Czy
melodramaty i powieści obyczajowe w naszych czasach obumarły? No… trochę tak.
Przynajmniej w klasycznej, „łagodnej formie”. Zastąpiły je albo wyciskające –
mniej lub bardziej – łzy opowieści romantyczne, albo dramaty, które swoją
istotę wyrzucają z ogromną mocą w kierunku odbiorców. Opowieść ma być „jakaś”,
ma mieć charakter i zapisać się w pamięci odbiorcy na tyle długo, by ten mógł
podzielić się wrażeniami z bliskimi lub, po prostu, wrócić do niej jeszcze raz,
najlepiej w poszukiwaniu drugiego dna lub nowych znaczeń, do których (być może)
dotrze. Zasoby związanej z opowieściami obyczajowymi wiary w człowieka i „szczęśliwe
zakończenie” zdają się wciąż tkwić w mitologizowanych fragmentach rodzimej
kultury. A jednym z najbardziej zmitologizowanych współcześnie jej fragmentów
jest legenda polskiego dwudziestolecia międzywojennego, która skrzętnie
pielęgnuje obraz Warszawy jako „Paryża Wschodu”. Niekoniecznie prawdziwy obraz.
I właśnie do takiego – wychuchanego i cukierkowego – miasta zabiera czytelników
Marta Paszyńska w swojej Gonitwie chmur.
Mamy
zatem sympatyczną rodzinę cukiernika (rodzinę – z tradycjami, ma się rozumieć)
oraz nuworysza i jego familię, która w tej opowieści spełnia rolę antagonistów.
Mamy również Romea i Julię na miarę Warszawy lat 30. Jest też kilka postaci
obocznych, nieco ciekawszych, jednak potraktowanych jako niezbyt stabilne
dekoracje. A miarę tę niech każdy dopowie sobie sam.
Tu
mógłbym skończyć, bo książka ta opiera się na pewnej umowie między autorem a
czytelnikiem. Jeśli przyjmie on za pewnik to, że lata 30. dla miasta
stołecznego były najlepszym okresem w historii – może tu zarzucić lekturę tej
recenzji, napisać, że bzdury plotę i ogółem, że się nie znam. Nie musimy się
zgadzać. Jeśli jednak odbiorca (lub – drogie Panie – odbiorczyni) założy, że
niekoniecznie było tak różowo, jak wydaje się, że było, to proszę czytać dalej.
Może się dogadamy.
Wracając
do owego założenia: wiąże się ono nierozerwalnie ze wspomnianymi archetypami
bohaterów z Verony i na ich kształt rzutuje. Głównym wątkiem opowieści jest
miłość młodej i niesamowicie sympatycznej córki cukiernika, która choć urodą
nie grzeszy, to przyciąga do siebie – oraz cukierni ojca – ludzi jak magnes, do
pięknego syna nuworysza, który oceniany jest jako jedna z lepszych partii w
mieście. To nieoczywiste połączenie ma pogłębiać emocje, które może przeżywać
czytelnik. Jeszcze bardziej je wzmacnia niecny plan nuworysza wobec samej
cukierni (bo to ona – wbrew pozorom – stoi tu w centrum): chce on, za pomocą
ustawionego małżeństwa, wejść w posiadanie upragnionego sklepu ze słodkościami
(głownie z powodu renomy tegoż, jednak nie należy zapominać o konkurencji w
dobie wczesnego polskiego kapitalizmu). Kolejnym – i ostatecznym – krokiem miałoby
być porzucenie młodej dziewczyny (jednak – zatrzymanie cukierni) i znalezienie
właściwej młodzieńcowi partii spośród innych przedstawicielek płci pięknej.
Mniej więcej tak to wygląda.
I tu
zaczynają się schody, ponieważ młodzi się w sobie zakochują, choć drodze pojawiają
się drobne zawirowania, jednak okazuje
się, że plan nuworysza daje w łeb. Powinienem zaznaczyć, że będą spoilery,
jednak nie sądzę, by było to potrzebne. Wszak musi być „happy end”. Są
wprawdzie wątki poboczne (utrata dziecka, wzrastające nastroje antysemickie w
Niemczech po 1933 roku czy przeżywanie straty po śmierci bliskich), jednak są na
tyle nieprzekonujące, że potraktowanie ich jako – dosłownie – obocznych nie
będzie nadużyciem. Chociaż są one nieco mniej oczywiste, nad czym boleję
(zwłaszcza fragmenty poświęcone pracy dwóch młodych prawników w – jeszcze –
przyjaznych wyznawcom wiary Dawidowej Niemczech).
Wszystko
ma tu miejsce w ścisłym centrum Warszawy (oczywiście – poza fragmentami
niemieckimi), przepełnionym kamienicami i światłem. Nie ma tu krzty brudu, a służba
jest nawet zadowolona ze swojej pracy. Nie ma suteren, nie ma ciemnych zaułków,
nie ma peryferii, nie ma przeludnienia. Jest tylko to, co widać było na
pocztówkach. Rozumiem – proza obyczajowa ma swoje prawa, jednak skoro już Nałkowska
opisywała to samo miasto zgoła inaczej, to trudno się zgodzić z utrwalaniem
mitu, który – gdyby tylko zajrzeć mu pod podszewkę – okazuje się być tym mniej
realny im bardziej odchylamy „mityczną kapotę”. Nawet Twardochowa Warszawa,
rodem z Morfiny, jest realniejsza
(choć – wciąż na granicy szaleństwa). I nie chodzi tu o ciężar gatunkowy prozy
obyczajowej, wchodzącej w dramat czy inne rodzaje literackie; chodzi tu o pewne
wyjście poza utarty schemat. Którego Gonitwa
chmur unika.
Wszystko
jest tu cukierkowe; o ironio – cukiernictwo mogło być tu obrane trafnie. Niemal
od początku wiadomo jak ta książka się skończy (nie, nie ma trucizny, nie ma
miecza; jest wprawdzie próba podtopienia, ale kończy się namiętnym pocałunkiem
przy – jeśli dobrze pamiętam – oklaskach). Nawet powroty kończą się dobrze, by
o dążeniu i osiąganiu nieskazitelnej doskonałości bohaterów nie wspominać. Są tu:
dobra wróżka”, mędrzec, pewna doza feminizmu (jednak bez palenia gorsetów), nie
brakuje również obecności różnorakich zależności towarzyskich. Jednak nic z
tego nie wynika. Te elementy pojawiają się jako wypełniacze między kolejnymi
aktami rozwoju miłości głównych bohaterów. Nie wnoszą nic poza swoją
obecnością, a jedynie pogłębiają bajkowość tej książki. Której nie jestem w
stanie kupić. Po prostu – nie.
Nie
broni tej pozycji nawet całkiem dobry język – płynie on przyjemnie, nie ma
jakichś szczególnie rażących potknięć; jest po prostu adekwatny. Tylko tyle i
aż tyle (ktokolwiek czytał niezbyt dobre tłumaczenia znakomitych próz
obcojęzycznych wie o czym mowa). Wiele wątków wprawdzie jest, jednak żaden z
nich nie broni się w takiej formie, w jakiej trafił na szpalty drukarskie (no
dobrze – do drukarni cyfrowej czy offsetowej). Wszystko to jest zbyt piękne.
I tu
dochodzimy do clou: nie polecam.
Rzadko to piszę, bo staram się czytać rzeczy, które w jakiś sposób mnie
interesują lub zapowiadają się dobrze. Gonitwę
chmur przeczytałem, bo potrzebowałem lżejszej lektury na długi weekend.
Wprawdzie zastąpiła opasłe tomiszcze nowej pozycji autorstwa Andrzeja L. Sowy
(też o Warszawie), które aktualnie rujnuje mi kręgosłup podczas dojazdów do
pracy, jednak była „niezobowiązującym zapychaczem czasu”. Niekoniecznie dobrym.
Jak wspomniałem – jaka rzeczywistość – taka Verona. I tacy bohaterowie. Tu –
musiało się skończyć dobrze; pewna doza naiwności (całkiem spora) musiała się
pojawić i musiała czytelników jej poszukujących usatysfakcjonować. Poza nią
pozostało bardzo, ale to bardzo niewiele. I tak, wiem – to literatura
popularna, obyczajowa, nieco sentymentalna. Ale można lepiej, nawet bez
traumatyzowania każdego kontaktu z rzeczywistością i ludźmi. Można wrażliwie,
jak Hanna Kowalewska, można mocniej, jak Anna Dziewit-Meller czy Brygida
Helbig; przede wszystkim – jak trzy wspomniane rzeczy – można lepiej. Tą
niezbyt radosną konstatacją pozwolę sobie zakończyć.
Też nie przepadam za "przesłodzonymi" książkami, w dodatku, gdzie mogę domyślić się jakie będzie zakończenie ;-)
OdpowiedzUsuńpozdrawiam, czytambozyje.blogspot.com