Dramat na
trzy osoby? Tym jest Przypomnij mi, kim
jestem Matthew Thomasa. To ostra opowieść, w której autor nie
patyczkuje się ani z bohaterami ani z Tobą, Czytelniku. To historia
o ludziach dotkniętych Alzheimerem. Bo nigdy nie jest dramat jednej osoby.
Ale jeśli sięgniesz po tę książkę, to nie spodziewaj się kawy na ławie. Tu
wszystko odbywa się powoli, ale zmierza w kierunku „bez happy endu”. Ale
nie bez nadziei. Ta książka nie pozwoli Ci wzruszyć ramionami. Zmęczy się, da
Ci w kość. Zada Ci pytanie „a Ty co byś zrobił?”. I będzie czekała na
odpowiedź. Tak, to taka książka. I tak, zrobiła na mnie ogromne wrażenie.
Najpierw
poznasz Elieen. Córkę irlandzkich emigrantów, dziewczynę chcącą żyć
amerykańskim snem i od początku przekonaną, że ma szansę go spełnić. W
końcu rodzice ją o tym przekonywali całe życie. W końcu ten sen ktoś
kiedyś spełnił, tak? Tylu ludzi wiedzie dostatnie życie dzięki pracy (i/lub sprytowi).
Skoro oni mogą, to ona też. Dom na przedmieściu? Studia? Bycie klasą średnią?
Wszystko zależy od motywacji – tak jej wpojono. A Elienn zależy. Zaczyna
pracować jako pielęgniarka. Nie odpuszcza nawet na moment, dzięki czemu szybko
awansuje. Ma cel i nie zawaha się go osiągnąć. I wtedy poznaje nie
tak przebojowego jak ona Eda.
Ed jest
doskonale zapowiadającym się naukowcem, przed którym stoją otworem drzwi do
błyskotliwej kariery. Nie tylko naukowej, ale też akademickiej. To wymarzony
partner dla niej. Zakochują się w sobie i zaczynają marzyć o wspólnym
spełnieniu snu. Pierwszy pocałunek w nowy rok, stopniowe budowanie kariery
– tak, to prawie sen. Do układanki brakuje tylko domu na przedmieściu i dziecka.
Starają się długo o to drugie i gdy po kilku latach w końcu na
świat przychodzi syn – Connell – pozostaje tylko kwestia lokalu. Po jakimś
czasie kupują dom, w którym wynajmowali do tej pory mieszkanie. Ale to nie
to, czego oczekiwała Elieen. Bo to ona napędza rodzinę i wskazuje cele.
Dzielnica, według niej, schodzi na psy, bo pojawiają się w niej co raz to
nowi emigranci. Dzielnica przestaje być tak „amerykańska” jakby tego chciała.
A skoro nie przystaje do jej wizji, forsuje zmianę otoczenia. I gdy
już wydaje się jej, że będzie dobrze, bo wszystkie puzzle są na miejscu… ona
czuje, że Ed zaczyna się od niej oddalać. Że coś jest nie tak. Bywa humorzasty,
miewa napady gniewu. Elieen zaczyna myśleć o rozwodzie. Cały amerykański
sen trafia szlag, gdy słyszą w gabinecie lekarskim, że jej mąż cierpi na chorobę
Alzheimera. A jako, że jest młody, to rokowania nie są dobre.
Ta „idealna”
układanka szybko się rozsypuje. I o to chodziło autorowi, bo razem
z nią rozpada się świat. Tak, świat. Nie tylko Elieen – cały świat, który
znają jako rodzina. Nie spodziewaj się czystego dramatu rodzinnego, w którym
role są jasne. Ta książka pokazuje o wiele więcej. Pełno tu światłocieni,
rzeczy, których nie da się ocenić. Decyzji, które są zgniłymi kompromisami lub
po prostu niemym wołaniem o pomoc. Jest zmotywowana żona, która zaczyna
traktować chorobę męża jak kolejne zadanie, ale czuje, że gubi swoje ja. Jest
zagubiony syn, który musi nagle stać się dorosły (i mu się to ani trochę nie
podoba), a przez to coś w nim umiera. No i Ed – dosłownie znikający,
nie tylko w oczach rodziny, ale przede wszystkim – we własnych oczach. Bo
to on jako pierwszy widzi, co się dzieje, ale broni się jak może. Ed znika też
z opowieści. Staje się dekoracją, którą się przestawia, chociaż wszystko
wokół niej krąży.
Ale
poza tą „litanią” postaci znajdziesz paskudny obraz amerykańskiego snu.
Takiego, który kryje ból, traumę i obawy, a wszystko przykrywa
uśmiechem. Bo wszyscy się uśmiechają, więc… nie można inaczej. Snu, który
omamił ludzi. Nie na darmo poznajemy całą historię Elieen. To ona pokazuje najlepiej
zawiedzione nadzieje i najgorsze strony tej amerykańskiej „wielkiej szansy”,
którą uosabia „przedmiejskie mieszczaństwo”. Ciągłe poczucie bycia lepszą od
innych, dzielenia ludzi na tych „godnych” i „niegodnych”, „psujących”
i „budujących”. Pewnie się domyślasz, po której stronie widzi się ona
sama. Do tego wciąż czuje, że jeśli nie będzie bardziej amerykańska od „rodowitych”
amerykanów, to nie dostąpi zaszczytu bycia Amerykanką. Co z tego, że ma
obywatelstwo. Nie to się liczy.
Choroba
męża niszczy jej marzenia. O spokojnym domu na przedmieściu, przyjęciach
pełnych ludzi sukcesu, chwaleniu się osiągnięciami Eda i Connella. Do tego
zmusza ją do postawienia bolesnego pytania – skoro całe życie oddała pracy
w szpitalu, to czemu nikt nie zapewni opieki jej mężowi? Albo raczej:
czemu nie stać jej na taką opiekę? Te pytania doprowadzają ją prawie do
szaleństwa. Ale dają też coś, co straciła – bliskość z mężem. Coraz lepiej
widzi, że kocha go jeszcze bardziej właśnie przez chorobę. I chociaż tego
sobie nie uświadamia – wchodzi w swoją zawodową rolę. Staje się
pielęgniarką. Odpowiedzialną za wszystko, tak, jak w szpitalu.
To
zaczyna ją zajmować do tego stopnia, że przestaje być matką. Connell staje się
przez to w praktyce sierotą. Nagła zmiana sytuacji w domu zabiera mu
jego dzieciństwo i rodziców. Musi być wsparciem, pomagać, a przy tym
wciąż przynosić dobre stopnie. Nie umie się w tym odnaleźć, a Elieen,
która niemal natychmiast uznaje, że on też musi być w pełni odpowiedzialny
za ojca, w tym nie pomaga. Gdy ma okazję się wyrwać – robi to. Studia
daleko od domu dają mu bufor, bo nie może być na każde skinienie matki, i może
w końcu być dzieckiem i robić rzeczy, które faktycznie chce, a nie
musi. Dzięki nieprzeciętnej inteligencji radzi sobie. Nie przeszkadzają mu
w tym wielogodzinne próby teatralne ani dyskusje po świt. Ale i tak czuje,
że odbija sobie ten czas, który zabrał mu Alzheimer. Chociaż nie może odzyskać
ojca, którego kochał, a potem przestał rozumieć przez chorobę. A Elieen…
daje mu do zrozumienia, że ją zawodzi. Nie kryje się z tym. Pewnie się
domyślasz, że to nie pomaga.
Jeśli będziesz
czytać tę książkę – przygotuj się na ból. Historia choroby sprawi, że będziesz
go odczuwać. Autor nie patyczkuje się i pokazuje nie tylko Alzheimera. Pokazuje
śmierć marzeń, która boli jeszcze bardziej. Wszystko składa się tu w jedną
opowieść, w której nie brakuje jednak nadziei. Nawet jeśli to nadzieja
dobrej śmierci i znalezienia się w nowej rzeczywistości. Thomas
świetnie (jak to brzmi…) opisał odchodzenie. To najgorsze: stopniowe, coraz
mniej świadome, przepełnione krótkimi chwilami przebłysków dawnych czasów,
które dobijają bliskich chorego jeszcze bardziej. Nie boi się dosadności,
pokazuje trudne wybory i małe dramaty każdego z dni choroby. Próby
łapania się czegokolwiek, co ustabilizuje życie każdego z członków
rodziny, lecących w dół razem z Edem. Albo da nadzieję, że mają coś
swojego, a nie tylko oddają wszystko coraz mniej kojarzącemu mężowi
i ojcu. Trudne wybory stają się codziennością i Thomas nie odważa się
ich oceniać. Pozostawia to swoim bohaterom. Pokazuje zdrady, jednak nie
będziesz w stanie powiedzieć, co jest (jeszcze) zdradą. Bo czy nie
kojarzący niemal nic człowiek, który przypomina męża lub ojca, jeszcze może być
kimś, wobec kogo można być lojalnym lub wiernym? Znika w tej opowieści
niemal wszystko poza bohaterami – znajomi, plany, bliskość.
Trudno
napisać mi coś Przypomnij mi, kim jestem (wbrew
pozorom). To opowieść, o której chciałbym napisać wiele, ale… pozostaje
tylko jedna puenta: to mocna i dobra rzecz. Po prostu. Wywarła na mnie
ogromne wrażenie. Pewnie czasem też tak masz, że kiedy skończysz jakąś książkę
robisz tylko „uh, mocne”. No właśnie. Miałem to, kiedy doszedłem do końca.
Zostawię to tak. Bo to naprawdę dobra rzecz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz