Pisanie
o wznowieniach książek jest rzeczą trudną – najczęściej powiedziano już o nich
wszystko, fale krytyki uspokoiły się i pozostał im tylko spokojny żywot publikacji
w obiegu wtórnym oraz bibliotecznym. Podjęcie przez pisarza pracy mającej na
celu ponowne przepracowanie raz wydanej opowieści wydaje się w tej sytuacji
dosyć zuchwałe. Takiej zuchwałości dopuścił się Jakub Żulczyk wobec swojego
thrillera Instytut. I wygląda na to,
że wyszło to książce na dobre.
Zarys
fabuły jest dosyć prosty: grupa osób zostaje zamknięta na ponad stu metrach w
starej krakowskiej kamienicy, do której – z trudnych do określenia przyczyn –
przywarła nazwa Instytut. Nie wiedzą oni, co się dzieje, czemu zostali
zamknięci; nie mają żadnego kontaktu ze światem, działa jedynie telewizor. Do
tego „Oni”, czyli „ci-którzy-nas-zamknęli” komunikują się w nieprzewidywalny
sposób. A z pewnością nie wiadomo czemu to robią.
Pierwsze
skojarzenie, które się nasuwa po takim opisie jest jednoznaczne: sztampa.
Jednak jest to tylko kalka fabularna, użyta dla stworzenia nieco bardziej
złożonej opowieści. Nie przeszkadzają temu nawet sztuczki podważające stawiane
przez bohaterkę-narratorkę (i spadkobierczynię Instytutu) tezy o byciu punktem
centralnym tej całej zawieruchy. Ciekawie wpleciona jest w opowieść przeszłość
kamienicy, w której zamknięci są bohaterowie, która dodaje kolorów
przedstawionej fabule.
Ważnymi
elementami dobrego thrillera są utrzymany do końca suspens i nieoczywiste
zakończenie. Do połowy w Instytucie
wszystko gra – jest ciekawie, atmosfera delikatnej klaustrofobii jest
przekonująca i dopiero z czasem autor przybliża wcześniejsze losy bohaterów. Druga
połowa książki jest nieco bardziej przewidywalna, jednak czytelnik musi się nieco
postarać, by złożyć napomknięte kwestie w całość przed jej finałem.
Główną
postacią jest w Instytucie Agnieszka,
kobieta po przejściach, kochająca swoją córkę, lecz nie trawiąca ani jej ojca,
ani jego rodziny. Ta „rodzinna” cześć książki jest bardzo dobrze nakreślona. Przedstawia
naprawdę ciekawe uwikłanie jednostki w relacje władzy i matriarchat. Tu też nie
można mówić o odkrywczości, jednak widać, że autor uchwycił w ich opisie clou.
Jako
dreszczowiec Instytut sprawdza się
całkiem nieźle. Gdyby nie zakończenie, które przywodzi na myśl twórczość Agathy
Christie, byłoby o wiele lepiej. Niemniej – jest to również pewna formuła
literacka, która w tej książce sprawdza się całkiem nieźle, jednak nie można
powiedzieć, że nie mogłoby być lepiej. Czytelnikowi może spodobać się przy tym
nakreślenie bohaterów; pojawia się w ich kreacjach pewna pula niedopowiedzeń i
niejasności, które objawiają się wraz z narastaniem napięcia między poszczególnymi
postaciami. Do tego autorowi udaje się parę razy zmylić odbiorców, jednak owe
porzucone wątki wykorzystuje potem w kończącej książkę scenie. Ten zabieg też
wychodzi książce na dobre, podobnie jak świadome balansowanie na granicy
horroru i dreszczowca, wyraźnie nawiązujące do kinowych klasyków, jednak nie
przechylające jej w stronę ekranu.
Lektura
Instytutu w wersji 2.0 jest
przyjemniejsza od tej sprzed kilku lat. Można powiedzieć z pewną dozą
śmiałości, że praca, którą podjął Żulczyk wyszła książce na dobre. Nie ma tu
niezręczności ani potknięć, które raziły mnie we wcześniejszym wydaniu. Po
przeróbkach stała się ona wyrazistsza i spójniejsza, co z pewnością ucieszy
miłośników rodzimych dreszczowców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz