunku związane z szansą na rozwój (położenie, historie, cechy, wcześniejszy dorobek, kwestie polityczne i umiejętność dobrego zarządzania), rzuca światło na moment przełomowy dla tych gospodarek oraz wpływ, jaki miał on dla ich dalszego rozwoju. Autor nie boi się przedstawiać procesów, które wypychają na piedestał nowe gospodarki; opisując potencjalne „nowe mocarstwa” ukazuje płynność tego sformułowania. Rozróżnia siły wpływające na rodzenie się potęg na  ekonomiczne, gospodarcze, społeczne i militarne; wyraźnie wykazuje też, że powstanie niepodzielnie panującego  mocarstwa, które mogłaby się równać ze Stanami Zjednoczonymi w XX wieku, okazuje się niemal niemożliwe. Fakt ten jest bardzo ważny, gdyż na granicy między pracami naukowymi a popularnonaukowymi dochodzi często do brutalnego okrojenia faktów, nie zawsze z korzyścią dla problemu. Tu do czegoś takiego nie dochodzi.
Pisząc o dosyć trudnej dla laika tematyce autor pokazuje, że jest możliwe przejrzyste przedstawienie tematów trudnych w odniesieniu do podstawowej wiedzy historycznej wynoszonej ze szkoły. Widać przez to zacięcie charakterystyczne dla anglosaskiej edukacji, w której liczy się praktyczność uzyskanej wiedzy, a nie stopień jej komplikacji.
Brzeziński pisząc o współczesnym kryzysie odnosi go do poprzednich kłopotów gospodarczych – czy tych przełomu lat dwudziestych i trzydziestych minionego wieku, czy do sytuacji powojennej – i wyłuszcza w sposób przejrzysty analogie, które pozwalają czytelnikowi zrozumieć sytuację w której znalazł się sam, a o której media mówią nieustannie od kilku lat.
Co ważne – książka nie ma zacięcia moralizatorskiego. Zygmunt Brzeziński pisze o świecie na zimno, prezentuje przez to niemal całe spektrum swoich umiejętności analitycznych; nie obciąża bagażem emocjonalnym prezentowanych informacji, nie ucieka się do charakterystycznego dla publicystyki przedstawiania problemów w celu wywołania konkretnej reakcji u czytelników.
Te cechy plasują książkę Brzezińskiego w gronie wydań popularnonaukowych z zacięciem publicystycznym, które są pozbawione autorskiej misji zbawiania świata i uświadamiania maluczkich, jaką niejednokrotnie przejawiają publicyści. Jest to jej niewątpliwa zaleta. Drugą z nich jest zrozumiałość – autor nie popada w dywagacje, przez co książka nie traci płynności. Jest to dobra pozycja na czas kryzysu, zwłaszcza jeśli ktoś chce zrozumieć mechanizmy, które doprowadziły do niego, ale i te, które mogą wyciągnąć gospodarkę z zapaści.

Zygmunt Miłoszewski - Bezcenny





Powieści przygodowe nawiązujące do najlepszych tradycji spisku teorii dziejów potrzebują dobrego podłoża historycznego. Kompletna fabuła powinna być mocno zakorzeniona w przeszłości, jednak tworzenie szkieletu opowieści opartej o zakony rycerskie i inne, podobne koncepcje jest o tyle powszechne, o ile... nudne?
Tajemnice związane z powstaniem obrazów też nie są niczym oryginalnym. Jednak połączenie rabunku dokonanego przez Hansa Franka i jego partyjnych kolegów z miłośnikami sztuki poszukującymi zagubionych artefaktów z przedwojennych muzeów i kolekcji rokuje już znacznie lepiej. A wpleciona w to legenda o bursztynowej komnacie staje się dobrą przyprawą, która nadaje fabule smaku.
Wszystko zaczyna się niewinnie – w 1945 w jednym z wysokogórskich schronisk w polskich Tatrach, pewien młody chłopak otrzymuje od mieszkającego tam notabla polecenie przeniesienia przez góry tajemniczego termosu. Nie udaje się wykonać zadania – zima, śnieżyca i zmęczenie pokonują go, jednak udaje się mu ukryć przesyłkę w bezpiecznym miejscu. Po tym, dosyć (dosłownie) burzliwym preludium następuje spokojny opis wspinaczki w tym samym regionie, mający jednak miejsce wiele dekad później. Dwóch przyjaciół pokonuje ściany tatrzańskie, gdy jednemu z nich w kieszeni odzywa się telefon; musi czym prędzej udać się na stację kolejki linowej na szczyt Kasprowego Wierchu. Wiąże się to zamachem, żądaniem haraczu i bombą na linie. Mimo działań bohatera (który okazuje się oficerem polskiego wywiadu) jedna z kolejek roztrzaskuje się o ziemię (giną dwie osoby), a pasażerowie drugiego wagoniku szczęśliwie schodzą na ziemię. Oficer (Gmiltuk) woli pozostać anonimowy, ale media i tak mają pożywkę. Wszystko kończy się, jako tako szczęśliwie.
Jak wiadomo, gdy pojawia się w książce strzelba na ścianie, powinna ona w pewnym momencie spowodować perforację czegoś w dalszej części fabuły. Tak też jest i tutaj; pozornie niezwiązany ze sobą zbiór przypadków i wypadków na przestrzeni lat staje się spójny w drugiej połowie książki. Co ważne – nie jest on chaotyczny.
Główny wątek fabularny książki to podążanie czteroosobowego zespołu śladem okruszków kierujących do chatki z obrazem Rafaela Portret Młodzieńca.  Pierwszym z nich jest fragment zdjęcia przedstawiający znany zarys obrazu zrabowanego w trakcie drugiej wojny światowej, a który określany jest jako męska wersja Mony Lisy.
W skład zespołu wchodzą marszand, znawczyni sztuki związana z akademią, wspomniany oficer polskiego wywiadu i zamknięta w polskim więzieniu szwedzka złodziejka dzieł sztuki. Mieszanka wybuchowa, w warstwie formalnej typowo rozłożona (każdy z bohaterów ma cechy, których nie posiadają inni), a zarazem układ parzysty (dwie kobiety i dwóch mężczyzn) prowadzi do sparowania bohaterów. Zwłaszcza, że każde z nich ma za sobą ciekawą historię.
W akcję wplątani zostają politycy i wojskowi, a opisy są rodem z Akwarium Suworowa i filmów z Bondem. Mimo dużego dystansu bohaterów do ich poczynań, książka mocno nawiązuje do awanturniczych historii, w których niczego nieświadomi ludzie kopią przez przypadek nie to gniazdo szerszeni co trzeba.
Poza elementami sztampowymi Bezcenny odkrywa przed czytelnikiem świat historyków sztuki, opowieści o skradzionych dziełach z polskich kolekcji, i wplata w to wszystko wątek spiskowy. Czwórka głównych bohaterów rozwija się ciekawie na oczach czytelników – nie są oni do końca przejrzyści od początku, pojawiają się różnorakie przeciwności, które sprawiają, że każde z czwórki przestaje uosabiać jedną, konkretną cechę, a faktycznie staje się postacią z krwi i kości.
Bezcenny okazuje się książką nietuzinkową, bo z jednej strony kpi z tradycji zachwytu nad „polską sztuką narodową”, z drugiej – pokazuje owczy pęd za czymś co jest postrzegane jako sławne; wskazuje na istotne dla polskiej sztuki działania kolekcjonerów przełomu XIX i XX wieku, tworzenie się w Polsce rynku obrotu sztuką i dowodzi, że to właśnie sztuka i kultura mogą obalać rządy. Bo za nimi idzie wiedza.
Właśnie o niej jest Bezcenny. To kryminał o wiedzy. Każdy z bohaterów ma w głowie jeden element układanki, ale dopiero połączenie ich sił, sił i wspólne działania prowadzi do poznania, a w efekcie - opadnięcia zasłony. To wiedza sprawia, że od kiedy tylko rozpoczynają poszukiwania obrazu ktoś chce ich zabić. Wiedza o tym, że to oni posiadają wiedzę.
Przeplatanie się wielu wątków w tej powieści, pojawianie starych znajomych, dramatycznych pościgów i długich minut zawieszenia służy jej ciągłości i dynamice. Książka nie nuży ani nie odstręcza od lektury. Ma słabsze momenty rozmycia fabuły, które jednak służą wyostrzeniu apetytu czytelnika na dalsze wojaże bohaterów. Bezcenny jest niewątpliwie dobrze napisanym kryminałem o sztuce i przekrętach na duża skalę. Czy warto? Z pewnością i to nie tylko w wakacje.

środa, 7 sierpnia 2013

Magdalena Bielska - Miłość w zimie


Co by się stało, gdyby do jednego garnka wrzucić iberoamerykański realizm magiczny, Juliusza Słowackiego, Tomasza Manna i Olgę Tokarczuk? Przyprawić to delikatną nutą J. M. Coetzeego (zwłaszcza z ostatniej powieści), Marii Konopnickiej (z wierszami włoskimi) i po trosze Cyprianem Norwidem? Cóż – wtedy, najprawdopodobniej, wyklarowałaby się książka Magdaleny Bielskiej Miłość w zimie. Jednak nie byłby to pełen kształt. Całość jest ogarniana przez autorkę w sposób ciekawy, melancholijny, ale z pewnością – wciągający.
Książka, uznanej już poetki, jest opowieścią o Rundzie, młodej dziewczynie, nie czującej się na swoim miejscu ani w swojej skórze; zarazem jest to historia jej babci – zbliżającej się coraz szybciej do niepojętego nieuchronnego kobiety, która chce zobaczyć w życiu coś. Złożenie młodości i starości nie jest niczym nowym, jednak w tej książce dochodzi do przenikania się tych dwóch światów – młodość staje się starością; starość, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przeradza się w drugą, faktyczną młodość. Dwie kobiety, reprezentujące zupełnie inne pokolenia, wyruszają w kierunku Italii by tam zobaczyć to i owo, a potem powrócić, pogodzone ze sobą, i oddać się bliżej nieokreślonemu nieuniknionemu. Wyprawa ta przypomina rite de passage – swoisty rytuał przejścia który czyni z przechodzących go nowe byty. Wyprawa ta, przywodząca na myśl Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu Słowackiego, jak i świadome afirmacje Marii Konopnickiej w tomie Italia, buduje niepowtarzalny klimat podróży. Jako że babcia może źle znieść podróż lotniczą panie wsiadają do pociągu. W ustępach książki poświęconych podróży pojawiają się liczne nawiązania do Czarodziejskiej góry – opisy wspinaczki kolejowej są dosyć oszczędne, jednak oddają dziwną, senną wręcz atmosferę przemieszczania się. Tu też pojawia się Bielska-poetka – krajobraz jest plastyczny, wciąga wyobraźnię czytelnika w ciekawą grę znaczeń słów.
Bohaterki przewijają się przez różne miejsca, jak chociażby bliżej nieokreślone sanktuarium z superkatedrą (sic!), w którym dzieją się cuda, jednak znajduje się ono w okolicy obszarów działania lokalnych watażków. Dochodzi do strzelaniny a Runda zostaje postrzelona – przynajmniej tak jej się wydaje. Ten fakt, wybitnie cielesny, pozwala jej na rozpoczęcie długiej drogi ku zjednoczeniu physis i psyche, tak charakterystycznego (opisywanego potoczyście przez wczesne Gretkowską i Filipiuk) dojrzewania kobiecego.
Gdy trafiają na jedną z przesiadkowych stacji kolejowych poszukują kogoś, kto podwiezie ich do miasta. Stojące na parkingu taksówki są prowadzone przez mających nieciekawy wygląd panów żądających za przewóz jednego obola, co bohaterkom wydaje się być zbyt wygórowaną ceną. Do tego w kabinach samochodów jest zbyt dużo różnego rodzaju gadów, które wprawdzie nie przeszkadzają pasażerom, jednak w sercach i gustach pań budzą oczywistą niechęć (wszak Charon nie miał dobrej opinii...). Do miasteczka, dziwnym skrótem, dowozi je młody kierowca, który nie oczekuje dużej zapłaty, a zarazem jedzie drogą inną niż jedyny, podobno, prowadzący do miasta most.
Właśnie w takim świecie – niedopowiedzeń, gry ze znaczeniami kulturowymi – dzieje się akcja książki. Miejscowość przypominająca miasta z Anny Inn Olgi Tokarczuk i Dzieciństwa Jezusa Coetzee'go jest światem pomiędzy – zawieszonym w czasie i przestrzeni, odwracającym ład. Są to swoiste zaświaty, w których genezyjska forma (za Słowackim) może się zastać; starość młodnieje, młodość dojrzewa; brakuje jedynie iskry, która przekuje ludzi w anioły.
Mimo licznych, dosyć wyraźnych odwołań literacko-kulturowych do greckich zaświatów i innych, wielkich tekstów literatury polskiej i światowej, Miłość w zimie jest opowieścią poetycką i niebywale pomysłową. Pełna erudycyjnych nawiązań tworzy swój własny, eklektyczny świat, w którym nie brakuje inwencji autorskiej. To połączenie puszcza oko do koncepcji literatury popularnej, a zarazem tworzy opowieść nietuzinkową dzięki talentowi autorki. Książka wprawdzie nie powala powiewami świeżości literackiej, jednak sprawia, że czytelnik po lekturze nie czuje się oszukany. Co więcej – jakby to określił Piotr Skarga – ubogacony. Warto? Tak sądzę.

Eda Ostrowska - Oto stoję w deszczu ciała


Bohater literacki, dokonując autoanalizy literackiej, działać musi według pewnego klucza. Obcowanie z szaleństwem, dotykanie rzeczywistości, zwykłej lub nietuzinkowej, stać się może znakomitym przyczynkiem do powstania opowieści o zapadaniu się w głąb lub powstawaniu z upadku. Bohaterka Ostałowskiej, osoba nieprzystosowana, staje się postacią zanurzoną w modernistycznym dandyzmie i stanie twórczej nadświadomości. Połączenie tego z formą dziennika ioderwanie się od strumienia świadomości, rozumianego jako tyrada słów, daje efekt przynajmniej ciekawy. 
Narratorka, a zarazem jedyna postać w Oto stoję w deszczu ciała Edy Ostałowskiej, jest postacią zanurzoną w dyskursie rozumianym klasycznie, jako tekście przepełnionym, a zarazem przenikającym się z kontekstem. Kompulsywna narracja, prowadzona z przerażającą precyzją temu sprzyja – nie na darmo podtytuł książki brzmi [dziennik studentki]. Jest to, momentami naiwna, relacja z wewnętrznego zapadania się; zanurzania się w swojej niedojrzałości i dodawania komentarza uwznioślającego ten stan.
ówna bohaterka jest zanurzona w oceanie swojej kreacji; staje staje się ona nagle sensem jej życia. Przekracza granicę swojej prezentacji zewnętrznej i zaczyna autentycznie żyć szaleństwem o jakie chce być posądzana. Komentując swoje działania czuje się dobrze; utrwalając swoje przeżycia i afirmacje na kartkach zeszytów przedstawia siebie jako twór hipertekstowy – będący chmurą znaczeń i kontekstów. W jej kreacji przenika się postawa Piotrusia Pana, nie chcącego wydorośleć, z cywilizacyjnym strachem przed dojrzałością i odpowiedzialnością. Narratorka jest dwudziestoletnią kobietą która nie umie znaleźć swojego miejsca w świecie. Za enklawę która może jej pozwolić na przetrwanie tej burzy dojrzałości obiera sobie dom wariatów. Przesiaduje pod jego murami, spaceruje po parku z którego jest jednak wypędzana przez obsługę bojącą się obcych. Chcąc stać się faktycznie uznaną za szaloną, zyskać status romantycznej jurodivej, sięga głębiej po narzędzia autokreacji – pozoruje obłęd (trudno to opisać inaczej), zbiera narzędzia twórcze (sześć zeszytów) i udaje się do swojej ziemi obiecanej.
Obserwuje ona świat i dokładnie opisuje, na modłę Witkacego, stopnie szaleństwa, reakcje na leki i środki psychoaktywne. Relacjonuje stan do jakiego doprowadzają ją leki i pojawiający się faktyczny obłęd. Bohaterka czuje się Twórcą (przez duże T), a im bardziej przekonuje się o swoim wybraniu, tym bardziej oddala się od regulującego normy społeczeństwa. Staje się pełnoprawną, ciałem i duchem, lokatorką domu wariatów. Dopiero to powoduje niemal esencjalistyczne wyznanie zawarte na przedostatniej stronie książki – sztukę tworzą ludzie szaleni, a sam akt tworzenia – nie jest aktem radości lecz bólu. Ten, niemal modernistyczny truizm, staje się, w kontekście narastania szaleństwa płynącego ze stron książki, przebiciem wielkiego bąbla. Bolesnego, chociaż wpadającego w niemożebną pretensjonalność.

sobota, 3 sierpnia 2013

Joanna Fabicka - Second hand



Polski Almodovar – tak głosi nota na okładce. Słowa szumne, odwołujące się do jednego z najbardziej szanownych piewców traumy współczesnego kina; reżysera rozkładającego fakt szoku życiowego na części pierwsze, a zarazem pozostawiającego swoich bohaterów w stanie nieznośnej pustki. Czy książka Joanny Fabickiej sprostała wielkiemu autorytetowi? Cóż, obawiam się że nie.
W powieści Second hand jest wszystko, co powinno charakteryzować dobrą powieść o traumie – Polska B, aspiracje nie do końca na miarę możliwości, alkohol, rozbita rodzina, praca poniżej kwalifikacji a z pewnością marzeń, czasy-słusznie-minione. Niby wszystko jest na miejscu, jednak autorka niejednokrotnie przesadza z wyrazistością przeżyć, dosadnością opisów i głębokością ran, jakie życie zadaje jej bohaterom (bohaterkom – wszak większość to kobiety). Sprawia to wrażenie przerysowania, które odrealnia powieść. Mimo opisywania obszarów zbliżonych do tych, o których pisała Lidia Ostałowska w swoich reportażach, Fabickiej brakuje... umiaru. Narracją zbliża się do Olgi Tokarczuk, jednak brakuje w tym wszystkim ciepła, które przecież charakteryzuje w pewien sposób również kino Almodovarowskie – są bliscy, jest wsparcie; tu tego brakuje. Relacje są płynne, rzec by można – patchworkowe. Nie wróży to, niestety dobrze. Książka ta, dosyć niespodziewanie dla czytelnika, zbliża się do Trocin Krzysztofa Vargi – jest tu między słowami wiele narzekania na świat, Polskę i polskość; na moralność i jej relatywność. Mimo tego, autor Gulaszu z trula nie przytłacza czytelnika taką ilością żółci, jaka wypływa ze stron książki Fabickiej. O ile ten pierwszy wzburza czytelnika przeciw sobie, to autorka Second hand po prostu rozdmuchuje w czytelniku płomień melancholii graniczącej z apatią.
Właśnie w tym można dopatrywać się wielkiej zalety tej książki – nie można jej przeczytać i wzruszyć ramionami. Wywołuje ona emocje i uczucia; staje się przez to jakaś, co nie jest wcale takie oczywiste, jakby zdawać się mogło. Napisana lekko, z zacięciem do ekranizacji, naturalnym podziałem na ujęcia, powracającymi wątkami – sprawia, że przypomina bardziej książkową wersję filmów Wojtka Smarzowskiego niż hiszpańskiego reżysera. Mimo tego – brakuje autorce brutalnej finezji (sic!) jaką wplata w swoje filmy Polak.
Czy do Second handu warto zajrzeć? I tak, i nie. Tak, gdyż jest to książka posiadająca pewien dziwny dynamizm, który może być dla niektórych czytelników magnetyczny. Nie, zwłaszcza gdy ma się gorszy dzień. Tekst ten ma wady, jednak jest napisany z wprawą, jakiej brakuje wielu pisarzom na polskim rynku.