poniedziałek, 26 listopada 2012

Agata Bielik-Robson – Żyj i pozwól żyć



Socjologia i filozofia zawsze przenikały się w wielu miejscach. Obszary obserwacji, wielokrotnie wspólne, inspirowały do wydawania sądów, pogłębiania analiz, dostrzegania innych odcieni spraw. Rzadko jednak spotykana jest taka lekkość wyrażania przemyśleń. Agata Bielik-Robson wyłamuje się jednak z ciężkości języka akademickiego i mówi w sposób prosty o odczutych na własnej skórze skutkach przemian społecznych i politycznych.
Wywiady-rzeki pojawiają się w ostatnich latach jak grzyby po deszczu. Pomijając marketingową popularność publikacji, okazują się one być znakomitym narzędziem prezentacji szeroko pojętej prywatności postaci centralnych. Agata Bielik-Robson przedstawia otwarcie swoje naukowe i prywatne ja – odpowiada otwarcie na pytania Michała Sutowskiego, jednak pozostawia sporo obszaru nieprzedstawionego. Z drugiej strony – żyjąc w dyskursach należy się spodziewać omówień a nie punktowania. 
Przedstawia się ona jako obserwatorka i zdystansowana komentatorka wydarzeń ostatnich dwóch dekad Polski Ludowej, ale i początku demokracji w Polsce. Mimo iż rozmowa ta jest skupiona na postaci socjolożki okazuje się być ona jedynie przyczynkiem do rozmowy o kwestiach rozleglejszych; odpowiedzi często demaskują i dekonstruują wielkie mity ostatnich dekad – Solidarność, idealistyczne przedstawienie młodzieży strajkującej za czasów PRL i pozorną głębokość debaty politycznej i społecznej w Polsce. Naoczne świadectwo bohaterki książki jest o tyle dosadne, co dające do myślenia  - stworzenie glosy do wydarzeń znanych z kart historii najnowszej jest momentami trudne do stawienia. Dosadne sądy, jasno określone poglądy Bielik-Robson wielokrotnie nie pozostawiają suchej nitki na komentowanych kwestiach – wspomina ona pomijane wydarzenia, jak i wypowiada się na tematy spłycane jak chociażby uczucia młodzieży tłamszonej przez ustrój.
Język Robson jest niezwykle plastyczny. Mimo niepodważalnego wykształcenia akademickiego posługuje się ona piękną i przejrzystą polszczyzną, wolną od ciężkości dyskursu, a zarazem okraszoną stosownymi do sytuacji epitetami. W jej odpowiedziach nie ma sztampy, rozmowa ją cieszy i widać to niemal w każdym zdaniu – nie ma w niej sztuczności, zadęcia ani prób reklamowania siebie jako określonej koncepcji człowieka. Po drugiej stronie stołu czuć jednak pewną sztywność – Michał Sutowski nie daje się ponieść swobodzie jaką proponuje w rozmowie Bielik-Robson. Ta sztywność nie jest tu jednak oznaką braku kompetencji; bynajmniej – rozmówcy są niezwykle błyskotliwi i zorientowani zarówno w myśli społecznej jak i politycznej ostatnich kilku wieków, wiedzą o czym mówią i ani przez chwilę nie ma się poczucia żeby któraś ze stron udawała cokolwiek lub przesadnie stroiła się w piórka na potrzeby rozmowy. Czytelnik ma wrażenie że osoby, których wypowiedzi czyta, znają się przynajmniej nieźle – buduje to autentyczność książki.
Charakter książki pozwala poznać lepiej jedną z ważniejszych postaci współczesnej inteligencji Polskiej – jej decyzje, postawę życiową i miejsce, w którym teraz jest w życiu. Odnosząc się do doświadczeń wyniesionych z kilkuletniego pobytu w Anglii uzasadnia wielokrotnie sygnalizowany dystans wobec środowisk inteligencji krajowej, jednak wychodzi ona daleko poza szczątkowe oceny poparte osobistymi (często) niesnaskami – znajomość innych systemów formułowania dyskursu publicznego i intelektualnego nie zawęża jej podejścia tylko do nadwiślańskiego podwórka. Z drugiej strony – siła argumentów często jest tu miażdżąca. Bielik-Robson nie zostawia zbyt wiele pola do popisu dla swoich oponentów w potencjalnej dyskusji – mimo swoich oczywistych, retorycznych zalet, budować może to poczucie niższości u czytelnika, niezależnie od poglądów.
Cenne w odpowiedziach Robson jest zdystansowanie się jej do większości jasno określonych środowisk w Polsce. Przyznaje się ona do szczątkowych sympatii niemal na każdym odcinku sceny politycznej – dostrzega dobre strony w działalności wielu kontrowersyjnych polityków i działaczy społecznych. Nie boi się krytykować, ale też chwali. Robi to bez protekcjonizmu, jednak otwartość umysłu reprezentowana przez socjolożkę zdumiewa.
Mimo swojego pozornie potocznego charakteru Żyj i pozwól żyć Agaty Bielik-Robson i Michała Sutowskiego jest książką wymagającą i zmuszającą do przemyśleń. Dobrą rozmową, niepozbawioną ikry i dosyć mocnego żartu, ale z pewnością pouczającą.

niedziela, 18 listopada 2012

Paolo Bacigalupi - Zatopione miasta




Książek katastroficznych na rynku zawsze było wiele. Ciekawość ludzka i tendencja do tworzenia hipotez zawsze były popularne. Im bardziej nietypowe rozwiązania proponowali autorzy książek, tym większą popularnością się cieszyli. Nietuzinkową, ale niezwykle ciekawą wizję świata przyszłości przedstawia Paolo  Bacigalupi.
Większość wydarzeń toczy się w oku trójki bohaterów – Mahalii, Mouse’a i Toola. Pierwsza z nich jest wyrzutkiem – nastoletnim dzieckiem Rozjemcy i amerykańskiej autochtonki. Drugi – jednym z lokalnych dzieciaków zdanych na siebie. Ostatni – to maszyna do zabijania; będący mieszanką genów zwierzęcych i ludzkich super żołnierz stworzony na potrzeby nowej wojny. Wydarzenia końca pewnej epoki rzucają ich na siebie i wywołują ciekawe interakcje. Echa przeszłości również nie przestają rozbrzmiewać – obecność Rozjemców głoszących hasła pacyfistyczne pozostawiła ogromne piętno na mieszkańcach tytułowych Zatopionych Miast – czy to przez zdeptanie nadziei po ich odejściu, czy przez stworzenie podatnego gruntu pod działanie różnorakich watażków.  
Tool zbiega z więzienia w którym trzymany był na potrzeby walk z dzikimi zwierzętami. Można by powiedzieć że jest gladiatorem przyszłości, jednak nie takie jest jego właściwe przeznaczenie. Gdy udaje mu się odzyskać wolność zostaje bardzo ciężko ranny w czasie walki z goniącymi go żołnierzami i ogromnym aligatorem. Znajdują go w stanie bliskim agonii Mahala i Mouse. Początkowo sądzą iż jest ona martwy i planują wyciąć mu zęby na sprzedaż. Jednak gdy okazuje się że źródło cennego łupu żyje – rozpoczyna się dramatyczna szamotanina. Dziewczynka zobowiązuje się do zorganizowania leków i pomocy rannemu Toolowi w zamian za darowanie życia Mouse’a. Plany te zostają pokrzyżowane przez pojawienie się w wiosce żołnierzy poszkodowanych w wyniku pogoni za hybrydą – Mahala wraz z opiekującym się nią lekarzem muszą pomóc tym z rannych, którzy mają szansę na przeżycie.
Akcja rozwija się ciekawie – książka nie nuży ani nie nastręcza się czytelnikowi jakimkolwiek moralizatorstwem. Bohaterowie mają swoją historię, jednak nie wszystko musi być opowiedziane. Narrator nie mówi o nich, ale pozwala im samym opowiadać o sobie. Buduje to znakomite wrażenie, zwłaszcza że ich historie są o tyle ciekawe co trudne. Pozostawiają dużo niedopowiedzeń, a to, co jest powiedziane, przeplata się z trudną historią lat minionych – czasem upadku względnego dobrobytu po wojnie, walk między watażkami i niespodziewanych zmian w zamieszkiwanym przez nich regionie.
Najciekawszą postacią jest tu Tool – jego imię jako znaczące znakomicie oddaje charakter nadany mu przez jego stwórców – jest on narzędziem. Stworzonym do walki i zabijania. Mimo tego okazuje się być interesującą postacią. Nie posiada dylematów moralnych ani wyrzutów sumienia, jednak jego logika pozbawiona skrupułów znakomicie kontrastuje z przepełnioną dylematami postacią Mahali, z którą to zmuszony jest współpracować. Wątpliwości bohaterów nie są spłycane ani banalizowane – nigdy nie można być do końca pewnym co wybiorą, jakie przeciwności ich spotkają, ani do czego zostaną wykorzystani. Autor łączy tu wiadomości związane z konfliktami w Afryce (dzieci-żołnierze) z cyberpunkową koncepcją świata dominowanego przez istoty udoskonalone ręką człowieka. Te syntezy nie są oczywiste, a ich autentyczność – wysoka.
Zatopione miasta zaskakują pozytywnie. Nie brakuje w nich krwi, ani wątpliwości związanych z jej rozlewem. Hipotetyczny opis przewartościowania świata przedstawiony jest dosadnie i interesująco. Jako opowieść o upadku i powstaniu władzy sprawdza się ona znakomicie.

Joanna Biknot – My z Jedwabnego



Temat Jedwabnego i stodoły w nim spalonej okazuje się być ostatnimi czasy płodnym. Czy to dobrze czy źle – trudno to oceniać z perspektywy kilku lat od pojawienia się kontrowersyjnej książki Tomasza Grossa Sąsiedzi. Książka odbiła się szerokim echem, również literackim. My z Jedwabnego nie jest powieścią. To sucha relacja z ust świadków i historyków. Na ile jednak prawdziwa?
Problem z wydarzeniami odległymi w czasie pojawia się zawsze, gdyż im więcej osób je pamięta – czy to z opowieści czy z doświadczenia własnego – tym więcej pojawia się wersji. W przypadku Jedwabnego dodatkowo liczyć się trzeba z problemem dumy narodowej i wartościowania, które jest obecne w dyskursie antysemickim od zarania dziejów nowożytnej Europy. Problem ten dodatkowo stosunkuje się do czasów osławionego dwudziestolecia międzywojennego, które poza swoimi rozgłaszanymi jasnymi stronami miało wiele ciemnych kart. Bikont dostrzega wiele aspektów jednego zagadnienia. Łączy ona fragmenty czegoś, co można nazwać dziennikiem powstawania książki z regularnym tekstem paranaukowym. Wszystko to jest okraszone ogromną ilością zdjęć będących glosą do opisywanych wydarzeń.
Książka jest mocno obrazoburcza – autorka świadomie poddaje pod krytyke kwestie związane z polską martyrologią, jednak nie odmawia sławy imiennym i bezimiennym sprawiedliwym. Sięga do źródeł pisanych i mówionych dotyczących mordu w Jedwabnem, rysuje kontekst historyczny i społeczny wydarzeń minionych i bieżących dla książki (początek minionej dekady). Dokonuje skrupulatnych wypisków z przeprowadzonych rozmów, ale nie waha się też na interpretowanie faktów. Czyni to inaczej niż Gross, jednak dochodzi do podobnych wniosków. Tu też pojawia się kwestia niemal fundamentalna tej książki – traumatyczność. Niski nawet poziom empatii potrafi zostać sponiewierany przez przezierające przez karty tej książki przeżycie i historię. Razi ona i dokucza, ale sugestywność przedstawienia nie pozwala na powątpiewanie w jej prawdziwość.
Część dziennikowa książki pokazuje realia z jakimi stykała się autorka w czasie swoich badań – niechęć, zdumienie i nierzadko agresję. Książka dowodzi niejako iż antysemityzm, chociaż pozornie zgładzony przez Holocaust, jest wciąż żywy. Martyrologiczne opowieści, niejasności w relacjach stron (zwłaszcza tych twierdzących iż zbrodni dokonali Niemcy albo Polacy przymuszeni przez okupanta zachodniego) jednoznacznie pokazują po której stronie barykady stoi Biknot. Jest to zaleta książki – jasno określony podmiot chce opisać jasno trudny problem. Z drugiej strony pozostaje kwestia bezstronności. W niektórych fragmentach tekstu widoczne jest zacietrzewienie autorki na inne podejścia do historii. Również wielokrotne podkreślanie swojego miejsca pracy nie jest do końca zrozumiałe. Pomijam tu oczywiście fakt aktywności i swoistej sprawczości organu prasowego, z jakim jest związana autorka, jednak pierwszych kilka stron dziennika może po prostu razić nadmiarem kryptoreklamy. Nie zmienia to faktu że w książce Bikont dąży do pokazania prawdy. Bolesnej, ale prawdziwej. 
Widać w tej książce pewne elementy narratologii Hydena White’a. Wersja wydarzeń w tej książce jest opowieścią, konkretnie zorientowaną, nastawianą na przedstawienie faktów. Na jednej ze stron autorka sama dochodzi do wniosku, że czas i zapomnienie zrobiły ogromną szkodę zasobom informacji, o jakie oprzeć by się mogła w swojej pracy. Miejsca puste, pęknięcia w historiach – tych obszarów nie da się dopowiedzieć z obiektywną pewnością i z zachowaniem wierności… prawdzie? Chociaż żyjąc w opowieściach trudno orzec co jest prawdą. Za książką stoi też ogrom dorobku literackiego dotyczącego kwestii Holocaustu i pogromów – chociażby wspominane przez autorkę pisma Grossa i Tadeusza Słobodzianka. W różny sposób odnoszą się one do podobnej traumy, jednak ta pozycja spośród nich wyróżnia się zarówno ogromem przeanalizowanego materiału, ale i objętością samej pracy. Mimo tego niektóre partie tekstu nie pozostawiają wątpliwości co do politycznego i światopoglądowego zaangażowania autorki – wielokrotnie skupia się wyłącznie na negatywnych aspektach omawianego tematu. Sugestywność opisu wycinku rzeczywistości sprawia wrażenie rzutującego na całość kwestii.
My z Jedwabnego jest książką traumatyczną. Dla Polaków, patriotów – niezależnie od rodowodu światopoglądowego czy pochodzenia. W pewien sposób odkłamuje mity, ale też nie pozostawia spokoju. Czy to dobrze? Niech każdy oceni sam.

środa, 7 listopada 2012

Amos Oz – Spokój doskonały



Większość pisarzy określanych jako kanoniczni zyskuje sławę i poklask za sprawą samonapędzającego się mechanizmu czołobitności. Skutecznym bodźcem ku temu jest przyznanie im liczącej się na świecie nagrody. Tak jest, nie uwłaczając nikomu, z Coetzee’m, Pamukiem czy Lessing. Jest jednak wielu pisarzy którzy pojawiając się na obrzeżach literatury najwyższej szybko zyskują nowych miłośników. Do takich należy Amos Oz.
Spokój doskonały jest opowieścią o jednym z izraelskich kibuców. Stwierdzenie, iż jest to historia gniewu jednego człowieka byłoby niedopuszczalnym spłyceniem, podobnie jak określenie tej książki jako historii nieszczęśliwego małżeństwa zanurzonego w historię wojen. Wielu.
Oz przedstawia czytelnikom opowieść o wielu osobach wchodzących ze sobą w interakcje – pojawia się tu na pierwszym planie małżeństwo, które mimo pozorów szczęścia i ułożenia jest obszarem ciągłego zatruwania życia. Obecna jest w nim też zadra – odziedziczone po rodzicach żony wspomnienia traumy Holocaustu i poczucie zamknięcia w klatce u męża. Do tego pojawia się nowa postać zapowiadająca zmiany. Niekoniecznie dobre dla wszystkich, ale prowadzące ku nowemu. W to wszystko wikła się też polityka i przeszłość intensywnych konfliktów Izraela z sąsiednim Iranem. Gdyby nie świadomość zamierzchłej wojny i gęstniejącej atmosfery międzynarodowej przedstawianej między wierszami czytelnikowi trudno by było poczuć upływ czasu w powieści, a tym bardziej – umieścić wydarzenia w konkretnym momencie historycznym. Dzieje się to w oderwanym od rzeczywistości kibucu gdzieś pośrodku pustyni – miejscu uniwersalnym.
Autor tworzy niejednoznaczne i uwikłane w przeszłość i historię postaci. Mąż ma za sobą traumę udziału w wojnie, do tego poczucie ciągłego dyskomfortu wynikającego ze swojego niejasnego pochodzenia (mimo świadomości przynależności do swojego ojca nie ma pewności co do jego roli w przyjściu na świat). Do tego jego żona – córka uciekinierów z Polski – uwikłana w dziwne rozpamiętywanie traumy. Takie podejście wiąże się z przynajmniej niecodziennym układem między nimi – jest w nim miłość małżeńska, jednak wygasa ona i nie daje się udoskonalić w żaden sposób. Spokój żony zderza się z klaustrofobicznym poczuciem stłamszenia u męża. Brak korzeni rzutuje na ich relacje. Mimo swoistej świadomości mąż nie może znaleźć jednoznacznego mitu założycielskiego – musi uciec by odnaleźć siebie. Wiem, jest to schemat typowy dla książek o trójkątach małżeńskich, jednak istotne staje się w tej opowieści przekształcenie tego wzorca przez autora. Mimo pozornie oczywistej opowieści od odchodzeniu jednego i przychodzeniu drugiego w Spokoju pojawia się ciekawa postać innego. Tu, jakby powiedzieli literaturoznawcy, w rozumieniu bachtinowskim. Ten obcy niesie za sobą obudzenie traumy, przypomnienie młodości i zapału, ale i ferment, który zaczyna rozsadzać coraz bardziej kibuc. W postaci młodego mężczyzny, byłego żołnierza, miłośnika Erazma z Rotterdamu i mechanika-cudotwórcy. Idealisty, który wierzy w kibuc i system, którego tenże jest uosobieniem.
Ciekawie w tę historię wpisują się wątki polskie, a przez to – autobiograficzne. Amos Oz nie pozostaje nieobecny w swoich książkach. Jego debiutancka powieść, jak to sam opisał, powstawała nocami, gdy pracował jako nauczyciel w kibucu. Większość jego powieści jest uwikłana w ten szczególny, izraelski klimat, w którym nie brakuje ciągłych ech przeszłości i bólu. Postacie u niego posiadają niesamowitą głębię, borykają się z problemami moralnymi, które są dalekie od górnolotności, jednak nie są oczywiste. Poczucie niedopasowania, dzikość serca (ach ten Lynch), ból spowodowany utratą dziecka rzutuje na małżeństwo będące na pierwszym planie, ale też na rodziców męża. Wiąże się z tym niewyjaśniona historia rodzinna, kibucowa opowieść o pewnym mężczyźnie, który nie umiał zastrzelić krowy z odległości dwóch metrów, a który to świetnie sobie radzi za Wielką Wodą i… był miłością matki centralnego bohatera. Takie niuanse dodają pikanterii gdyż nie są powierzchowne. Autor w niedopowiedzeniach pozostawia wiele treści. Ważna jest u niego mowa niewerbalna postaci – pojedyncze uśmiechy, fuknięcia, głębsze wzdychanie. To buduje opowieść wymagającą uważnej lektury – sporo można stracić przez powierzchowne jej odczytanie, a z pewnością nie uchwycić wątków nie do końca wyjaśnionych, których widmo raz po raz się pojawia.
Czytając tę książkę ma się wrażenie pełni. Jej zakończenie pozostawiając opowieść jakby zamkniętą skutecznie otwiera ją na dalszy odbiór – autor nie udziela ostatecznych odpowiedzi. Ba – stroni o ostateczności i pozostawia wiele przestrzeni swoim bohaterom. Nie boi się ich porzucać na rzecz innych – wchodzi przez to w bachtinowską polifonię, która daje się tu odczuć silnie. Oz widocznie odwołuje się do Dostojewskiego – zarówno w formie jak i słowie (nazwisko tego pisarza rosyjskiego pada tu niejednokrotnie). Z kolei sama forma powieści nie budzi wątpliwości – żadne słowo nie pada tu bez celu, nie ma nadmiaru ani niedosytu. Izraelski pisarz potrafi stworzyć opowieści uszyte na miarę swoich postaci i czytelników. Przetwarza skutecznie większość wzorców powieści popularnych w sposób pomysłowy – dołącza do tego historię i traumę przez co wychodzi daleko poza banał powieści popularnej. Jednak ta praca nie jest widoczna w szczątkowym opisie fabuły – dostrzec ją można dopiero po zakończonej lekturze, gdy podsumowuje się w każde słowo i zdarzenie. To tworzy pełnię.
Spokój doskonały jest książką niebanalną. Daleką od komunałów i sztampy, chociaż budzącą skojarzenie z literaturą hołdującą gustom czytelników. Oz opanował rzadką zdolność puszczania oka do czytelników, którzy poza opowieścią o małżeństwie i stłamszeniu mogą znaleźć coś dużo poważniejszego – wojnę, Holocaust, zdradę i zadrę w sercu. Polecam z całego, własnego i literackiego, serca.

niedziela, 4 listopada 2012

Jan Nowicki – Mężczyzna i one



Do tej pory aktor Jan Nowicki był uważany za dyżurnego eksperta w sprawach damsko-męskich. Miało to swój urok, jego zdanie pojawiało się w mediach dosyć często, jednak słowem pisanym zwojował kilka pism. Raczej kierowanych do kobiet. Zebrane w modny ostatnio zbiorek trafiają do księgarń pod zbiorowym tytułem.
Książka składa się z czterech części. Pierwszą z nich jest quasi-wywiad prowadzony przez Katarzynę Zimmerer, a na kolejną artykuły publikowane w Zwierciadle, Wróżce i Twoim Stylu. Wszystkie te teksty są odpowiedzią na konkretnie postawione pytania – czy to od czytelniczek, czy to od czytelników (a i takie się zdarzają), czy ze strony prowadzącej rozmowę.
Odpowiedzi Nowickiego są przepełnione czymś rzadko spotykanym w literaturze tego typu – mądrością dojrzałego, zdystansowanego mężczyzny,  który nie musi się już ani puszyć niczym młody kogut, ani tuszować pierwszych oznak starości. Słowa człowieka w sile wieku brzmią inaczej niż mądrości wypluwane hurtowo ze stron poradników, w których zapisane są treści identyczne. Tu – nie ma żadnego frazesu. Powaga i dostojeństwo aktora starej daty przebijają się przez każde słowo tego zbiorku. Na zadane pytanie często nie odpowiada wprost – pozostawia przestrzeń kontekstu, w który każdy odpowiedź wpisać musi sobie sam.
Pierwszą część skutecznie psuje rozmówczyni Nowickiego. Jej pytania ocierają się niejednokrotnie o frazes, nie wiem, czy są zadawane bez przemyślenia czy reprezentują paskudną, spłycającą szkołę rozmawiania z ludźmi, ale to one psują dobre wrażenie, jakie wywierają świetne odpowiedzi aktora. Rozmówca z kolei okazuje się samograjem – na jednozdaniowe pytanie tworzy fascynującą narrację, często niezwiązaną z tematem pytania, jednak zawsze pokazującą erudycję i błyskotliwość. Jest to niewątpliwa zaleta tejże książki. Nie brakuje w odpowiedziach treści trudnych, które pojawiają się zupełnie niespodziewanie i wymagają przemyślenia. Można oczywiście zarzucić Nowickiemu, że nie pisze nic nowego, jednak trafia on akurat w te tony, których dźwięku nie dostrzegamy na co dzień. Zwraca uwagę na kwestie pozornie oczywiste, a które po głębszym zastanowieniu potrafią bardzo skutecznie uderzyć w świadomość i ducha. W felietonach stosuje podobną taktykę – kluczy wokół tematu; nie dotyka go jednak, przez co pierwsze wrażenie jest negatywne – brak odpowiedzi na pytanie nie powinien napawać takim krasomówstwem i samozadowoleniem z siebie, ale po lekturze dwóch, trzech tekstów można zauważyć, że temat jest zbyt poważny, by go chociaż musnąć w jednej kolumnie felietonisty. Mimo to opisuje często podobne problemy przez pryzmat swoich doświadczeń życiowych, czy zasłyszanych anegdot. Buduje tło do obrazu, który każdy zadający pytanie musi sobie domalować sam. Do tego rozpamiętuje zmarłych – zarówno dla świata jak i sceny (lub kamery). A te opowieści okazują się być świetnym komentarzem do znanych z ekranu i desek teatralnych twarzy.
Z drugiej strony często zdarzają się autorowi powtórzenia wcześniej poruszonych treści. Częstokroć pławi się on w swojej erudycji, co niekoniecznie cieszy czytelnika nastawionego na ścisły kontakt z tekstem. Dziełem, rzec by można. Mimo tego – język, jakim posługuje się aktor starej daty jest niesamowity. Chociaż tytuł trochę drażni – delikatnie szowinistyczna treść trochę denerwować może, jednak trudno się oprzeć wrażeniu że jest ona odpowiedzią na potrzeby rynku.
Przypomina w tej formie Andrzeja Łapickiego i jego Niczego nie żałuję. I tu i tu widać znakomitą, starą szkołę mówienia i pisania, ogromny dystans do siebie i godność dojrzałego mężczyzny, od którego młodsi – czy to kobiety czy mężczyźni – nauczyć się mogą wiele. Obie książki przepełnia subtelny dystans ludzi, którzy widzieli w życiu niejedno, co bardzo podnosi na duchu, gdyż obcowanie z takim doświadczeniem nie męczy ani nie budzi frustracji.
Mężczyzna i one jest książką ciekawą. Mimo tego, że jest to zbiór tekstów, które już gdzieś się pojawiły, budzi ogromną radość – zarówno pod względem kontaktu z mądrością, jak i poznania życia znanego człowieka (częstokroć – od kuchni). A maskulinistyczny tytuł… da się przeżyć.

sobota, 3 listopada 2012

Styron – Esej o depresji



Od momentu wydania Melancholii Marek Bieńczyk stał się prowodyrem polskich melancholików rozpamiętujących stratę. Jak się jednak okazuje – mówienie o spadaniu w odmęty ducha jest objęte milczeniem; dopiero odbicie się od dna i spotkanie z łaską dać może jakikolwiek pozytywny skutek – pozwala na opisanie doświadczenia, do którego autor się dystansuje. Tu William Styron, jeden z najważniejszych eseistów dwudziestego wieku, opowiada o swoim doświadczeniu depresji. Osobistym.
We wstępie autor zaznacza że jest to tekst oparty o ten, który wygłosił kiedyś na konferencji skupiającej psychologów. Oparty, gdyż wiele wątków poruszonych w niej raczej nie jest do opisania na forum publicznym – osobiste rozważania, rysowanie głównych zagadnień problemu depresji – zarówno kulturowego jak i psychologicznego. Widoczne w książce jest zdroworozsądkowe podejście od problemu – Styron nie dramatyzuje swoich przeżyć, skupia się na zimnym, niemal sokratejski opis zmagań. Opiera się wielokrotnie o ważne i szanowane publikacje dotyczące stanu psychicznego w jakim się znalazł. Tworzy przez to bardzo ciekawy obraz tej choroby – łączy w niej spojrzenie laika-humanisty, który obcując i obserwując stan swojego zdrowia widzi jej poprzez pryzmat literatury i kultury, ale i fakty naukowe – wielokrotnie odwołuje się do prac naukowych skupiających się na tym problemie.
Styron przedstawia swoją chorobę jako stan ciągłego zamętu, opisuje kolejne etapy dostrzegania samego siebie jako osoby dotkniętej czarną żółcią. Czyni to bardzo plastycznie – kolejne drobne fakty z jego życia, małe nieporozumienia zaczynają zmieniać swoją rangę; chęć bycia samemu i ograniczenia ilości bodźców powoduje ciągłe odcinanie się od relacji ze znajomymi. Również dostrzega dosyć kontrowersyjny problem – zamknięcia lekarzy na nowości i na popełniane przez nich rażące błędy w sztuce (autor leczony przez wiele miesięcy przez psychiatrę, którego personaliów podać nie chce, nie odczuwał żadnej poprawy, w jego samopoczucie pikowało w dół niczym zestrzelony samolot; zmiana specjalisty dosyć szybko przyniosła zmianę leków i poprawę samopoczucia).
Wspomniane konteksty kulturowe okazują się być dla Styrona narzędziem rozszerzającym opis – przypomnienie postaci pani Bovary i jej stan umysłu opisany przez Flauberta pomagają w opisie tego, co trudne do zwerbalizowania. Sięgając po kategorie literackie trudno się obyć bez słów Bieńczyka ze wstępu do ostatniej edycji Melancholii, na które to powołałem się we wstępie; Styron znajduje się w bardzo podobnej sytuacji. Dostąpił łaski, idzie ku górze, ma dystans do wydarzeń minionych i spogląda na doświadczenie w inny sposób. Daje to ciekawe wrażenie, gdyż maestria językowa amerykańskiego pisarza nie podlega pod krytykę – nie ma nadmiaru słów, wszystko trafia w samo sedno.
Przedmiot tej książki jest dosyć drażliwy – w literaturze polskiej najczęściej pojawiają się sugestywne obrazy przeżywania traumy wynikłej z depresji, brakuje im często poparcia w metodologii. Tu – mamy bardzo zdroworozsądkowe opisywanie kolejny stanów tej choroby. Esej staje się przez to ciekawostką literacką – miesza się w nim metodologia z literaturą i subiektywizmem pisarza. Z drugiej strony jest to ewenement – zazwyczaj o swoich doświadczeniach z tą chorobą piszą kobiety – męski punkt widzenia znacząco poszerza obraz dolegliwości, która nie ma względu na choroby.
Esej o depresji jest godną uwagi pozycją. Nie jest to książka długa – jak sam tytuł wskazuje jest to pojedynczy esej podzielony na kilka podrozdziałów. Mimo faktu, iż jest to lektura na kilka godzin (góra dwie) dojrzałość spojrzenia na problem pozwala przeciętnemu, niezaznajomionemu z problemem czytelnikowi, rozszerzyć swoją wiedzę na temat tej coraz powszechniejszej dolegliwości.