Macierzyństwo
to droga przez mękę? Trochę tak. Z resztą – zaangażowane rodzicielstwo jest
trudne. To wyrzeczenia, mówienie sobie nie, poświęcenie się. Nie ma lekko. Ale
zaraz, zaraz, dlaczego na wszystkich reklamach matki są uśmiechnięte, dzieci
szczęśliwe i radośnie baraszkujące, a dom przeszedłby test nawet
najbielszej rękawiczki? No bo to… reklama. Albo cenzura. Tylko po co pisać
o tym mniej pięknym macierzyństwie, pełnym frustracji i poczucia
opuszczenia? Przecież każda matka polska powinna być Matką Polką! Zanim zadasz
sobie te pytania – lepiej sięgnij po Jako
pokochać centra handlowe. A potem wciśnij ją jakiemuś facetowi,
niekoniecznie ojcowi. Niech wie, z czym się to je.
I tak,
facet pisze o książce o macierzyństwie. Zanim zaczniesz szukać
jakichś zgniłych pomidorów w lodówce pomyśl: piszę o literaturze,
a książka to w sumie literatura. No. Skoro mamy to subtelne
wyjaśnienie granic za sobą, to mam nadzieję, że pozwolisz mi przejść rzeczy,
czyli debiutu Natalii Fiedorczuk.
Autorka
pokazuje „ciemną stronę” macierzyństwa. Brzmi przewrotnie? Na pewno. Zwłaszcza,
że każda matka chce dla swojego dziecka jak najlepiej. Chce być idealna.
I to nie dlatego, że taka jest jej wewnętrzna potrzeba. Nie. Tego oczekują
od niej inni. Często – inne. Ona wie o tym doskonale, a nie pozwala
się jej o tym zapomnieć od wejścia na porodówkę (lub wcześniej). Sama
książka prezentuje wiele historii i wiele kobiet. W gruncie rzeczy to
historia nie jednej, nie dwóch, ale wielu. Dlatego łatwiej mi pisać o matkach
niż o jednej konkretnej matce. I z tego samego powodu polecam zacząć
lekturę od końca.
Spytasz
– ale jak to? Powód jest bardzo prosty: autorka trochę tłumaczy te historie,
a zarazem stawia kilka bardzo ciekawych pytań, które uzasadniają powstanie
tej książki. Takie do przemyślenia. Jak wielkim przekleństwem jest mitologiczna
„Matka Polka”? Czemu nie istnieje (społeczne) przyzwolenie na depresję porodową
i czemu nazywa się ją czasem „baby-blues”? Czemu najgorszymi wrogami matek
są inne matki? Dlaczego moda na rodzicielstwo bliskości jest trudnym tematem? Albo
czemu rodzina może być zarazem wsparciem w pierwszych miesiącach opieki
nad niemowlakiem i zarazem najgorszym przekleństwem? To… kłopotliwe
pytania. I to nie tylko dlatego, że zadaje je matka-praktyczka. Co najciekawsze
– dostaje się też feminizmowi, który raczej dowala matkom przymusem ciągłego
rozwoju, nawet w pieluchach, nie dając niemal żadnego wsparcia poza
stereotypowym sloganem „jesteś silną kobietą” (tak, upraszczam, ale nie ma tu sensu
rozkładać tematu na części pierwsze; spragnionym wiedzy polecam antologię Pożegnanie z Matką Polką). Drogie Mamy –
co byście zrobiły komuś, kto powiedziałby Wam coś takiego po nieprzespanej nocy
(bo kolki, ząbki, skok rozwojowy, katar…)? No właśnie.
Gdy
wybierzesz sposób, w jaki przeczytasz Jak
pokochać centra handlowe, to możesz być pewna (albo – pewien), że spotkasz
w niej kobiety, które mijasz niemal codziennie. Niekoniecznie w galeriach
handlowych. Przemykają, mają nadzieję, że ich dziecko się nie rozpłacze w trakcie
przemieszczania się z punktu A do B. Powtarzają sobie mniej lub bardziej
świadomie „dam radę”. Boją się oceniania ludzi, którzy „wiedzą lepiej”. Jak się
domyślasz (lub wiesz) – takich nie brakuje.
Bohaterki
Fiedorczuk czują się porzucone. Nie mogą odnaleźć się we własnych ciałach,
zmienionych po ciąży porodzie. Nie potrafią przejść płynnie z bycia zadbaną
kobietą sukcesu (albo wziętą freelancerką) do bycia kochającą i idealną
matkopolką. Wcale nie pomaga w przygotowaniu do tego dziewięć miesięcy
ciąży, kiedy jest „oh i ah”, a miejsca w zatłoczonych tramwajach
znajdują się same. Czują się obce w nowej roli, w którą muszą się
wcielić. Ich świat nagle na głowie, i jest w nim (niemal) wyłącznie dziecko
(i wszystko, co z nim związane). Są też sterty niepozmywanych garów, zmęczenie,
poczucie przegrania i wyrażane w różny sposób wołanie o pomoc.
Jednak
nie proszą nikogo, bo to zniszczyłoby ich wizerunek „Matek Polek”: silnych, pięknych,
heroicznych. Gigantek. Bo tego od nich oczekują wszyscy. Gdy pęka bańka „dam
radę” rodzi się krzyk, gniew, agresja. Bo tego wszystkiego jest za wiele. Nie
pomaga spadek samopoczucia po porodzie. Niekiedy depresja poporodowa. Towarzyszy
temu poczucie opuszczenia, bo nie pojawia się w książce niemal żadna
rodzina bohaterek. Są one same w wielkim mieście i muszą sobie radzić
same lub wspólnie z mężami. Ci z kolei, czasem po kolejnej awanturze, gdy
miarka matkopolskości się przebrała, usuwają się ostrożnie i pracują do
późna. Tłumaczą swoją nieobecność koniecznością utrzymania pracy. Ta książka
nie oszczędzi Ci, drogi Czytelniku, tych tematów. Będzie Ci zgrzytać między
zębami (jeśli jesteś facetem), dziwić i nieco irytować (jeśli jesteś „jeszcze
nie po tej stronie”) i… opowiadać prawdę. I dobrze.
Usuwający
się z życia faceci są tu potraktowani ciekawie. Ich też dotykają stereotypy. Mają
zarabiać na rodzinę; być silni, kochający, idealni. Jednak nikt od nich tego
nie wymaga. Po prostu „powinni być”. Albo „dobrze by było, gdyby byli”. Nie „muszą
być”. Mogą więcej, bo nie są stereotypowo związani z niemowlętami. Nie muszą
karmić piersią, znosić kopania w obolały brzuch i wzdrygać się na
najmniejsze mruknięcie dziecka przez cały dzień (i noc). Oni mogą odpocząć od rodzicielstwa
nawet w najcięższej pracy. Nawet jeśli do tej pory brali przymusowe
nadgodziny, to ich partnerkom bardzo mocno to nie przeszkadzało (bo mogły
poczytać książkę, pójść na fitness, spotkać się ze znajomymi). Po narodzeniu
się dziecka bohaterkom Jak pokochać
centra handlowe przedłużająca się w nieskończoność samotna opieka nad
dzieckiem staje się katorgą. A jak pójść na fitness, gdy nie ma z kim zostawić
dziecka? Jak zrobić cokolwiek?
Gdy
jedna z bohaterek z pewnym rozrzewnieniem mówi, że zachwycają ją ojcowie z
dziećmi w chustach, którym zależy i którzy starają się odciążyć swoje
partnerki – pęka bańka. Widzą, że „trawa jest ładniejsza po drugiej stronie
płotu”. Ale nie po ich stronie. Jak się pewnie domyślasz (lub: wiesz) – nie pomaga
to w zachowaniu równowagi w związku.
Tylko
co mają z tym wspólnego centra handlowe? Są miejscem, w którym można usiąść.
Wypić kawę. Popatrzyć się w przestrzeń, może przeczytać kilka stron
książki. Są (nie)miejscem, do którego można wyjść. Innym niż cztery ściany
własnego lub wynajętego „eM”, w którym można zwariować. Można spotkać
podobne kobiety. Porozmawiać. Znaleźć zrozumienie. Nie powinno Cię dziwić, że
facebookowe grupy i fora dla matek są miejscami, w których wciąż jest
ruch i nie brakuje naprawdę praktycznych raz i… jadu. Bo często okazuje
się, że matka matce wilkiem. Zwłaszcza, gdy w tle zdjęcia dziecka
pojawiają się brudne skarpetki. Jak się domyślasz – to nie zawsze pomaga.
Zaraz,
ale przecież to literatura… Dobrze napisana, mocna, trafiająca w punkt. Rozsądna
i punktująca wiele rzeczy, ocierająca się (mocno) o przymiotnik
mądra. Mocno reportażowa. Jednak jeśli szukasz oceniania, to nie ten adres. Są
tu tylko sceny z życia – fikcyjne, prawdziwe. Nie autobiograficzne. Czyta się to
jednym tchem (nie lubię tego wyrażenia, choć muszę przyznać, że te historie
wchłonąłem błyskawicznie). I tak, to debiut literacki.
Dlaczego
chwalę, chociaż noszę stereotypowe spodnie i w godzinach pracy jestem
w pracy? I przede wszystkim – dlaczego przeczytałem? Z dwóch powodów.
Pierwszym jest moja żona, która w dwóch słowach potrafi zrecenzować niemal
każdą książkę (jak widać, robi to oszczędzając cudzy czas i robi to bardzo
dobrze). Powiedziała po prostu, że warto. Drugim powodem jest to, że jestem od
jakiegoś czasu ojcem i… chcę zrozumieć więcej. To nie tylko książka dla matek
poszukujących potwierdzenia, że mają prawo do tego, by sobie nie radzić. To
książka dla każdego – ojca, jeszcze-nie-matki, babci, wujka, mędrców z
komunikacji miejskiej, którzy nie szczędzą swej „podpartej autorytetem wieku mądrości”,
ludzi mówiących „nie noś, bo rozpieścisz”. Książka trochę, a nawet bardzo
dla każdego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz