niedziela, 27 września 2015

John Irving – Regulamin tłoczni win



Wiem, że może to zabrzmieć dziwnie, ale nie jest łatwo spotkać w książkach prawdziwą opowieść postawioną na pierwszym miejscu. Dokładnie – opowieść. Trudno się nie oprzeć wrażeniu, że wiele książek przemyca treści niebędące w gruncie rzeczy fabułą, a sam autor używa opisu losów jako narzędzia, które pozwala przekazać jakąś wieść lub ideę. Taką umiejętność snucia (to dobre słowo) opowieści posiada John Irving, który w swoim Regulaminie tłoczni win daje czytelnikom opowieść o ludziach z krwi i kości, a sam przekaz społeczny stawia jako kontekst, który wcale nie musi być ujmowany jako integralny.

Centralną postacią powieści jest nastoletni rezydent sierocińca – Homer Wells. Z racji wieku i stażu w placówce staje się prawą ręką doktora Wilburna Larcha; lekarz ten nie tylko zarządza domem, ale też odbiera porody i dokonuje nielegalnego (przynajmniej w latach 30. i 40. w Stanach Zjednoczonych) zabiegu aborcji. Wychowanek, dzięki niezwykłemu talentowi, szybko wgłębia się w arkana sztuki ginekologicznej – zarówno tej „bożej” (odbierania porodów) jak i „diabelskiej” (aborcji), jak to określa jedna z sióstr pomagających lekarzowi. Wszystko zmienia się, gdy pod budynek sierocińca podjeżdża biały samochód z symbolem dużego sadu na burcie.

Nim zacznę pisać o samej opowieści należy zaznaczyć jedno – Regulamin nie jest książką nową; czytelnicy mogą kupić kolejne jej wznowienia. Jednak – dlaczego warto o takich książkach pisać? Powód wydaj się dosyć prosty: reprezentują one szeroko pojętą klasykę literatury, do której powroty są zawsze powrotami dobrymi. Jak już wspomniałem wcześniej – Irving opowiada, a nie chce na siłę sprzedać czytelnikom konkretnego systemu wartości. Poddaje wprawdzie pod dyskusję liczne zjawiska społeczne Ameryki lat 40. i 50., jednak wciąż za naczelny element stawia on opowieść. To rzadko spotykana umiejętność u pisarzy, których można śmiało zaliczyć do grupy „zaangażowanej społecznie”. Gdyby pod tym kątem spojrzeć na Regulamin to okazałoby się, że jest tu mowa o równouprawnieniu zderzającym się z przyzwyczajeniami grup przez ten proces nobilitowanych, odbywającej się niespodzianie podczas drugiej wojny emancypacji kobiet (co znakomicie pokazuje historia Melody – przyjaciółki Homera z sierocińca), oddawania im władzy nad własnymi ciałami oraz o nietypowych układach rodzinnych. Najlepiej uwypukla te procesy dokonujące się raz za razem zderzenie ich z reprezentantami „purytańskiego amerykańskiego snu”, którzy wyraźnie oponują przeciw przemianom i postępowi, przyśpieszonymi przez obie wojny światowe.

Najciekawsze jest to, że Irvingowi udaje się uniknąć moralizowania. Być może dlatego, że sama książka odwołuje się wyraźnie do dziewiętnastowiecznej, klasycznej powieści społecznej – Regulamin tłoczni win bywa nieco naturalistyczny, czasem nazbyt dosadny w opisach, ale wciąż charakteryzuje się rzadko spotykaną wrażliwością opowieści. Ta „klasyczna” proweniencja jest wielokrotnie podkreślana – mniej lub bardziej wprost – poprzez przytaczanie ustępów z klasycznych książek młodzieżowych (skądinąd dziewiętnastowiecznych) jak chociażby z Davida Copperfielda, którego Homer czyta wychowankom sierocińca przed snem.

Trudno przy tym oprzeć się wrażeniu, że Irving za cel stawia sobie dekonstrukcję mitu założycielskiego Ameryki. Opisuje liczne sytuacje kwestionujące idealny ład, w których centralnym punktem jest dobro jednostek. Rozdźwięk ten ukazuje dzięki konkretnym sytuacjom fabularnym, które pokazują jak trudne jest ujednolicenie w świecie pełnym różnorodności. A sierociniec, przyjęty przez autora za soczewkę rzeczonego ładu, doskonale pokazuje, że z jednej strony „idealny” system nie działa tak jak powinien, a z drugiej – że postępowanie ludzi stwarza konieczność wypracowywania doraźnych rozwiązań, które, z racji ich nieprzystawalności do ładu lub braku alternatyw, trwają. Tak się ma z „okazjonalnymi” zabiegami aborcji dokonywanymi przez dra Larcha, funkcjonowaniem tytułowej tłoczni win (a raczej – cydru), czy układem między Homerem a jego przyjaciółmi, który swobodnie może być nazwany, według dzisiejszych standardów, (swoiście) poliamorycznym.

Mimo wyraźnego zaangażowania w kwestie poruszone w książce Irving nie uderza w tony moralizatorskie, jak to zdarzało mu się chociażby w późniejszych tekstach (W jednej osobie), ale pozostaje wierny pisarstwu wrażliwemu społecznie i opowieści. Wplatając w rzeczoną opowieść wątki społeczne dowodzi po raz kolejny, że literatura może (i, jak pokazuje XIX wiek – powinna) angażować się w życie społeczne, ale nie tracić przy tym swojego potencjału przedstawiania historii. Faktem jest natomiast, że styl Irvinga, liczne zabawy z formą i odwołania się od innych tradycji pisarskich dowodzą, że jest on jednym z ciekawszych współczesnych pisarzy anglojęzycznych.

czwartek, 24 września 2015

Jan Jakub Kolski - Las, 4 rano


Ucieczka od cywilizacji mogłaby się zamarzyć każdemu, kto ma dosyć swojego życia. Niektórzy wyjeżdżają w Bieszczady, niektórzy wyłączają telefony komórkowe, jeszcze inni kasują konto na Facebooku. Mało kto decyduje się na tak odważny krok, jak porzucenie dotychczasowej tożsamości i zaszycie się w głuszy pod przykrywką bezimiennego Dziada Leśnego. Tak odważnie poczynia sobie bohater powieści Jana Jakuba Kolskiego Las, 4 rano.

Książkę rozpoczyna, nieco sprawozdawcza, prezentacja głównego bohatera, którego personalia są nieznane, a który wzbudza swoim stylem życia troskę odpowiednich organów publicznych. Pomoc społeczna uznaje go za niezależnego i wsobnego; policja widzi w nim nieszkodliwego wariata. Wszyscy zostawiają go w spokoju samemu sobie i dają też samym sobie spokój. Taki układ najwyraźniej odpowiada wszystkim zainteresowanym. Gdy wreszcie czytelnik poznaje samego Dziada Leśnego, okazuje się, że jest on kimś więcej, niż tylko nieszkodliwym wariatem. Wiedzie żywot „człowieka poczciwego” na łonie przyrody, jednak z „cywilizacją” łączy go prostytutka świadcząca swe usługi opodal. Dostarcza ona bohaterowi „cywilizowane” jedzenie i maskotki; w zamian otrzymuje rozmowę, książki i coś, co można nazwać namiastką miłości. Brzmi to osobliwie, jednak tak właśnie jest w tej opowieści. Główny wątek akcji związuje się jednak po śmierci wspomnianej prostytutki z rąk „nowych graczy”, którzy chcą „zająć” intratne i ustronne miejsce zajmowane przez znajomą Dziada Leśnego. Śmierć ta ściąga na bohatera moralny przymus zaopiekowania się córką kobiety, co rodzi niespodziane konsekwencje.

Bohater, sam przez siebie nazwany Firstem („pierwszym”, ale nie do końca), ma liczne tajemnice i niechętnie je ujawnia. Ma też wroga, rosomaka tundrowego, który znalazł się w tym samym lesie trochę przez przypadek, trochę z wyboru, a swoją obecnością i działaniami skutecznie psuje krew Dziadowi Leśnemu. Ten spór quasi-dzikiego człowieka z dzikim zwierzęciem jest jedną z ciekawszych osi tej książki. Podobnie ma się rzecz z relacją między Firstem a prostytutką – uwikłana jest ona poniekąd we władzę i na myśl przynosi chociażby sceny ze Sponsoringu w reżyserii Szumowskiej, czy analizę sagi o Grey'u autorstwa Evy Illouz. Ujmują one seksualność w kategoriach władzy, uwypuklają ich płynność oraz przechodzenie mocy decyzyjnej z rąk „władających” w dłonie „podległych”. Obecna jest tu taka figura, jednak nie jestem pewien, czy taka spojrzenie jest zgodne z zamysłem autorskim.

Reszta powieści jest nieco rozczarowująca. Relacja bohatera z nastolatką przypomina żywo Leona Zawodowca, podobnie jak zemsta, której dokonuje First. Również pozowanie przez bohatera na swego rodzaju „jurodiwego” („bożego szaleńca”) jest tu nieprzekonujące, podobnie jak powody, dla których porzuca swój wcześniejszy żywot na rzecz lasu. Finalizujące powieść zbiegi okoliczności i przezierająca przez opowieść potrzeba połączenia wszystkiego w jedną całość wydają się zbyt naiwne, mimo stworzenia wokół nich dosyć rozbudowanej narracji. Równie naiwne wydaje się zakończenie, którego zakorzenienia w „filmowości” trudno nie dostrzec.


Pozostaje zatem kluczowe pytanie: czy Las, 4 rano jest książką, po którą warto sięgnąć? Cóż – i tak, i nie. Z jednej strony ma ona duży potencjał pozytywnej, nieco zbyt filmowej naiwności, która niektórym czytelnikom może przypaść do gustu, a kilka ciekawych nawiązań może pozwolić im poczuć się jak w domu (wszak o to chodzi w literaturze popularnej). Z drugiej – niektórych wspomniana naiwność i wrażenie zbytniego uładzenia mogą razić. Mi ten wybór wydaje się być jasny, jednak nie dla każdego takim musi być.


poniedziałek, 14 września 2015

Eric Lichtblau – Sąsiedzi naziści

Gdyby spojrzeć na narracje poświęcone procesom norymberskim, chociażby zapiskom G.M. Gilberta, można dojść do dosyć wniosku, że sprawiedliwości stało się za dość, a zbrodniarze wojenni zostali ukarani. Jednak gdyby zastanowić się głębiej nad kwestią skali zbrodni wojennych można stwierdzić, że nie wszyscy z nich zostali odpowiednio ukarani. Część zginęła w trakcie działań wojennych, niektórzy zostali ukarani w ramach sądów doraźnych, jednak pewna – proporcjonalnie niewielka, ale liczebnie spora – grupa zbrodniarzy wydostała się z Europy i ukryła na terenie obu Ameryk. I o ile o uprowadzeniu z Argentyny Roberta Eichmana wie wielu, o tyle o kulisach procesów przeciw zasymilowanym w USA zbrodniarzom wie zdecydowanie mniejsza grupa. Sąsiedzi naziści Erica Lichtblau są książką, która tę wiedzę uzupełnia.

Mamy więc tu do czynienia z klasyczną literaturą faktu, której dziennikarskich korzeni nie można pominąć, jednak ogromny potencjał historyczny książki nie może zostać pominięty. Autor przedstawia losy wybranych postaci historycznych, które przypominają żywo rzymskiego boga Janusa: mają jasne, amerykańskie, aktualne oblicze i ciemne, dawne, nazistowskie. Autor odrysowuje oba z nich; przedstawia proces asymilacji, jaki dokonał się w ich przeszłości, nierzadko nie bez udziału amerykańskich służb, oraz działania mające na celu doprowadzenie ich przed oblicze Temidy, któremu umknęli przed laty. Autor opisuje żmudny proces zbierania dowodów i pokonywania przeciwności, z któryi musieli się zmagać „łowcy nazistów”, często ze strony własnego rządu, a przede wszystkim – umykającej pamięci świadków, którzy cudem przeżyli Holocaust.

Jako główny problem autor stawia operację Paperclip, w ramach której amerykańskie władze przyjęły najlepszych naukowców niemieckich w pierwszych miesiącach po wojnie. Udało im się zasymilować i podłożyć podwaliny pod ogromny skok technologiczny, którego efektem były amerykańskie misje w kosmos i rozwój rakiet dalekiego zasięgu. Dało to USA przewagę w trakcie Zimnej Wojny, a z drugiej strony – wprowadziło w tkankę społeczeństwa element otwarcie potępiany moralnie, ale doceniany merytorycznie. Nie wszyscy naziści, którzy zamieszkali w Stanach Zjednoczonych, byli naukowcami – część z nich dostarczała informacji na temat sowieckich siatek szpiegowskich w Europie, a część po prostu chciała ukryć swą przeszłość i wtopić się w tłum. Kolejne opowieści przeplatają się ze sobą pokazując z jednej strony bezsilność poszukujących sprawiedliwości, a z drugiej – niechęć zbrodniarzy i braku faktów. Wspomniane spory ze służbami, zwłaszcza z amerykańskim wywiadem (podchodzącym do niemieckich zbrodniarzy podobnie jak nowa władza w Polsce do Żydów – skoro nie mogą być związani z wrogim obozem, to nadają się na współpracowników i źródło informacji), utrudniały znalezienie dowodów, a „delikatne naciski” z ich strony wielokrotnie groziły zapędzeniem śledczych w kozi róg. Sprawiedliwości w opisanych historiach stało się za dość – znalezieni zbrodniarze zostali ukarani, jednak książkę zamyka gorzka konstatacja: ukarani zbrodniarze są tylko kroplą w morzu nielegalnych nazistowskich emigrantów, które zalało Amerykę po wojnie, a cierpienia milionów ludzi nie można w żaden sposób zadośćuczynić. Również kara wymierzana zbrodniarzom wojennym może wydawać się niewspółmierna do popełnionych win – byli oni (tylko lub aż) wydalani z USA, pozbawiani obywatelstwa i napiętnowani medialnie. Z drugiej strony – trudno odpowiednio wymierzyć winę za zbrodnie sprzed lat, nawet najbardziej brutalne.

Ciekawa jest też kwestia nagonki medialnej na „odkrytych” zbrodniarzy niemieckich. Autor przedstawia działania bojówek antynazistowskich, które przypominają nieco działania radykalnych odłamów Czarnych Panter w czasie walki o równouprawnienie. Oskarżeni o zbrodnie byli szykanowani, przed ich domami były organizowane protesty, dzwoniono do nich z groźbami, niejednokrotnie przeprowadzano zamachy. Również przedstawiony w książce ambiwalentny stosunek władz i służb amerykańskich pokazuje, że polityka tej potęgi gospodarczej nie zawsze była „poprawna politycznie” i często działania jej służb poświęcane były osiągnięciu konkretnego celu.


Sąsiedzi naziści jest książką potrzebną, zwłaszcza dla amerykańskiego czytelnika, i śmiało umieścić ją można pośród najciekawszych książek popularnonaukowych obok prac Davies'a czy Snydera. Nie da się jednak ukryć, że wybór historii przedstawionych w książce jest „najbardziej dramatyczny” – opisani są niemieccy emigranci związani z nazistowską machiną zbrodni, których historie odbiły się szerokim echem w mediach, a ich związki z operacją Paperclip czy wywiadem USA są niewątpliwe. Niemniej – nie rzutuje to na samą warstwę merytoryczną książki, po którą powinien sięgnąć każdy zastanawiający się na miejscu winy i kary w świecie po drugiej wojnie światowej. 

środa, 2 września 2015

Finn Alnæs - Kolos



Literatura skandynawska kojarzyć się może z kryminałami, w których odrysowany jest idealny ład przełamany przez zbrodnię. Uderza ona tym mocniej, im bardziej społeczeństwo przywykło do spokoju. Ten spokój odmalowuje w swoim debiucie Finn Alnæs, którego tytułowy Kolos jest postacią przełamaną zbrodnią, której świadomość rodzi się z nim z czasem.

Głównego bohatera, Brage’a Bragessona, poznajemy w celi więziennej. Spisuje w niej swoje wspomnienia i przemyślenia związane z przeszłością i zbrodnią, za której popełnienie odsiaduje wyrok w Holandii. Otóż kilka lat wcześniej zostaje wplątany w bójkę z grupą niemieckich motocyklistów, w wyniku której jeden z nich ginie z ręki Brage’a. Kategoryzacja tego czynu jest trudna, gdyż bohater twierdzi, że bójka nie rozpoczęła się z jego inicjatywy, a śmierć jednego z Niemców była przypadkiem; motocykliści twierdzą, że było inaczej. Prowadzi korespondencję z biegłym psychologiem, Żydem, który przeżył Shoah, a który żywo staje w jego obronie przed sądem. Osadzony i biegły żywo dyskutują na temat teorii winy i kwestii przebaczenia, zanurzając się w myśli bliskie Hannie Arendt. I to właśnie te myśli są dominujące w tej książce. 

Głównym punktem ich rozważań jest dawanie odporu złu – winnymi są ci, którzy nie sprzeciwili się zbrodni. Jest to niezwykle ciekawy temat, zwłaszcza gdyby spojrzeć na historię Norwegii i kolaboracji społeczeństwa z niemieckim okupantem podczas drugiej wojny, oraz na potępianie tych, którzy sprzeciwiali się temu stanowi rzeczy. Te rozważania zajmują pierwszą połowę książki i pozwalają czytelnikom na lepsze zrozumienie bohatera, od najmłodszych lat zmagającego się z przeciwnościami losu. Mimo choroby wieku dziecięcego, która powinna skazać go na kalectwo, odnosił sukcesy w biegach narciarskich i przez długi czas pracował na statku. Kochał Stiv, która zaginęła w górach gdy odsiadywał wyrok. Wreszcie musiał walczyć z presją społeczeństwa po powrocie z więzienia, kiedy to był wytykany palcami, mimo upowszechnienia informacji o niesprawiedliwym wyroku. Wreszcie podejmuje się szalonej misji uratowania człowieka, który przez wiele lat był dla niego persona non grata, a potrzebował insuliny po wypadku w górach. 

Wspomniana misja jest z jednej strony opus magnum Brage’a, a z drugiej – prawdziwą pokutą za przeszłość. Walcząc ze swoimi słabościami i burzą śnieżną dokonuje rzeczy niemożliwych. Nie da się ukryć, że fabuła w tej książce jest drugorzędna wobec jej ładunku emocjonalnego i moralnego. Rozważania o winie i karze wciąż pozostają aktualne, choć książka ukazała się w 1963 roku, gdy żywo pamiętano zbrodnie wojenne, a kilka lat wcześniej ukazała się przełomowa Kondycja ludzka Hanny Arendt, w której filozofka zadała pytania trudniejsze, niż można było się spodziewać. W głosie psychologa broniącego głównego bohatera pobrzmiewa ten duch myśli przewrotnej i szokującej dla współczesnych. Liczne pytania o winę pobrzmiewały przez wiele lat w obiegach teoretycznych, jednak w społeczeństwach dotkniętych bezpośrednio zbrodnią jedynym wyjściem zdawało się wyparcie i scedowanie winy na „innych” – złych kolaborantów, zbrodniczych nazistów, a nie Norwegów i Niemców, którzy nie dali odporu złu. Ta dialektyczna różnica jest wyraźna jest w rozważaniach o winie głównego bohatera, które towarzyszą mu podczas wielokilometrowej wędrówki przez norweskie góry. Zbrodnia Brage’a polegała na odebraniu życia człowiekowi i, niezależnie od pobudek lub okoliczności, była morderstwem, nawet jeśli doszło do niego w obronie własnej. A pokutą za to może być tylko uratowanie innego życia. I na tym skupia się bohater. 

Książka nie dość, że uderza w ważne i uniwersalne tony, to dodatkowo jest znakomicie napisana i utrzymuje suspens. Rzadko się zdarza, żeby opis wędrówki jednej osoby po górach przykuwał uwagę czytelnika przez kilkaset stron. Nawet liczne wtręty i retrospekcje nie zaburzają tego rytmu, lecz podkręcają go. Takiej maestrii fabularnej trudno spodziewać się po uznanych pisarzach, a co dopiero po debiutantach – bowiem Kolos jest debiutem; znakomitym, głośnym i niepozwalającym na obojętność. Powiedzenie o tej książce, że jest to powieść inicjacyjna to, moim zdaniem, za mało – poprzestanie przy takim twierdzeniu spłyca ją i odbiera wiele sensów, które tworzą o wiele bardziej złożoną i istotną mozaikę. Z drugiej strony to nie książka dla każdego – jest złożona i dosyć dygresyjna, a zarys samej fabuły klaruje się powoli. Mimo tego warto przebrnąć przez pierwszych kilkadziesiąt stron by dać się porwać o wiele bardziej ważkim sprawom przedstawionym w Kolosie.