Gdy
dojrzały mężczyzna, zaznajomiony z teorią literatury i licznymi lekturami, rozpoczyna
opowieść poświęconą młodzieńcowi można spodziewać się wielu rzeczy: naiwności,
sentymentu lub lęku przed nieuchronnym. Albo – po prostu – świadomie napisanej prozy
o dorastaniu. To, trochę mimochodem, udaje się Jerzemu Sosnowskiemu w Śnie sów.
Zatem
mamy Jarka Wolskiego, który wraz ze swoimi rodzicami wyjeżdża na wakacje do
Kołobrzegu. Wyjazd ten jest ważny dla młodego chłopca, który po raz pierwszy „w
pełni świadomie” przeżywa swoje doświadczenia. Do tego młodzieniec ma dziwny
talent do klecenia opowieści i dziwne zamiłowanie do detali (oraz – podobnie jak
ojciec – do militariów). Taki kontekst ma historia, w której przeplatają się różne
perspektywy, czasy i miejsca.
Na
dobrą sprawę nie ma w tej książce elementów stale przywiązujących bohaterów do toku
narracji – jedynym elementem spajającym to wszystko w całość jest Jarko. Mimo pozorów
skupienia na nowych doświadczeniach, smakach i wrażeniach nadmorskich rozpędza
się on wewnętrznie i oddaje podróżom w miejsca i światy przyszłości, w których
sam siebie by widział. Można powiedzieć z pewnym przekąsem, że jest on takim
romantycznym „jurodiwym” – człowiekiem naznaczonym przez szaleństwo i słowo –
który rozpościera przed samym sobą perspektywę sukcesu wiążącego się właśnie ze
słowem.
Mimo pozorów
dziecięctwa tworzy ciekawe dla siebie (i zapewne dla czytelnika) historie
alternatywne, które spaja w jedno słowo pisane. Taki logocentryczny ład
znajduje odzwierciedlenie niemal w całej książce; pełno tu dbałości o słowa –
czy to tej deklarowanej przez postacie, czy to tej narratorsko-autorskiej – a świadomość
lekturowa młodego bohatera może zaskakiwać. Sięga on raz po raz w książki coraz
trudniejsze, jednak z czasem uświadamia sobie, jak wiele one mogą zdziałać w
obszarze „osobistego piaru”. Wszak dobra książka leżąca obok może przyciągnąć
ciekawe dziewczęta.
Sosnowski
wyciąga wielowarstwowość lat 70. w Polsce. Pokazuje z jednej strony
doświadczenie dziecka – wprawdzie nieco naiwne, jednak autor broni go
skutecznie – które rozkłada chwilami świat dorosłych na części pierwsze. Z
drugiej – w sposób nieco podskórny – eksponuje lęk przed wojną i władzą (którego
objawami są latające MiG-i i smutni panowie, rodem z Wrońca Dukaja). Przez te elementy przebija się pragnienie wolności,
wyrażane chociażby w permanentnej emigracji wewnętrznej bohatera czy zachwycie
twórczością awangardową. Autor tworzy przy tym obraz dojrzewania
intelektualnego i emocjonalnego, który można śmiało określić mianem boyhood’u.
Opowieść
ta zapętla się coraz mocniej, by na ostatnich stronach niemal wyrwać się z rąk
narratora i zacząć żyć swoim życiem. Zwiastuje to pojawiający się od połowy
coraz wyraźniejszy oniryzm, w którym elementy iberoamerykańskie przeplatają się
z rodzimą – i późną – literaturą chłopską. Widać przy tym gruntowne wykształcenie
literaturoznawcze autora i choć zagarniające historię wtręty są niezbyt
skrzętnie ukryte, zaskakują coraz bardziej. Z drugiej strony oniryzm staje się
pewnym kłopotem książki – chwilami jej odrealnienie irytuje, zwłaszcza, że nie
licuje z lekkością formy jej początku. Oczywiście, można to tłumaczyć kwestią
dojrzewania bohatera i ilością rzeczy przezeń dostrzeganych (by o uroku płci
przeciwnej wspomnieć), jednak takie zagęszczenie formy niektórych odstręczy od
dokończenia lektury.
Reasumując
– czytając tę książkę widziałem „oczyma duszy swej” miejsca, o których pisał
autor, jednak emocje, które przedłożył pozostały mi obce. Być może to różnica
pokoleniowa między mną a bohaterem, być może to kwestia porzuconej naiwności i
utraconej niewinności – trudno to jednoznacznie stwierdzić. Z pewnością książka
ta przepełniona jest nostalgią za stanem niewinności płodnego umysłu, który nie
miał ograniczeń wyznaczanych przez kanon czy teorię, jednak umysłu przeczuwającego
ich istnienie. Jeśli tak rozumieć Sen sów
– trudno do czegoś się przyczepić. Jednak gdyby chcieć dostrzec widzieć w tej
książce więcej niż tylko nostalgię, okazać się może, że boyhood nie będzie tak przekonujący. Chociaż – w sumie – nie zawsze
warto dzielić włos na czworo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz