Co by
było, gdyby akcja Pani Bovary lub Anny Kareniny miały miejsce w czasach
współczesnych, po przepracowaniu psychoanalizy i rewolucji seksualnej? Z
pewnością mogłoby być całkiem ciekawie. Zdaje się, że tą kwestię podejmuje Jill
Alexander Essbaum w Hausfrau.
Główny
zarys fabuły jest dosyć prosty: odczuwająca samotność żona szwajcarskiego
bankiera zaczyna przeżywać kolejne romanse, a w to wszystko obiega ściegiem
jungowska psychoanaliza. Nie wygląda na nieskomplikowane, nieprawdaż? Jednak
podobnie można streścić wiele książek, które okazują się być czymś więcej niż
tylko sprawnie napisanymi „romansami pikantnymi”. Wychodzą one poza utarte
obszary, by zadać pytanie o miejsce, w którym może dojść do zaburzenia umowy
społecznej a przy tym lepiej odmalować problem jednostki w relacji do świata.
Centralna
postać, Anna Benz, po kilku latach małżeństwa zaczyna czuć się coraz bardziej stłamszona.
Mimo dobrze zapowiadającej się kariery w USA siedzi w szwajcarskim domu męża,
jej kręgi znajomych nie wychodzą poza jego przyjaciół, a możliwość rozszerzenia
ich utrudnia nieznajomość niemieckiego i uzależnienie od komunikacji miejskiej
i kolejowej. Takie zamknięcie w klatce popycha ją do poszukiwania punktów
wyjścia; znajduje je w związkach z innymi mężczyznami. Z jednej strony mamy tu do
czynienia z dualizmem postaci: w jednym łączą się archetypy matki i kurtyzany,
a z drugiej – czytelnik może odczuwać sympatię do postaci kobiety znużonej
płaskością relacji z innymi, skoro nawet jej mąż – rodowity Szwajcar – określa
siebie i swoich rodaków jako osoby o płaskim i spolegliwym charakterze. Zdaje
się, że właśnie ta „płaskość” tłamsi ją najbardziej, chociaż niepokojąco blisko
tej cesze do stereotypowej powierzchowności i uprzejmości Amerykanów.
Wspomniane
inspiracje literackie są widoczne w książce już w warstwie strukturalnej, jest
też osobliwa fascynacja pociągami, które zdają się grać w opowieści dosyć ważną
rolę. Sporo tu opisów scen seksu i niemal programowe pomijanie przebiegu
kolejnych ciąż bohaterki, a raczej ograniczanie ich opisów do raptem kilku
zdań. Niemal ciągłe powroty protagonistki do znaczeń i odcieni poznawanego
języka niemieckiego może sprawiać wrażenie pretensjonalnego, jednak w gruncie
rzeczy odkrywa obraz świata zawarty właśnie w słowach używanych przez
mieszkańców jakiejś jego części. I pokazuje zarazem poetycką przeszłość samej
pisarki (Hausfrau to jej pierwsza
proza).
Wielokrotnie
powieść ta niepokojąco zbliża się do kiczu literackiego, jednak broni się przed
jednoznaczną klasyfikacją dosyć sensownie włożoną w fabułę psychoanalizą. Tak,
brzmi to osobliwie, zwłaszcza gdyby spojrzeć na pewną sympatię, którą
Amerykanie darzyli (bądź – nieco rzadziej – wciąż darzą) tę formę analizy
psychologicznej. Kozetka sprawia tu wrażenie deus ex machina – pozwala bohaterce na lepszą prezentację, która w
trójstronnym dialogu (analityczka – jej superego – jej id) eksponuje to, co
mogłoby być irytujące w klasycznej formie dialogu wewnętrznego. Zwłaszcza, że
te zostały zarezerwowane na rozważania lingwistyczne. W tym kontekście
minimalizm – by nie powiedzieć: oschłość – relacji z mężem eksponują kolejną
formę zderzenia osobowości w pewien sposób otwartej z tą raczej niechętną
okazywaniu głębszych emocji. Wspomniana „troistość” na kozetce przekłada się
też na rozterki bohaterki, która za constans uznaje kwestię niewierności
małżeńskiej, którą usprawiedliwia wewnętrznie jako akt sprzeciwu wobec
stłamszenia w oczekiwanej przez szwajcarskie otoczenie roli stereotypowej gospodyni
domowej (jak też sugeruje tytuł). Odczuwa ona bowiem rozterki na myśl o
zdradzeniu kochanka z innym kochankiem. Jest to ciekawe nawarstwienie, które
również zostało dobrze podbudowane w opowieści.
To, co
irytuje najbardziej w tej książce to nierówność tłumaczenia – chwilami sprawia
ono wrażenie niedbałego, by po kilku stronach znowu ze swadą oddawać „to, co
autorka napisała”. Co najsmutniejsze – na sceny łóżkowe przypadają najczęściej
„te gorsze” ustępy. Cóż, Marek Bieńczyk po raz kolejny ma racje twierdząc, że
brakuje w języku polskim odpowiednich słów i wyrażeń. Zarazem może to współgrać
ze wspomnianymi potknięciami translatorskimi, jednak obawiam się, że jest to
nieco zbyt dobroduszne podejście.
Okładka
książki sugeruje niejako, że mamy do czynienia ze stereotypowym „czytadłem dla
kobiet”. Nie jest to sugestia do końca błędna, jednak znaleźć w tej opowieści
nieco więcej niż „spis aktów cudzołożnicy”. Z jednej strony (tu – spoiler alert) – widać czerpanie pełnymi
garściami z dwóch dziewiętnastowiecznych powieści o cudzołożnicach; z drugiej –
widać, że od tamtych czasów sporo zmieniło się w regulowaniu lub łagodzeniu
pewnych nieakceptowalnych społecznie zachowań (cudzołóstwo jest piętnowane jako
godzące – na podstawowym poziomie – w pewność przekazania „swoich” genów w
patriarchalnym ładzie) poprzez dotarcie do pobudek doń kierujących. Dlatego też
– mimo obecności kolei – Anna nie popełnia samobójstwa pod koniec. Przy takim
założeniu książka broni się bardzo sprawnie. Zaskakujące może być też to, że na
płaszczyźnie fabularnej Hausfrau pozostaje
dobrze napisanym dramatem, który wprawdzie chwilami zahacza o pretensjonalność,
jednak wciąż opowiada ciekawą historię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz