Przez
polski światek literatury przewija się ostatnio burza pamięci. Liczni pisarze
biorą na warsztat przeszłość, zwłaszcza jej bolesne fragmenty, i opisują zjawiska
z obszaru „małej historii” (by nie powiedzieć: wernakularnej). W duchu takiego
rozpamiętywania była niedawno wydana książka Niebko Brygidy Helbig; bliska jej jest też druga proza Anny
Dziewit-Meller, Góra Tajget.
Opowieść
rozpoczyna się od narodzin i to one pozostają wciąż w jej tle. Rozbita jest
jednak wewnętrznie na dwie części: współczesną i minioną. Łączy je,
terytorialnie i historycznie, skomplikowana historia Śląska, w którą wplątane
są cztery „centralne” postacie. Ciąże, te chciane i niechciane, eksperymenty
prowadzone w imię dobrobytu Tysiącletniej Rzeczy i zwykłe życie aptekarza – to wszystko
przeplata się na tych niecałych dwustu stronach. Ponadto spina je w całość lęk –
zarówno taki w klasycznym, Freudowskim rozumieniu, jak i ten bliższy Miłoszowi
i Kierkegaardowi.
Muszę
przede wszystkim zastrzec, że książka tej nie nazwałbym trudną do zapomnienia.
Jest sprawnie napisana i skomponowana, jednak sprawia wrażenie zbyt mocno
wycyzelowanej – wiele wątków, które mogły pooddychać w niej jeszcze na wielu
stronach zostało sprowadzonych do nieco onirycznych metafor, a przez to stały
się trudne do wychwycenia w tekście. Z jednej strony zabieg jest zrozumiały, bo
o rzeczach trudnych często wypada mówić nie wprost, a dodatkowo dyscyplinuje on
czytelnika. Z drugiej – umykają tu mocne konstatacje, które byłyby bardziej
przystające co tematu.
Wspomniany
oniryzm powieści może się podobać i buduje on – najlepszy w tej książce –
klimat. Opowieści przeplatają się ze sobą w sposób spójny, co nie każdemu
pisarzowi się udaje. Mimo konsekwentnie prowadzonej narracji Górze Tajget zaskakująco blisko
rozbudowanemu formalnie Drachowi Szczepana Twardocha. Wydaje mi się, że jest to porównanie niemal naturalne,
ponieważ obie pozycje traktują o podobnych fragmentach śląskiej historii, a
podejście chronologiczne jest również zaskakująco bliskie w obu. Niemniej, jak
w przypadku Dracha, pozostaje mi
narzekać na wybiórczość tematów. Mimo pewnych zaciągów Góry Tajget do bycia prozą dotyczącą śląskiej traumy powojennej
zabrakło w niej nie mniej ważnego elementu – wywózek górników po wojnie. Szkoda,
bo – w mojej opinii – jest to równie interesujący aspekt historii tego regionu.
Niektórych też może nieco razić „dziedziczenie traumy” wyeksponowane u młodego
aptekarza, jednak to tylko moje narzekanie.
Mimo
pewnych zastrzeżeń nie można zaprzeczyć, że druga autorska proza Anny
Dziewit-Meller jest pozycją ciekawą. To przede wszystkim sprawnie napisana
proza, w której historia przeplata się ze współczesnością. Nie jest wolna od
drobnych wad, jednak całościowy jej obraz jest zdecydowanie pozytywny. A
tytułowa góra (czy raczej pasmo górskie) noszące swą nazwę na cześć nimfy
uratowanej przez Afrodytę od zeusowego gwałtu to tylko wisienka na torcie.
Niebko czytałam i mocno mnie wciągnęło, co prawda jest trochę na bakier z chronologią, ale to tylko dodaje jej smaczku. Chaotyczność w tej powieści nie przeszkadza, dzięki niej książka jest bardziej emocjonalna w odbiorze, napisana z pasją. Do tego jest ironizująca i przebiegła. Dla mnie wyśmienita.
OdpowiedzUsuń