czwartek, 14 kwietnia 2016

Ottessa Moshfegh – Byłam Eileen



Lata 60. zaczynają się cieszyć pewną popularnością w świecie literackim. Nie wiem na ile wiąże się to z sentymentem, a na ile z potrzebą rozliczenia. Autorzy kryminałów dosyć śmiało sobie poczynają w odmętach historii, jednak powieści odnoszące się do lat minionych dopiero zaczynają się pojawiać. I o ile ten okres polska literatura współczesna opisuje przez pryzmat traumy (po)wojennej, o tyle amerykańscy pisarze  podnoszą nieco inne kwestie. 

Tak też do swojej opowieści podchodzi Ottessa Moshfegh w Byłam Elieen. Przede wszystkim: skategoryzowanie tej książki jako kryminału jest sporym nadużyciem. Bliżej jej do dramatu, w którego tle czają się liczne zbrodnie. Główna bohaterka – tytułowa Elieen – pracuje w administracji domu poprawczego w X-ville w Nowej Anglii. Rzuciła studia z powodu choroby matki i wróciła do rodzinnego miasteczka. Po jej śmierci czuje się zobowiązana do opieki (lub sprawowania pieczy) nad ojcem-alkoholikiem i nie może znaleźć w sobie siły by wyrwać się z zamkniętego koła powrotów i wyjść do pracy. Spora część opowieści skupia się na perypetiach młodej kobiety i jej użalaniu się nad sobą oraz swoją marną sytuacją matrymonialno-życiową. Dzieje się tak dopóki w jej pracy nie pojawia się rudowłosa Rebecka. Która zmienia sporo. 

Jak już zaznaczyłem – ta książka nie jest kryminałem. I choć pojawiają się tu pewne elementy tego gatunku (dawna zbrodnia, swoiste budowanie suspensu itp.) to nie traktować jej jako opowieści stricte o morderstwie. Ciężar przewin rozlewa się po całej historii i łączy u jej podstaw w solidny fundament, który jest zarazem elementem tworzącym książkę. Ojciec policjant skutecznie nadawał rytm życiu młodej bohaterki i podkopywał jej poczucie własnej wartości; nierzadko też przekraczał granice ojcowskiej relacji dokonując „testu biustu”. Konsekwencje takiego stanu rzeczy odczuwa na sobie nawet po latach – obniżone poczucie własnej wartości, drobna kleptomania czy odraza do samej siebie i swojej intymności to dla niej chleb powszedni. Towarzyszą jej codziennie manie i poczucie ostracyzmu.
To odrzucenie bierze się na równi z jej staropanieństwa (ma wszak 24 lata i nie posiada męża ani dzieci, co na amerykańskich suburbiach mogło rodzić niechęć) i bycia córką emerytowanego policjanta-alkoholika. Takie bycie „inną” pozwala jej na nieco więcej. Całość budzi w niej fiksację na temat własnej seksualności, objawiającej się chociażby ambiwalentnymi pragnieniami kobiety nieukształtowanej emocjonalnie, co w połączeniu z nabytą na studiach wiedzą na temat filozofii tejże daje opłakane efekty. I tu pojawia się element irytujący, ponieważ książka ta ma irytować. Potwierdza to wybijający się spomiędzy wierszy obraz małomieszczańskiej moralności, która pilnie strzeże swoich sekretów, kłopoty ukrywa, a plecy bliźnich – z lubością obsmarowuje. Niby nic nowego, jednak ten obraz, nieco naznaczony szaleństwem, jest ciekawy. 

Wspomniana rudowłosa niewiasta natychmiast zajmuje jedno z centralnych miejsc w opowieści. I to nie tylko ze względu na swą pewność siebie czy urodę. Pociąga ona Elieen z bardzo prostego powodu: akceptuje ją. A to dla kobiety odrzucanej i ignorowanej „woda na młyn”. Bohaterka ta wskazuje też drugi, krytycznie przedstawiony w książce, element – kwestię winy w momencie, w którym wymiar sprawiedliwości okazuje się być niewydolny. Elementem centralnym tych rozważań jest jeden z osadzonych w zakładzie, w którym pracuje Elieen; jego przykład pokazuje jak względną staje się wina wobec tego, co ją poprzedziło. Zamyka to retrospektywiczna rama książki – współczesnością akcji jest przeszłość, która zapoczątkowała zmianę. 


Ciekawe jest tu też przepracowanie ideałów piękna. Z jednej strony mamy antyheroinę, Elieen, która nie odnajduje się w swojej seksualności i ciele. Z drugiej – zmysłową piękność, czystej wody łamaczkę-serc-męskich. Przyciągają one siebie jako absolutne przeciwieństwa, jednak zestawienie to daje ciekawe efekty i nie daje oczywistych rozwiązań. A takie podejście jest o wiele ciekawsze niż chociażby to zaprezentowane w Dziewczynie w pociągu.
 
Książka ta może razić niemal łopatologicznym freudyzmem – niemal każde spaczenie opisane w niej jest spowodowane jakimiś zaburzeniami na tle seksualnym i takowymi też owocuje. Upust im daje zbrodnia lub napawanie się jej planami, jednak w momencie, w którym owa fantazja (czy – konieczność) staje się rzeczywistością powietrze schodzi i pojawia się pustka, której miejsce zająć mogą najniższe instynkty. Ciekawa jest przy tym przewrotność tej „łopatologii”, która pokazuje, że ten popularny w latach 60. w Stanach Zjednoczonych trend ma więcej wad niż zalet. 

Ciekawe jest to, że Byłam Eileen jednocześnie irytuje i  zaciekawia. Nie jest ona wzorcowym przykładem polskiego dobrego przekładu, jednak jako całość broni się całkiem nieźle. Główny wątek fabularny może drażnić, jednak tak miało być. Jest to pozycja wewnętrznie spójna, a clue pojawia się dosyć późno. Nie jest to także książka o eterycznej niewieście ani dla takowych. Mając zaciągi na prozę rozliczeniową pozycja ta przysłużyła się autorce w Stanach Zjednoczonych i to dzięki temu Ottessa Moshfegh zyskała opinię dobrze rokującej młodej pisarki. Zdaje się, że nie jest to opinia wzięta z sufitu. Chociaż polska okładka… mogłaby być nieco lepsza. Ale to tylko narzekanie estetyczne natury estetycznej. I choć nie jest to książka wyznaczająca jakieś trendy, to przedstawia ona rzeczywistość nieznaną, lecz bliską polskiemu odbiorcy.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz