Lata 60. zaczynają się cieszyć
pewną popularnością w świecie literackim. Nie wiem na ile wiąże się to z
sentymentem, a na ile z potrzebą rozliczenia. Autorzy kryminałów dosyć śmiało
sobie poczynają w odmętach historii, jednak powieści odnoszące się do lat
minionych dopiero zaczynają się pojawiać. I o ile ten okres polska literatura
współczesna opisuje przez pryzmat traumy (po)wojennej, o tyle amerykańscy
pisarze podnoszą nieco inne kwestie.
Tak też do swojej opowieści
podchodzi Ottessa Moshfegh w Byłam Elieen.
Przede wszystkim: skategoryzowanie tej książki jako kryminału jest sporym
nadużyciem. Bliżej jej do dramatu, w którego tle czają się liczne zbrodnie. Główna
bohaterka – tytułowa Elieen – pracuje w administracji domu poprawczego w X-ville
w Nowej Anglii. Rzuciła studia z powodu choroby matki i wróciła do rodzinnego
miasteczka. Po jej śmierci czuje się zobowiązana do opieki (lub sprawowania
pieczy) nad ojcem-alkoholikiem i nie może znaleźć w sobie siły by wyrwać się z
zamkniętego koła powrotów i wyjść do pracy. Spora część opowieści skupia się na
perypetiach młodej kobiety i jej użalaniu się nad sobą oraz swoją marną
sytuacją matrymonialno-życiową. Dzieje się tak dopóki w jej pracy nie pojawia
się rudowłosa Rebecka. Która zmienia sporo.
Jak już zaznaczyłem – ta
książka nie jest kryminałem. I choć pojawiają się tu pewne elementy tego
gatunku (dawna zbrodnia, swoiste budowanie suspensu itp.) to nie traktować jej jako
opowieści stricte o morderstwie. Ciężar
przewin rozlewa się po całej historii i łączy u jej podstaw w solidny
fundament, który jest zarazem elementem tworzącym książkę. Ojciec policjant
skutecznie nadawał rytm życiu młodej bohaterki i podkopywał jej poczucie
własnej wartości; nierzadko też przekraczał granice ojcowskiej relacji
dokonując „testu biustu”. Konsekwencje takiego stanu rzeczy odczuwa na sobie nawet
po latach – obniżone poczucie własnej wartości, drobna kleptomania czy odraza
do samej siebie i swojej intymności to dla niej chleb powszedni. Towarzyszą jej
codziennie manie i poczucie ostracyzmu.
To odrzucenie bierze się na
równi z jej staropanieństwa (ma wszak 24 lata i nie posiada męża ani dzieci, co
na amerykańskich suburbiach mogło rodzić niechęć) i bycia córką emerytowanego
policjanta-alkoholika. Takie bycie „inną” pozwala jej na nieco więcej. Całość
budzi w niej fiksację na temat własnej seksualności, objawiającej się chociażby
ambiwalentnymi pragnieniami kobiety nieukształtowanej emocjonalnie, co w
połączeniu z nabytą na studiach wiedzą na temat filozofii tejże daje opłakane
efekty. I tu pojawia się element irytujący, ponieważ książka ta ma irytować.
Potwierdza to wybijający się spomiędzy wierszy obraz małomieszczańskiej
moralności, która pilnie strzeże swoich sekretów, kłopoty ukrywa, a plecy
bliźnich – z lubością obsmarowuje. Niby nic nowego, jednak ten obraz, nieco
naznaczony szaleństwem, jest ciekawy.
Wspomniana rudowłosa niewiasta natychmiast
zajmuje jedno z centralnych miejsc w opowieści. I to nie tylko ze względu na
swą pewność siebie czy urodę. Pociąga ona Elieen z bardzo prostego powodu:
akceptuje ją. A to dla kobiety odrzucanej i ignorowanej „woda na młyn”.
Bohaterka ta wskazuje też drugi, krytycznie przedstawiony w książce, element –
kwestię winy w momencie, w którym wymiar sprawiedliwości okazuje się być
niewydolny. Elementem centralnym tych rozważań jest jeden z osadzonych w
zakładzie, w którym pracuje Elieen; jego przykład pokazuje jak względną staje
się wina wobec tego, co ją poprzedziło. Zamyka to retrospektywiczna rama
książki – współczesnością akcji jest przeszłość, która zapoczątkowała zmianę.
Ciekawe jest tu też
przepracowanie ideałów piękna. Z jednej strony mamy antyheroinę, Elieen, która
nie odnajduje się w swojej seksualności i ciele. Z drugiej – zmysłową piękność,
czystej wody łamaczkę-serc-męskich. Przyciągają one siebie jako absolutne
przeciwieństwa, jednak zestawienie to daje ciekawe efekty i nie daje oczywistych
rozwiązań. A takie podejście jest o wiele ciekawsze niż chociażby to
zaprezentowane w Dziewczynie w pociągu.
Książka ta może razić niemal
łopatologicznym freudyzmem – niemal każde spaczenie opisane w niej jest
spowodowane jakimiś zaburzeniami na tle seksualnym i takowymi też owocuje.
Upust im daje zbrodnia lub napawanie się jej planami, jednak w momencie, w
którym owa fantazja (czy – konieczność) staje się rzeczywistością powietrze
schodzi i pojawia się pustka, której miejsce zająć mogą najniższe instynkty.
Ciekawa jest przy tym przewrotność tej „łopatologii”, która pokazuje, że ten
popularny w latach 60. w Stanach Zjednoczonych trend ma więcej wad niż zalet.
Ciekawe jest to, że Byłam Eileen jednocześnie irytuje i zaciekawia. Nie jest ona wzorcowym przykładem
polskiego dobrego przekładu, jednak jako całość broni się całkiem nieźle.
Główny wątek fabularny może drażnić, jednak tak miało być. Jest to pozycja
wewnętrznie spójna, a clue pojawia się
dosyć późno. Nie jest to także książka o eterycznej niewieście ani dla
takowych. Mając zaciągi na prozę rozliczeniową pozycja ta przysłużyła się
autorce w Stanach Zjednoczonych i to dzięki temu Ottessa Moshfegh zyskała
opinię dobrze rokującej młodej pisarki. Zdaje się, że nie jest to opinia wzięta
z sufitu. Chociaż polska okładka… mogłaby być nieco lepsza. Ale to tylko
narzekanie estetyczne natury estetycznej. I choć nie jest to książka
wyznaczająca jakieś trendy, to przedstawia ona rzeczywistość nieznaną, lecz
bliską polskiemu odbiorcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz