sobota, 21 stycznia 2017

Ludvík Vaculík - Świnki morskie. Powieść




Co wiecie o świnkach morskich? Są łatwe w obsłudze, dosyć sympatyczne i kochają je dzieci. Nie na darmo uchodzą za jedne z najlepszych zwierzątek dla najmłodszych. Ale co w nich zobaczył praski bankier, pracujący w czechosłowackim Banku Narodowym? Coś na pewno ;).
Świnki morskie to trochę absurdalna historia. Pewnie zauważyłeś, że samo streszczenie fabuły jest dosyć dziwne. A jeśli wplecie się w to jeszcze ekonomię, to fabuła jest już zupełnie odjechana. Ale najzabawniejsze jest to, że całość trzyma się kupy! Może Cię to zdziwić, ale tak jest.

Więc nasz ekonom w pewnym momencie daje się namówić swoim synom na zwierzątko. Po konsultacjach podejmuje decyzję, że zamiast przygarnięcia kota w ich domu pojawi się świnka morska. I okazuje się, że podjął dobrą decyzję. Rodzina zakochuje się w tych włochatych stworzonkach – również twardo myślący i rozmiłowany w liczbach ekonom. Sympatia do gryzoni sprawia, że poznaje się lepiej z kolegami z pracy, również koneserów futrzastych zwierzątek, a przy okazji poznaje specjalistę prowadzącego komis w banku. 

Ale zaraz – po co komis w idealnym systemie ekonomicznym, jakim (nie)wątpliwie jest socjalizm? Relikt, myślenie przyszłościowe, fanaberia? Tego nie wie nikt, nawet sam specjalista. Nie zmienia to faktu, że dowiaduje się, czegoś ciekawego i… wstrząsającego. Nasz ekonom wie bowiem, że wielu pracowników próbuje wynieść z banku pieniądze. W czasach papierowych transakcji to była norma, więc każdy wychodzący jest kontrolowany przez strażników. Chociaż przyłapani najadają się jedynie wstydu, to zabrane im pliki banknotów znikają bez śladu. Nie wracają do kasy. Do tego niektórzy przezorni obywatele Czechosłowacji odkładają pieniądze dosłownie do skarpety. To grozi inflacją, bo trzeba będzie dodrukować banknoty, których brakuje w obiegu. Prowadzący komis widzi w tym groźbę upadku systemu (idealnego systemu) ekonomicznego i samego kraju. Straszna wizja, co nie? Chociaż bije na alarm, to jakoś nikt się tym nie przejmuje. W sumie… nikt nic nie wie. I to największy urok tej książki. 

Tylko po co ona? Walor edukacyjny? Wiem, że świnki morskie są fajne i bezproblemowe. Może ta książka jest rozmetaforyzowana do granic możliwości, a całościowy zamysł autorski pojmie jedynie umysł rozsmakowany w bohemistycznych przysmakach piśmiennictwa? Hm, nie wiem. Nie jestem znawcą literatury południowego Sąsiada (chociaż ją lubię). Czy miło spędziłem czas przy tej książce? O, żebyś wiedział! No i się uśmiałem. Serio. To zabawna opowieść, którą można przeczytać po prostu, bez przymusu i doszukiwania się ukrytych sensów. Taka naprawdę dobra guilty pleasure, po której pozostaje wrażenie dobrej lektury, nawet jeśli podteksty i niuanse pozostały niezrozumiałe. To po prostu miła rzecz do czytania. Trochę jak… świnka morska ;).

środa, 11 stycznia 2017

Malwina Wrotniak – Tam mieszkam



Emigracja? Pewnie zarobkowa. Zmywak w Londynie lub remonty w Holandii? Jestem pewien, że znasz kogoś, kto wybrał taką lub podobną drogę. Wyjeżdżali dlatego, że nie mogli znaleźć pracy, może kusiły ich zarobki, może chcieli się po prostu wyrwać. Chcieli zarobić i wrócić do Polski. Dużo mówiono o nich po „otwarciu granic” Unii Europejskiej. Media krajowe trąbiły, że kraje „starej” Unii są zalewane Polakami, którzy podejmują się tam niskopłatnych prac. Media zachodnie narzekały, że ktoś zabiera pracę obywatelom (hm… jakoś nikt się nie rwał do większości posad…). I wszyscy zapomnieli o jednym. O profesjonalistach, którzy porzucili Polskę, odnaleźli się w innym kraju i… robią dobry pijar. Nazywa się ich często ekspatami. To z nimi rozmawia Malwina Wrotniak, a to wszystko zebrała w Tam mieszkam

To nie książka podróżnicza. Tego możesz być pewien. To raczej… no właśnie. To wywiady z odważnymi ludźmi, którzy chcieli spróbować czegoś nowego, choć mieli przed sobą dobre perspektywy w kraju. Chcieli rozwinąć skrzydła, przeżyć przygodę, poznać coś nowego. Czasem dostawali bilet w jedną stronę od władz ludowych, najczęściej jechali z własnej woli (lub za miłością). I zostali. Nie słyszysz o nich często, a szkoda. Tam mieszkam to kilkanaście naprawdę fajnie opowiedzianych historii, które pokazują różne „fale” emigracji. Ludzi, którym powiedziano „żegnam”, tych, którzy poszukiwali przygody i odważnych, którzy odkryli szansę na coś nowego. 

Te wywiady fajnie zderzają „polskie” spojrzenie na wiele krajów z obserwacjami „od środka”. Są w tej książce rezydenci rajów turystycznych (Bali, Chorwacja, Wyspy Owcze… no te ostatnie to dla wytrawnych, ale z pewnością bardzo turystyczne), korpopiekieł (Chiny, Zachodnie Wybrzeże USA) i paru innych miejsc na Ziemi, o których słyszałeś tylko na lekcjach geografii, albo przy okazji doniesień o wzmożonej przestępczości ;). W praktyce – poczytasz o losach ludzi, którzy ruszyli w niemal wszystkie strony świata (włączając w to oczywiście Londyn). Dowiesz się na przykład, że Polonia w Republice Południowej Afryki jest naprawdę spora, Wyspy Owcze są naprawdę pasjonujące, a Ameryka Południowa wcale nie taka straszna. A to tylko kilka rzeczy.

Dobrze się to czyta. I mocno otwiera głowę (którą można potem spokojnie podnieść z myślą „o, nasi to umio!”). Serio, ta książka otwiera głowę. W tych rozmowach widać, że ludzie wyjechali z konkretnych powodów, a nie dlatego, że „o, jest praca”. Nie udają, że nie tęsknią. Mówią, że bywało i wciąż bywa ciężko, że wciąż czują się „nie stąd”. Nawet jeśli wiążą się z kimś „stamtąd” i ułożyli sobie życie na obczyźnie, to brakuje im rodziny, smaków i zapachów. Czasem też kiszonych ogórków czy opus magnum polskiej kuchni – pierogów ruskich. No i zawsze jest jakaś Polonia – większa, mniejsza. Mniej lub bardziej toksyczna. W tej książce nie ma zabaw w „no… oni są spoko, ale nie ma jak…”. Jest konkret. Serio, ten obraz czasem potrafi uderzyć, zwłaszcza, że w każdej z tych rozmów jasno brzmi jeden ton: mieszkam tu i najpewniej tu zostanę jeszcze długo.

Złapanie takiej grupy ludzi, którzy wyjechali za granicę i tam zostali jest pouczające. Pokazuje, że profesjonalista zahaczy się w praktyce wszędzie. Musi tylko pokombinować i wejść w klimat. Z drugiej strony widać wyraźnie, że angielski to nie wszystko. Bez znajomości języka (lub dialektu) „lokalsów” wielu z nich długo odbijało się od ścian. Nawet w Szwecji (a tam serio, każdy speak English). Jeśli myślisz o wyjeździe za pracą w świat – to książka dla Ciebie. Jeśli nie (bo lubisz miejsce, w którym jesteś lub masz po prostu dom, rodzinę i czasem kredyt na karku) – też warto. Możesz zobaczyć, jak można sobie radzić. I że emigracja polskich profesjonalistów to fakt.

wtorek, 3 stycznia 2017

Maren Röger – Wojenne związki



Wojna to dosyć szczególny czas. Jedno państwo najeżdża drugie. Zazwyczaj po tym następuje okupacja. Żołnierze lądują setki kilometrów od swoich rodzin, żon, dziewczyn, kochanek… A na miejscu jest często wiele kobiet. Okupanci mają autorytet, mają władzę. Nie wahają się z tego skorzystać. Ani jakoś szczególnie się z tym nie czają. Rodzi się „szara strefa” moralności – najeźdźców i najechanych. W sumie o tym są Wojenne związki Maren Röger. Trochę o zgniłości wielu układów, trochę o bohaterstwie, trochę o okrucieństwie. Bardzo o ludziach, których łączył strach, a niekiedy nawet – miłość (taaaak, ale to nie żadne tanie „wojenne romansidło”). 

Pewnie znasz historie Polek, które wiązały się z niemieckimi żołnierzami w czasie drugiej wojny. Kultura o nich nie zapomina i w każdym polskim filmie czy serialu wojennym musi pojawić się jakaś paskudna kolaborantka. Są najczęściej piękne, zadbane. Odbijają się kolorami od szarości okupacji. Polacy ich nienawidzą, okupanci – niekoniecznie szanują tak, jak szanowaliby Niemki. Mało kto nie miałby kłopotu z oceną takiej osoby. Röger na szczęście nie szuka oczywistości i drąży temat. Pokazuje, że czasem te kobiety miały do wyboru albo to, albo śmierć – swoją lub bliskich. Jasne, wiele z nich korzystało po prostu z okazji, żeby żyć lepiej (lub pomóc swoim bliskim – okupacja w Polsce to nie były przelewki), jednak wiele z nich było ofiarami. Mam nadzieję, że teraz rozumiesz, jaką książką są Wojenne związki


Autorka pisze bez ogródek o ciągłym zmaganiu się niemieckiej administracji na okupowanych terenach z seksualnością żołnierzy. Nie każdy z nich był aniołkiem, jak sugerowała propaganda. Najzabawniejsze jest to, że dowództwo bało się nie „zanieczyszczenia rasy niemieckiej”, ale chorób wenerycznych. Z militarnego punktu widzenia ma to sens – osłabia to siły armii i morale. Dlatego powstały dziesiątki (jeśli nie setki) ciągle monitorowanych domów publicznych. Podstawą było bezpieczeństwo żołnierzy. Reszta (detale takie jak bezpieczeństwo kobiet tam pracujących – często zmuszonych przez życie lub administrację) się nie liczyła. I z pewnością nie było to nic nowego (piszą o tym Hertmans czy Lemaitre).

Jednak jeszcze Cię to nie przekonało, to powinieneś tę książkę przeczytać z powodu dwóch tematów, które w polskiej historii są jakby wyparte: przemoc seksualna i… prawdziwa miłość między okupantami i Polkami (sic!). Pierwsza blaknie w obliczu tego, co robili sowieccy sołdaci kiedy wkroczyli na tereny przedwojennej Rzeczypospolitej. Autorka komentuje to brutalnie – najeźdźcy posiedli nie tylko ziemię, ale i kobiety. Zasiali strach, który działał silniej niż jakiekolwiek prawo. Zapomnianym faktem jest to, że od września 1939 roku niemieccy żołnierze robili coś podobnego. Po tych obu traumach zostało tylko milczenie, które zauważa trafnie Röger. A w sytuacji, w której nie można było mówić w ludowej rzeczywistości polskiej o tym, co zrobili Sowieci – nie wypadało też mówić o tym, co zrobili Niemcy. 

A miłość… często okazywała się prawdziwa. Wielu niemieckich żołnierzy i pracowników cywilnych walczyło długo o zgodę na ślub z „nieczystymi rasowo”. Wiele tych związków przetrwało wojnę. Wiele z nich nie. Ci ludzie już odeszli, jednak autorce udało się dotrzeć do kilkorga dzieci z tych związków. To taki słodko-gorzki dodatek do naprawdę mocnej opowieści. Bo to opowieść, nawet jeśli ma blisko tysiąc przypisów. Tę rozprawę czyta się jak naprawdę dobrą książkę (bardzo przyzwoicie przełożoną!). 

Fajne jest to, że autorka nie mówi: naziści, narodowi socjaliści. Mówi: Niemcy, niemieccy żołnierze. Nie bawi się w żadne gierki – pisze wprost. To dobry ruch. A hasła „rozprawa” i „przypisy” pokazują zaplecze tej książki, a nie język. Wszystko jest tu zgrabnie napisane i naładowane kontekstami. Nawet jeśli nie znasz klasyków pamięciologii, to ta książka pokaże Ci inne spojrzenie na okupację. Uzupełni to, co pamiętasz z lekcji historii, a do tego pokaże jeszcze bardziej, jak straszny to był czas. Nie tylko na froncie, ale przede wszystkim – w domach. Nie ma tu gładzenia (jak w Słowiku), nie ma tu doprawiania „gęby dobrego Niemca”. Jest konkret. I to mi się bardzo podoba. 

Kadr z filmu Miasto 44 [Aleksandra Adamska, Józef Pawłowski], vod.tvp.pl.