Trudno
tę książkę jednoznacznie skategoryzować – jest to opowieść, w której wielka
historia przenika się z tą małą, w tle kotłują się Norowskie „miejsca pamięci”,
a wielokrotnie na pierwszy plan wychodzi sam autor wspominający swego przodka. Zaczątkiem
tej pozycji, jak i jej składową, stały się zawarte w notatnikach dziadka
pisarza zapiski; skłoniły go one do upamiętnienia jednej z wielu opowieści o
tych niesławnych czterech latach. Stanowią one również sporą część samej
książki. Hertmans nie jest w narracji przejrzysty – wielokrotnie pojawia się
jako ten, który zbiera wszystko w jedną całość i stara się uregulować brzegi
opowiadanej historii. Jednak, co nie mniej ważne, reguluje on ją bardziej niż
zmienia.
Już we
wstępie dystansuje się od wspomnianych „rocznicowych” książek dotyczących
pierwszej z wojen światowych oraz przedstawia osobiste przepracowanie tematu
dziennika i samej postaci dziadka. Dostrzega przy tym istotny element
życiorysów każdego z ocalałych z okopów – skazę, która pozostaje po powrocie do
„normalnego” życia, oraz to, że większość z nich nie była bohaterami stając na
placach zbiorczych w 1914 roku, ale do bohaterstwa w nowej codzienności – po oddaniu
munduru, karabinu i plecaka – zmusiła ich rzeczywistość powojennej Europy. I
choć większość z nich nawykła do straty, to odchodzenie bliskich, umierających
na hiszpankę, zmieniło ich bezpowrotnie.
Wojna i terpentyna
wielokrotnie wzbudza sprzeczne uczucia, zwłaszcza w chwilach, gdy autor opisuje
rzeczywistość w okopach, pełną brudu, szczurów i beznadziei. Z jednej strony
mamy piękne językowo opisy, a z drugiej – porażającą rzeczywistość żołnierzy. Autor
utrwala też zderzenie wrażliwego estetycznie (choć doświadczonego przez życie)
młodego człowieka z grozą wojny. Zarazem wyłuskiwana jest osobista pamięć
pisarza o głównym bohaterze książki – dziadku. Pisarz dostrzega coraz więcej
śladów pozostawionych przez poznanego osobiście przodka: czy to zniszczony w
młodości zegarek, czy to wazon, który okazał się łusą po pocisku artyleryjskim.
Nie
można przy tym zaprzeczyć, że Hertmans jest mistrzem nienarzucającego się
detalu – wplata w swoją opowieść wiele niuansów, jednak traktuje je jedynie
jako ornamenty. Nie robi tego jednak jak Roth, który pisze wprost w Dziedzictwie o odchodzeniu swojego ojca
i jego przeszłości, ani nie posuwa się do łagodnego moralizatorstwa jak Arno Geiger
(chociaż to chyba jedyna „wadka” Starego
króla), lecz po prostu opowiada: estetycznie, interesująco i w sposób
wyważony. Sama struktura książki nawiązuje też do istotnego w życiu dziadka
autora malarstwa – mamy tu przygotowywanie płótna (czyli tworzenie narracji
dotyczącej bohatera), krótsze i dłuższe pociągnięcia „pędzla”, przeplatające się
z refleksją nad ich formą i kształtem, oraz liczne detale, dodawane nieśpiesznie,
acz pieczołowicie. Patrząc na to wszystko można śmiało stwierdzić, że Wojna i terpentyna to z pewnością literacka
perełka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz