Morfina znieczula,
oddala troski, zmienia kąt patrzenia na rzeczywistość. Słowa
wymawiane pod jej wpływem stają się inne, nowe, często lepsze;
obdarzone niespotykaną miękkością i pogodą. A świat... stać
się może wielopłaszczyznowy. Taki stan pokazuje Szczepan Twardoch
w swojej kolejnej powieści Morfina.
Znieczulenie
i miękkość zmieniają życie uzależnionego od tego
psychoaktywnego składnika opium w znośne. Nieznośnym jest ze
względu na swoją nieprzystawalność. Konstanty Willemann jest
bowiem nie do końca Polakiem – ba, nie jest nim z pochodzenia, a
jedynie z deklaracji. A ta nie jest też jego; matka Kostkowa, zwana
przez niego Białą Orlicą,
postanawia, że zostanie Polką – mimo swego niemieckiego
pochodzenia, korzeni, woli rodziców. I tego samego chce dla swojego
syna – owocu związku pięćdziesięcioletniej niemal kobiety z
dwudziestokilkulatkiem niemieckiego, prastarego pochodzenia.
Konstantego rodzicielka wychowuje na Polaka – mimo tego, że jest
pół-Ślązakiem, pół-Niemcem. Tak jego polskość wymaga ciągłego
potwierdzania; bierze ślub z córką poznańskiego endeka,
zwolennika higieny i eugeniki; jest oficerem kawalerii (w rezerwie,
jednak walczy w kampanii wrześniowej), obraca się wciąż w
środowisku polskim. Deklaruje się jako Polak, jednak do końca nie
znajduje on swojego miejsca w świecie nad Wisłą. Pewnie dlatego,
niemal instynktownie, utrzymuje kontakty z rosyjską kurtyzaną –
Salome – która okazuje się być pół-Rosjanką, pół-Żydówką.
Konstanty
jest człowiekiem miasta, uzależnionym od gwaru, splendoru i
bywania. Stwarza on
siebie w kontakcie z innymi, jednak wciąż nie dosięga im do pięt.
Zakrywa to poczucie ciągłym dowodzeniem swojej równości – czy
to poprzez tupet, czy podpieranie się nie zawsze pewnymi dowodami
swojej twórczej wyższości. Albowiem bohater jest też artystą –
albo takim być chce. Rysuje, maluje, jednak nigdy nie jest to coś,
o czym można powiedzieć sztuka. To
poczucie niższości wciąż go prześladuje; nie mogą go zniwelować
ani oficerskie szlify, ani poczucie równości wśród artystów. W
Warszawie jest człowiekiem nie-stąd.
Okupacja
zmienia znacząco stan rzeczy; nie dość, że zmienia układ sił w
mieście, to jeszcze sprawia, że Konstanty wikła się w rozgrywki
wewnątrz środowiska niepodległościowego. Idąc za propozycją
żony poznaje Inżyniera – byłego żołnierza wojska polskiego,
tworzącego wywiad armii podziemnej. Kostek otrzymuje od niego różne,
najczęściej drobne zadania, jednak najważniejszym z nich jest –
stanie się prawdziwym Niemcem-w-Polsce.
Wykorzystanie głównego bohatera do celów patriotycznych nie jest
jednak wiadome teściowi. Ten, oburzony postawą swojego zięcia,
zrywa z nim kontakty i zabrania kontaktów tegoż ze swoją córką i
wnukiem, albowiem Konstanty spłodził
syna. A to dopiero początek.
Twardoch tworzy opowieść o okupowanej Warszawie; o świecie
zawiedzionych nadziei, ludzi oszukanych przez propagandę,
zszokowanych nowym wymiarem wojny, która dotyka w równej mierze
ludność cywilną i wojskowych. Z jednej strony autor eksploatuje
motywy najczęściej przywoływane w kontekście pisania o
dwudziestoleciu (życie bohemy, sukcesy II RP i jej splendor), ale
przekształca je dzięki spojrzeniu poprzez pryzmat nowej
rzeczywistości. Konstanty, jako bohater-soczewka, skupia w sobie
główne kalki międzywojnia i zderza je ze światem, w którym nie
może on kontynuować swojego żywota. Pokazuje ślepe chwytanie się
szans pozwalających na ratowanie upadającego świata, kontynuowania
tego, do czego nawykł.
Długo
budowana polskość, w kontakcie z wojną i zagrożeniem
aresztowania, upada – czy to pod wpływem matki, czy Inżyniera.
Bohater nie jest bowiem jednostką decyzyjną. Poddaje się presjom
ze wszech stron; jego bezwolność powoduje, że sprawia on wrażenie
kolosa na glinianych nogach. Mimo iż usiłuje być widziany jako
casanowa, bywalec i osobowość silna, to w rzeczywistości okazuje
się on kimś niezwykle słabym, podległym wpływom innych ludzi, a
zwłaszcza kobiet. Pomijając tu możliwości analizy konstruktem
freudowskiego kompleksu Edypa, bohater jest ciekawym przykładem
usilnego budowania swojej tożsamości na bezpodstawnych mitach. Jego
polskość, zadeklarowana przez matkę, nie jest jednak prawdziwa.
Ślub z córką narodowca, spłodzenie pierworodnego, przynależność
do elitarnej formacji, kontynuującej tradycje polskiej jazdy – to
wszystko okazuje się być próbą dowiedzenia swojej polskości; czy
to przed matką, czy to przed teściem i żoną. Odarcie z mitu jest
tym boleśniejsze, że zabija nadzieję na kontynuowanie życia w
stanie cudownego zawieszenia; między kolejnymi ćwiczeniami rezerwy,
spełnieniem jakiegoś obowiązku domowego i bywaniem.
A Konstanty, jako ideał bon-viva,
tworzył swoją podmiotowość odbijając się w innych jak w
lustrze.
Bardzo ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie do książki trzech
płaszczyzn narracji. Pierwszą z nich jest klasyczna perspektywa
trzecioosobowa narratora wszechwiedzącego. Jest on typowy dla
powieści, jego realizacja nie odbiega tu od przyjętych reguł.
Również opowiadacz pierwszoosobowy pojawia się tutaj jako punkt
widzenia Konstantego. Drugim narratorem jest podmiot opowiadający,
który trudno zidentyfikować. Nie jest to postać pojawiająca się
personalnie w fabule, choć używa żeńskich form osobowych, ale i
jej świadomość i wiedza wybiega daleko poza ramy opowieści.
Relacjonuje działania Konstantego, dodaje do nich komentarze,
zwraca się często do niego samego, jednak mówi jakby przez szybę
– bohater jej nie słyszy.
Trudno
też wskazać jednoznacznie to, od kogo wypływa ta narracja. Opisy,
pojawiające się w książce wskazywać mogą na uczłowieczoną
formę morfiny (od której przerwę zrobił sobie bohater), demona
(opis dymu wnikającego przez wszystkie otwory ciała, a zwłaszcza
usta by to potwierdzał; również kilkukrotne użycie liczby mnogiej
w tej formie narracyjnej), ale i osobliwej formy Pallas Ateny (znanej
chociażby z Illiady
Homera
– narratorka ta często przyznaje się do kierowania postępowania
bohaterem, podejmowania za niego decyzji, popychania go ku czemuś,
ale i jej świadomość oraz wiedza wybiegają daleko poza ramy
narracji; wie chociażby jak zginie wielu bohaterów, których
spotyka Konstanty). Wybór jednej z nich należy do czytelnika.
Książka
reklamowana jako opowieść o kobietach, morfinie i zdradzie jest w
gruncie rzeczy książką o mitach, tożsamości i poszukiwaniu
siebie w nowym świecie. Od pierwszych stron bohater poszukuje
swojego nowego miejsca w świecie po apokalipsie kampanii
wrześniowej; podobnie usiłuje się odnaleźć Salome – kochanka
Willemana, charyzmatyczna kobieta, utrzymanka i heroina bohemy
warszawskiej (ach, to wspaniałe zestawienie znaczeń!). Jej
tożsamość jest poddana pod wątpliwość – jako osoba o
rosyjskim pochodzeniu przebywa w Warszawie od lat; mimo znakomitej
znajomości polskiego nie chce mówić wyłącznie w tym języku.
Miesza polski z rosyjskim, ale ma również korzenie semickie.
Próbując ponownie ulokować się w nowym świecie przyjmuje ochłapy
od arystokracji artystycznej i duchowej międzywojnia, ale i
żołnierzy zwycięskiej armii Rzeszy. Chcąc utrzymać poziom i
sposób życia, do których przywykła, godzi się na kompromisy,
które przychodzą jej łatwo, jako osobie wykorzenionej ze swojej
tożsamości. Podobnie jest z tym u Konstantego – przywykły do
luksusów nie może odnaleźć się w mieście, w którym większość
lokali, do których chadzał, jest nur
fur Deutsch, a
oznaki jego stanu i statusu społecznego zagarnęła wojna. Będąc
niejako poza prawem w okresie międzywojnia, nie chce tracić swoich
przywilejów w trakcie okupacji. Tym bardziej, gdy popchnięty do
stania się Niemcem w Warszawie, czyni do niechętnie, jednak
opierając się jedynie dla niepoznaki. Wszystkie jego opory kończą
się w momencie, w którym spotyka w urzędzie swoją... matkę,
zaciekłą Polkę. Matkę noszącą mundur niemiecki. Ten wstrząs
pozbawia go skrupułów – tożsamość polska, lgnąc w gruzach,
czyni miejsce konformistycznej, jednak zapewniającej utrzymanie
poziomu bytu, podmiotowości niemieckiej. Ona, jako decyzyjna i
zamykająca większość ust warszawskich wielce odpowiadała
bohaterowi. Z jednej strony – stała się jego drogą ku
zatraceniu; z drugiej – pokazała niespójność chwalebnego
podziemia niepodległościowego. O czym przekonać się bohater miał
niebawem.
Morfina
Szczepana Twardocha nie jest książką tuzinkową. Autor jest
świadom kalk kulturowych i literackich, a zarazem skutecznie
wyłamuje się poza schemat myślenia o międzywojniu jako o czasie
szczytnych działań i haseł; przetwarza wiele mitów i pokazuje
tymczasowość takich pojęć jak patriotyzm
i
ojczyzna.
Niemal Tuwimowska krytyka czasów przedwojennych jest trafna i
pozbawiona truizmów. Również stawiane przez autora pytania o
tożsamość w świecie pozbawionym wartości, mimo iż nie znajdują
wyczerpującej odpowiedzi, to jednak mogą dać czytelnikowi do
myślenia. A z myślenia, jak to stwierdziło już wielu, wiele
dobrego, ale i złego wyniknąć może.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz