piątek, 15 lutego 2013

Szczepan Twardoch – Morfina


  

Morfina znieczula, oddala troski, zmienia kąt patrzenia na rzeczywistość. Słowa wymawiane pod jej wpływem stają się inne, nowe, często lepsze; obdarzone niespotykaną miękkością i pogodą. A świat... stać się może wielopłaszczyznowy. Taki stan pokazuje Szczepan Twardoch w swojej kolejnej powieści Morfina.
Znieczulenie i miękkość zmieniają życie uzależnionego od tego psychoaktywnego składnika opium w znośne. Nieznośnym jest ze względu na swoją nieprzystawalność. Konstanty Willemann jest bowiem nie do końca Polakiem – ba, nie jest nim z pochodzenia, a jedynie z deklaracji. A ta nie jest też jego; matka Kostkowa, zwana przez niego Białą Orlicą, postanawia, że zostanie Polką – mimo swego niemieckiego pochodzenia, korzeni, woli rodziców. I tego samego chce dla swojego syna – owocu związku pięćdziesięcioletniej niemal kobiety z dwudziestokilkulatkiem niemieckiego, prastarego pochodzenia. Konstantego rodzicielka wychowuje na Polaka – mimo tego, że jest pół-Ślązakiem, pół-Niemcem. Tak jego polskość wymaga ciągłego potwierdzania; bierze ślub z córką poznańskiego endeka, zwolennika higieny i eugeniki; jest oficerem kawalerii (w rezerwie, jednak walczy w kampanii wrześniowej), obraca się wciąż w środowisku polskim. Deklaruje się jako Polak, jednak do końca nie znajduje on swojego miejsca w świecie nad Wisłą. Pewnie dlatego, niemal instynktownie, utrzymuje kontakty z rosyjską kurtyzaną – Salome – która okazuje się być pół-Rosjanką, pół-Żydówką.
Konstanty jest człowiekiem miasta, uzależnionym od gwaru, splendoru i bywania. Stwarza on siebie w kontakcie z innymi, jednak wciąż nie dosięga im do pięt. Zakrywa to poczucie ciągłym dowodzeniem swojej równości – czy to poprzez tupet, czy podpieranie się nie zawsze pewnymi dowodami swojej twórczej wyższości. Albowiem bohater jest też artystą – albo takim być chce. Rysuje, maluje, jednak nigdy nie jest to coś, o czym można powiedzieć sztuka. To poczucie niższości wciąż go prześladuje; nie mogą go zniwelować ani oficerskie szlify, ani poczucie równości wśród artystów. W Warszawie jest człowiekiem nie-stąd.
Okupacja zmienia znacząco stan rzeczy; nie dość, że zmienia układ sił w mieście, to jeszcze sprawia, że Konstanty wikła się w rozgrywki wewnątrz środowiska niepodległościowego. Idąc za propozycją żony poznaje Inżyniera – byłego żołnierza wojska polskiego, tworzącego wywiad armii podziemnej. Kostek otrzymuje od niego różne, najczęściej drobne zadania, jednak najważniejszym z nich jest – stanie się prawdziwym Niemcem-w-Polsce. Wykorzystanie głównego bohatera do celów patriotycznych nie jest jednak wiadome teściowi. Ten, oburzony postawą swojego zięcia, zrywa z nim kontakty i zabrania kontaktów tegoż ze swoją córką i wnukiem, albowiem Konstanty spłodził syna. A to dopiero początek.
Twardoch tworzy opowieść o okupowanej Warszawie; o świecie zawiedzionych nadziei, ludzi oszukanych przez propagandę, zszokowanych nowym wymiarem wojny, która dotyka w równej mierze ludność cywilną i wojskowych. Z jednej strony autor eksploatuje motywy najczęściej przywoływane w kontekście pisania o dwudziestoleciu (życie bohemy, sukcesy II RP i jej splendor), ale przekształca je dzięki spojrzeniu poprzez pryzmat nowej rzeczywistości. Konstanty, jako bohater-soczewka, skupia w sobie główne kalki międzywojnia i zderza je ze światem, w którym nie może on kontynuować swojego żywota. Pokazuje ślepe chwytanie się szans pozwalających na ratowanie upadającego świata, kontynuowania tego, do czego nawykł.
Długo budowana polskość, w kontakcie z wojną i zagrożeniem aresztowania, upada – czy to pod wpływem matki, czy Inżyniera. Bohater nie jest bowiem jednostką decyzyjną. Poddaje się presjom ze wszech stron; jego bezwolność powoduje, że sprawia on wrażenie kolosa na glinianych nogach. Mimo iż usiłuje być widziany jako casanowa, bywalec i osobowość silna, to w rzeczywistości okazuje się on kimś niezwykle słabym, podległym wpływom innych ludzi, a zwłaszcza kobiet. Pomijając tu możliwości analizy konstruktem freudowskiego kompleksu Edypa, bohater jest ciekawym przykładem usilnego budowania swojej tożsamości na bezpodstawnych mitach. Jego polskość, zadeklarowana przez matkę, nie jest jednak prawdziwa. Ślub z córką narodowca, spłodzenie pierworodnego, przynależność do elitarnej formacji, kontynuującej tradycje polskiej jazdy – to wszystko okazuje się być próbą dowiedzenia swojej polskości; czy to przed matką, czy to przed teściem i żoną. Odarcie z mitu jest tym boleśniejsze, że zabija nadzieję na kontynuowanie życia w stanie cudownego zawieszenia; między kolejnymi ćwiczeniami rezerwy, spełnieniem jakiegoś obowiązku domowego i bywaniem. A Konstanty, jako ideał bon-viva, tworzył swoją podmiotowość odbijając się w innych jak w lustrze.
Bardzo ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie do książki trzech płaszczyzn narracji. Pierwszą z nich jest klasyczna perspektywa trzecioosobowa narratora wszechwiedzącego. Jest on typowy dla powieści, jego realizacja nie odbiega tu od przyjętych reguł. Również opowiadacz pierwszoosobowy pojawia się tutaj jako punkt widzenia Konstantego. Drugim narratorem jest podmiot opowiadający, który trudno zidentyfikować. Nie jest to postać pojawiająca się personalnie w fabule, choć używa żeńskich form osobowych, ale i jej świadomość i wiedza wybiega daleko poza ramy opowieści. Relacjonuje działania Konstantego, dodaje do nich komentarze, zwraca się często do niego samego, jednak mówi jakby przez szybę – bohater jej nie słyszy.
Trudno też wskazać jednoznacznie to, od kogo wypływa ta narracja. Opisy, pojawiające się w książce wskazywać mogą na uczłowieczoną formę morfiny (od której przerwę zrobił sobie bohater), demona (opis dymu wnikającego przez wszystkie otwory ciała, a zwłaszcza usta by to potwierdzał; również kilkukrotne użycie liczby mnogiej w tej formie narracyjnej), ale i osobliwej formy Pallas Ateny (znanej chociażby z Illiady Homera – narratorka ta często przyznaje się do kierowania postępowania bohaterem, podejmowania za niego decyzji, popychania go ku czemuś, ale i jej świadomość oraz wiedza wybiegają daleko poza ramy narracji; wie chociażby jak zginie wielu bohaterów, których spotyka Konstanty). Wybór jednej z nich należy do czytelnika.
Książka reklamowana jako opowieść o kobietach, morfinie i zdradzie jest w gruncie rzeczy książką o mitach, tożsamości i poszukiwaniu siebie w nowym świecie. Od pierwszych stron bohater poszukuje swojego nowego miejsca w świecie po apokalipsie kampanii wrześniowej; podobnie usiłuje się odnaleźć Salome – kochanka Willemana, charyzmatyczna kobieta, utrzymanka i heroina bohemy warszawskiej (ach, to wspaniałe zestawienie znaczeń!). Jej tożsamość jest poddana pod wątpliwość – jako osoba o rosyjskim pochodzeniu przebywa w Warszawie od lat; mimo znakomitej znajomości polskiego nie chce mówić wyłącznie w tym języku. Miesza polski z rosyjskim, ale ma również korzenie semickie. Próbując ponownie ulokować się w nowym świecie przyjmuje ochłapy od arystokracji artystycznej i duchowej międzywojnia, ale i żołnierzy zwycięskiej armii Rzeszy. Chcąc utrzymać poziom i sposób życia, do których przywykła, godzi się na kompromisy, które przychodzą jej łatwo, jako osobie wykorzenionej ze swojej tożsamości. Podobnie jest z tym u Konstantego – przywykły do luksusów nie może odnaleźć się w mieście, w którym większość lokali, do których chadzał, jest nur fur Deutsch, a oznaki jego stanu i statusu społecznego zagarnęła wojna. Będąc niejako poza prawem w okresie międzywojnia, nie chce tracić swoich przywilejów w trakcie okupacji. Tym bardziej, gdy popchnięty do stania się Niemcem w Warszawie, czyni do niechętnie, jednak opierając się jedynie dla niepoznaki. Wszystkie jego opory kończą się w momencie, w którym spotyka w urzędzie swoją... matkę, zaciekłą Polkę. Matkę noszącą mundur niemiecki. Ten wstrząs pozbawia go skrupułów – tożsamość polska, lgnąc w gruzach, czyni miejsce konformistycznej, jednak zapewniającej utrzymanie poziomu bytu, podmiotowości niemieckiej. Ona, jako decyzyjna i zamykająca większość ust warszawskich wielce odpowiadała bohaterowi. Z jednej strony – stała się jego drogą ku zatraceniu; z drugiej – pokazała niespójność chwalebnego podziemia niepodległościowego. O czym przekonać się bohater miał niebawem.
Morfina Szczepana Twardocha nie jest książką tuzinkową. Autor jest świadom kalk kulturowych i literackich, a zarazem skutecznie wyłamuje się poza schemat myślenia o międzywojniu jako o czasie szczytnych działań i haseł; przetwarza wiele mitów i pokazuje tymczasowość takich pojęć jak patriotyzm i ojczyzna. Niemal Tuwimowska krytyka czasów przedwojennych jest trafna i pozbawiona truizmów. Również stawiane przez autora pytania o tożsamość w świecie pozbawionym wartości, mimo iż nie znajdują wyczerpującej odpowiedzi, to jednak mogą dać czytelnikowi do myślenia. A z myślenia, jak to stwierdziło już wielu, wiele dobrego, ale i złego wyniknąć może.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz