piątek, 27 maja 2016

Jill Alexander Essbaum – Hausfrau



Co by było, gdyby akcja Pani Bovary lub Anny Kareniny miały miejsce w czasach współczesnych, po przepracowaniu psychoanalizy i rewolucji seksualnej? Z pewnością mogłoby być całkiem ciekawie. Zdaje się, że tą kwestię podejmuje Jill Alexander Essbaum w Hausfrau

Główny zarys fabuły jest dosyć prosty: odczuwająca samotność żona szwajcarskiego bankiera zaczyna przeżywać kolejne romanse, a w to wszystko obiega ściegiem jungowska psychoanaliza. Nie wygląda na nieskomplikowane, nieprawdaż? Jednak podobnie można streścić wiele książek, które okazują się być czymś więcej niż tylko sprawnie napisanymi „romansami pikantnymi”. Wychodzą one poza utarte obszary, by zadać pytanie o miejsce, w którym może dojść do zaburzenia umowy społecznej a przy tym lepiej odmalować problem jednostki w relacji do świata. 

Centralna postać, Anna Benz, po kilku latach małżeństwa zaczyna czuć się coraz bardziej stłamszona. Mimo dobrze zapowiadającej się kariery w USA siedzi w szwajcarskim domu męża, jej kręgi znajomych nie wychodzą poza jego przyjaciół, a możliwość rozszerzenia ich utrudnia nieznajomość niemieckiego i uzależnienie od komunikacji miejskiej i kolejowej. Takie zamknięcie w klatce popycha ją do poszukiwania punktów wyjścia; znajduje je w związkach z innymi mężczyznami. Z jednej strony mamy tu do czynienia z dualizmem postaci: w jednym łączą się archetypy matki i kurtyzany, a z drugiej – czytelnik może odczuwać sympatię do postaci kobiety znużonej płaskością relacji z innymi, skoro nawet jej mąż – rodowity Szwajcar – określa siebie i swoich rodaków jako osoby o płaskim i spolegliwym charakterze. Zdaje się, że właśnie ta „płaskość” tłamsi ją najbardziej, chociaż niepokojąco blisko tej cesze do stereotypowej powierzchowności i uprzejmości Amerykanów.

Wspomniane inspiracje literackie są widoczne w książce już w warstwie strukturalnej, jest też osobliwa fascynacja pociągami, które zdają się grać w opowieści dosyć ważną rolę. Sporo tu opisów scen seksu i niemal programowe pomijanie przebiegu kolejnych ciąż bohaterki, a raczej ograniczanie ich opisów do raptem kilku zdań. Niemal ciągłe powroty protagonistki do znaczeń i odcieni poznawanego języka niemieckiego może sprawiać wrażenie pretensjonalnego, jednak w gruncie rzeczy odkrywa obraz świata zawarty właśnie w słowach używanych przez mieszkańców jakiejś jego części. I pokazuje zarazem poetycką przeszłość samej pisarki (Hausfrau to jej pierwsza proza).

Wielokrotnie powieść ta niepokojąco zbliża się do kiczu literackiego, jednak broni się przed jednoznaczną klasyfikacją dosyć sensownie włożoną w fabułę psychoanalizą. Tak, brzmi to osobliwie, zwłaszcza gdyby spojrzeć na pewną sympatię, którą Amerykanie darzyli (bądź – nieco rzadziej – wciąż darzą) tę formę analizy psychologicznej. Kozetka sprawia tu wrażenie deus ex machina – pozwala bohaterce na lepszą prezentację, która w trójstronnym dialogu (analityczka – jej superego – jej id) eksponuje to, co mogłoby być irytujące w klasycznej formie dialogu wewnętrznego. Zwłaszcza, że te zostały zarezerwowane na rozważania lingwistyczne. W tym kontekście minimalizm – by nie powiedzieć: oschłość – relacji z mężem eksponują kolejną formę zderzenia osobowości w pewien sposób otwartej z tą raczej niechętną okazywaniu głębszych emocji. Wspomniana „troistość” na kozetce przekłada się też na rozterki bohaterki, która za constans uznaje kwestię niewierności małżeńskiej, którą usprawiedliwia wewnętrznie jako akt sprzeciwu wobec stłamszenia w oczekiwanej przez szwajcarskie otoczenie roli stereotypowej gospodyni domowej (jak też sugeruje tytuł). Odczuwa ona bowiem rozterki na myśl o zdradzeniu kochanka z innym kochankiem. Jest to ciekawe nawarstwienie, które również zostało dobrze podbudowane w opowieści.

To, co irytuje najbardziej w tej książce to nierówność tłumaczenia – chwilami sprawia ono wrażenie niedbałego, by po kilku stronach znowu ze swadą oddawać „to, co autorka napisała”. Co najsmutniejsze – na sceny łóżkowe przypadają najczęściej „te gorsze” ustępy. Cóż, Marek Bieńczyk po raz kolejny ma racje twierdząc, że brakuje w języku polskim odpowiednich słów i wyrażeń. Zarazem może to współgrać ze wspomnianymi potknięciami translatorskimi, jednak obawiam się, że jest to nieco zbyt dobroduszne podejście.

Okładka książki sugeruje niejako, że mamy do czynienia ze stereotypowym „czytadłem dla kobiet”. Nie jest to sugestia do końca błędna, jednak znaleźć w tej opowieści nieco więcej niż „spis aktów cudzołożnicy”. Z jednej strony (tu – spoiler alert) – widać czerpanie pełnymi garściami z dwóch dziewiętnastowiecznych powieści o cudzołożnicach; z drugiej – widać, że od tamtych czasów sporo zmieniło się w regulowaniu lub łagodzeniu pewnych nieakceptowalnych społecznie zachowań (cudzołóstwo jest piętnowane jako godzące – na podstawowym poziomie – w pewność przekazania „swoich” genów w patriarchalnym ładzie) poprzez dotarcie do pobudek doń kierujących. Dlatego też – mimo obecności kolei – Anna nie popełnia samobójstwa pod koniec. Przy takim założeniu książka broni się bardzo sprawnie. Zaskakujące może być też to, że na płaszczyźnie fabularnej Hausfrau pozostaje dobrze napisanym dramatem, który wprawdzie chwilami zahacza o pretensjonalność, jednak wciąż opowiada ciekawą historię.

wtorek, 24 maja 2016

Marisha Pessl – Nocny film



Niedawno spotkałem się z pojęciem „nowej fali kryminału”. Pod tym hasłem kryje się sporo wątków, jednak łączy je kwestia odchodzenia od klasycznych klisz fabularnych i typowych postaci. Nie da się zaprzeczyć, że celem bohaterów w owych książkach nie jest ukaranie sprawcy lub doprowadzenie go przed oblicze Temidy, a dojście do prawdy. Jakkolwiek rozumianej. W Byłam Elieen chodzi o dostrzeżenie drugiego dna w historiach nastolatków osadzonych w zakładzie poprawczym; w Dziewczynie z pociągu ważniejsze jest starcie się z bohaterki z demonami przeszłości i uwolnienie z poczucia winy – właśnie przez poznanie owej prawdy. Nie inaczej jest w Nocnym filmie Marishy Pessl. Scott McGrath, główny protagonista, chce poznać tajemnicę spowijającą śmierć córki legendarnego reżysera. Reżysera, z którego prawnikami sam nie tak dawno miał „na pieńku”. 

Sam McGarth jest „upadłym” dziennikarzem, który kilka lat wcześniej wpadł na trop niejasności związanych z życiem prywatnym legendarnego reżysera Stanislasa Cordovy. I – choć wcześniej zasłynął ogromną determinacją w dociekaniu prawdy, co przyniosło mu nie tylko uznanie, ale i pieniądze – tym razem udało mu się uzyskać jedynie wyrok skazujący w procesie o zniesławienie oraz wilczy bilet w niemal każdej liczącej się redakcji. Bohatera poznajemy podczas przebieżki po parku; dostrzega on w pewnym momencie widmo młodej kobiety w czerwonym płaszczu, jednak nie udaje mu się nic więcej o niej dowiedzieć. Gdy krótko po tym dowiaduje się, że była to córka wspomnianego reżysera – zaczyna go to nurtować. Zwłaszcza, że dziewczyna popełniła samobójstwo. Sam zaczyna żywić nadzieję, że tego odkryje to, co przeoczył przed laty i w końcu oczyści swoje imię. Pomagają mu w tym nieco przypadkowo poznani ludzie, którzy okazują się wiedzieć o wiele więcej, niż chcą powiedzieć. 

Nocny film jest opowieścią ciekawą z kilku względów. Nie jest przede wszystkim typowym thrillerem, ponieważ o wiele większy nacisk położony jest na wątki związane z charakterami bohaterów, ich pobudkami i przeszłością. Ponadto czerpie pełnymi garściami z estetyki opowieści przygodowych i kina grozy – gołym okiem widać tu wykorzystanie wszystkich wzorców postaci opisanych przez Władymira Proppa, a nawet mimo umiejscowienia akcji w ciągu dnia czytelnik może mieć wrażenie, że jest ona mroczna i z każdą stroną traci światło jeszcze bardziej. Pessl stworzyła wewnątrz tej książki niemal całościową mitologię związaną z żyjącym tylko na kartach książki Cordovą – autorem frapujących i trudnych filmów grozy, w których chodzi głównie o realizowane różnoraki katharsis. Są tu internetowe kółka psychofanów, są osoby nim zaintrygowane jak i całkowicie go odrzucające. Takie podejście sytuuje właśnie tego bohatera w centrum, a sam „rozkład” postaci żywo przypomina ład kosmiczny, w którym wokół centralnej gwiazdy krążą trzymane siłą jej grawitacji planety. Ciekawostką pozostaje też interaktywność książki w wersji elektronicznej – „materiały prasowe” w niej zawarte odsyłają do miejsc w internecie, w których odbiorca może jeszcze mocniej zagłębić się w opowieść. I nie ma w tym idealistycznej naiwności charakteryzującej eksperymentalne projekty hipertekstualne czym książka mocno punktuje. 

Fabularnie książka nie jest skomplikowana, jednak ilość wątków pobocznych, które spinają się z czasem w jedno, może nieco utrudnić wychwycenie wszystkich kluczowych elementów. Jednak są one cały czas obecne i dopiero pod koniec zaczynają składać się w spójną całość. Nawet najdziwniejsze tropy, na które trafia grupa poszukujących prawdy o Cordovie bohaterów popychają opowieść do przodu. Niektóre okazują się prowadzić donikąd, niektóre z nich pozornie wywodzą ich na manowce, jednak pojawiają się wtedy nowe – kluczowe – elementy, nadające dochodzeniu tempa. Jednak niemal każdy z tych tropów jest związany z rozwojem lub historią bohaterów: odkrywa ich przed resztą „zespołu” lub przed nimi samymi. 

Tu należy wspomnieć o dobrych rysach postaci. Są one wprawdzie dosyć przewidywalne (nie na darmo wspomniałem o Proppie), jednak Pessl pomysłowo wykorzystuje ich potencjał do budowania atmosfery niepewności i – poniekąd – grozy. O ile zestawienie dojrzałego mężczyzny po przejściach, nastolatki poszukującej przygody z tajemniczym młodzieńcem nie jest niczym nowym, o tyle dobrze przemyślane dozowanie faktów sprawia, że książka nie razi sztampowością. A mogłaby i to bardzo mocno. Kluczowym elementem jest tu „programowe” w filmach książkowego reżysera katharsis, które świetnie wpisuje się we wspomniana na początku „programowość” „nowej fali kryminału”. Bohaterowie zderzają się ze swoimi słabościami, a za tym wszystkim stoi w dużej mierze sam reżyser. Tu warto wspomnieć o kolejnym zabiegu związanym ze strukturą Nocnego filmu – sprawia on wrażenie (dosłownie i w przenośni) reżyserowanego przez Cordovę. Bohaterowie przekonują się o tym dopiero pod koniec, jednak czytelnik nie powinien mieć kłopotu z wychwyceniem tego zabiegu.

Mimo spójności książka sprawia wrażenie „falującej” fabularnie – jest w niej wiele przestojów, w których wyraźniej eksponowane są charaktery i historie bohaterów. W dynamiczniejszych ustępach widać wyraźniej to, jak każdy z nich podchodzi do wyzwań, a momenty między kolejnymi zwrotami wypełniają szczegóły, które spinają wiedzę postaci w całość i popychają akcję dalej. Osoby poszukujące wciąż „dokręcanej śruby” akcji mogą czuć się chwilami zawiedzione, jednak rozwój opowieści powinien zaspokoić te pragnienie. Owo „falowanie” pozwala autorce operować na niemal całym obszarze książki: eksponować detale związane z życiem bohaterów, wyraźniej kreślić ich sylwetki i wprowadzać czytelników w hipnotyzujący świat Cordovy. Również niemal holistycznie ujęta twórczość tego fikcyjnego reżysera pokazuje dobre przepracowanie tej powieści. Na marginesie – jego europejski rodowód również pokazuje w ciekawy sposób fascynację Amerykanów surowością i nietypową dla ich kultury grozą. Ale to tylko szczegół pokazujący świadomość autorską.

Nocny film jest pozycją godną uwagi. Co do tego nie można mieć wątpliwości. Ta opowieść wciąga, intryguje i przynosi sporo radości. Jej dynamika pozwala autorce na sporą swobodę w obrębie opowieści, czemu przysłużyło się dobre polskie tłumaczenie. Widać w tym wszystkim ogromną świadomość literacką i kulturową autorki, która znając prawidła, którymi rządzi się proza, gra z nimi błyskotliwie i wychodzi nierzadko poza utarte szlaki. Reasumując: warto. Zwłaszcza, że w obszarze powieści popularnych trudno o innowacje, które trzymają się kupy.

środa, 11 maja 2016

Marta Paszyńska – Gonitwa chmur



Czy melodramaty i powieści obyczajowe w naszych czasach obumarły? No… trochę tak. Przynajmniej w klasycznej, „łagodnej formie”. Zastąpiły je albo wyciskające – mniej lub bardziej – łzy opowieści romantyczne, albo dramaty, które swoją istotę wyrzucają z ogromną mocą w kierunku odbiorców. Opowieść ma być „jakaś”, ma mieć charakter i zapisać się w pamięci odbiorcy na tyle długo, by ten mógł podzielić się wrażeniami z bliskimi lub, po prostu, wrócić do niej jeszcze raz, najlepiej w poszukiwaniu drugiego dna lub nowych znaczeń, do których (być może) dotrze. Zasoby związanej z opowieściami obyczajowymi wiary w człowieka i „szczęśliwe zakończenie” zdają się wciąż tkwić w mitologizowanych fragmentach rodzimej kultury. A jednym z najbardziej zmitologizowanych współcześnie jej fragmentów jest legenda polskiego dwudziestolecia międzywojennego, która skrzętnie pielęgnuje obraz Warszawy jako „Paryża Wschodu”. Niekoniecznie prawdziwy obraz. I właśnie do takiego – wychuchanego i cukierkowego – miasta zabiera czytelników Marta Paszyńska w swojej Gonitwie chmur

Mamy zatem sympatyczną rodzinę cukiernika (rodzinę – z tradycjami, ma się rozumieć) oraz nuworysza i jego familię, która w tej opowieści spełnia rolę antagonistów. Mamy również Romea i Julię na miarę Warszawy lat 30. Jest też kilka postaci obocznych, nieco ciekawszych, jednak potraktowanych jako niezbyt stabilne dekoracje. A miarę tę niech każdy dopowie sobie sam.

Tu mógłbym skończyć, bo książka ta opiera się na pewnej umowie między autorem a czytelnikiem. Jeśli przyjmie on za pewnik to, że lata 30. dla miasta stołecznego były najlepszym okresem w historii – może tu zarzucić lekturę tej recenzji, napisać, że bzdury plotę i ogółem, że się nie znam. Nie musimy się zgadzać. Jeśli jednak odbiorca (lub – drogie Panie – odbiorczyni) założy, że niekoniecznie było tak różowo, jak wydaje się, że było, to proszę czytać dalej. Może się dogadamy.

Wracając do owego założenia: wiąże się ono nierozerwalnie ze wspomnianymi archetypami bohaterów z Verony i na ich kształt rzutuje. Głównym wątkiem opowieści jest miłość młodej i niesamowicie sympatycznej córki cukiernika, która choć urodą nie grzeszy, to przyciąga do siebie – oraz cukierni ojca – ludzi jak magnes, do pięknego syna nuworysza, który oceniany jest jako jedna z lepszych partii w mieście. To nieoczywiste połączenie ma pogłębiać emocje, które może przeżywać czytelnik. Jeszcze bardziej je wzmacnia niecny plan nuworysza wobec samej cukierni (bo to ona – wbrew pozorom – stoi tu w centrum): chce on, za pomocą ustawionego małżeństwa, wejść w posiadanie upragnionego sklepu ze słodkościami (głownie z powodu renomy tegoż, jednak nie należy zapominać o konkurencji w dobie wczesnego polskiego kapitalizmu). Kolejnym – i ostatecznym – krokiem miałoby być porzucenie młodej dziewczyny (jednak – zatrzymanie cukierni) i znalezienie właściwej młodzieńcowi partii spośród innych przedstawicielek płci pięknej. Mniej więcej tak to wygląda.

I tu zaczynają się schody, ponieważ młodzi się w sobie zakochują, choć drodze pojawiają się drobne  zawirowania, jednak okazuje się, że plan nuworysza daje w łeb. Powinienem zaznaczyć, że będą spoilery, jednak nie sądzę, by było to potrzebne. Wszak musi być „happy end”. Są wprawdzie wątki poboczne (utrata dziecka, wzrastające nastroje antysemickie w Niemczech po 1933 roku czy przeżywanie straty po śmierci bliskich), jednak są na tyle nieprzekonujące, że potraktowanie ich jako – dosłownie – obocznych nie będzie nadużyciem. Chociaż są one nieco mniej oczywiste, nad czym boleję (zwłaszcza fragmenty poświęcone pracy dwóch młodych prawników w – jeszcze – przyjaznych wyznawcom wiary Dawidowej Niemczech). 

Wszystko ma tu miejsce w ścisłym centrum Warszawy (oczywiście – poza fragmentami niemieckimi), przepełnionym kamienicami i światłem. Nie ma tu krzty brudu, a służba jest nawet zadowolona ze swojej pracy. Nie ma suteren, nie ma ciemnych zaułków, nie ma peryferii, nie ma przeludnienia. Jest tylko to, co widać było na pocztówkach. Rozumiem – proza obyczajowa ma swoje prawa, jednak skoro już Nałkowska opisywała to samo miasto zgoła inaczej, to trudno się zgodzić z utrwalaniem mitu, który – gdyby tylko zajrzeć mu pod podszewkę – okazuje się być tym mniej realny im bardziej odchylamy „mityczną kapotę”. Nawet Twardochowa Warszawa, rodem z Morfiny, jest realniejsza (choć – wciąż na granicy szaleństwa). I nie chodzi tu o ciężar gatunkowy prozy obyczajowej, wchodzącej w dramat czy inne rodzaje literackie; chodzi tu o pewne wyjście poza utarty schemat. Którego Gonitwa chmur unika.

Wszystko jest tu cukierkowe; o ironio – cukiernictwo mogło być tu obrane trafnie. Niemal od początku wiadomo jak ta książka się skończy (nie, nie ma trucizny, nie ma miecza; jest wprawdzie próba podtopienia, ale kończy się namiętnym pocałunkiem przy – jeśli dobrze pamiętam – oklaskach). Nawet powroty kończą się dobrze, by o dążeniu i osiąganiu nieskazitelnej doskonałości bohaterów nie wspominać. Są tu: dobra wróżka”, mędrzec, pewna doza feminizmu (jednak bez palenia gorsetów), nie brakuje również obecności różnorakich zależności towarzyskich. Jednak nic z tego nie wynika. Te elementy pojawiają się jako wypełniacze między kolejnymi aktami rozwoju miłości głównych bohaterów. Nie wnoszą nic poza swoją obecnością, a jedynie pogłębiają bajkowość tej książki. Której nie jestem w stanie kupić. Po prostu – nie. 

Nie broni tej pozycji nawet całkiem dobry język – płynie on przyjemnie, nie ma jakichś szczególnie rażących potknięć; jest po prostu adekwatny. Tylko tyle i aż tyle (ktokolwiek czytał niezbyt dobre tłumaczenia znakomitych próz obcojęzycznych wie o czym mowa). Wiele wątków wprawdzie jest, jednak żaden z nich nie broni się w takiej formie, w jakiej trafił na szpalty drukarskie (no dobrze – do drukarni cyfrowej czy offsetowej). Wszystko to jest zbyt piękne. 

I tu dochodzimy do clou: nie polecam. Rzadko to piszę, bo staram się czytać rzeczy, które w jakiś sposób mnie interesują lub zapowiadają się dobrze. Gonitwę chmur przeczytałem, bo potrzebowałem lżejszej lektury na długi weekend. Wprawdzie zastąpiła opasłe tomiszcze nowej pozycji autorstwa Andrzeja L. Sowy (też o Warszawie), które aktualnie rujnuje mi kręgosłup podczas dojazdów do pracy, jednak była „niezobowiązującym zapychaczem czasu”. Niekoniecznie dobrym. Jak wspomniałem – jaka rzeczywistość – taka Verona. I tacy bohaterowie. Tu – musiało się skończyć dobrze; pewna doza naiwności (całkiem spora) musiała się pojawić i musiała czytelników jej poszukujących usatysfakcjonować. Poza nią pozostało bardzo, ale to bardzo niewiele. I tak, wiem – to literatura popularna, obyczajowa, nieco sentymentalna. Ale można lepiej, nawet bez traumatyzowania każdego kontaktu z rzeczywistością i ludźmi. Można wrażliwie, jak Hanna Kowalewska, można mocniej, jak Anna Dziewit-Meller czy Brygida Helbig; przede wszystkim – jak trzy wspomniane rzeczy – można lepiej. Tą niezbyt radosną konstatacją pozwolę sobie zakończyć.