Do niedawna książkowe dystopie
widywałem na ekranie. Jest ich tyle, że jeśli wymieniłbym trzy, które kojarzę
najlepiej, to przyszedłby ktoś i powiedział, że „aaaaaale jeszcze to!”.
Więc nie wymieniam. Książkowe historie o tym, jak może się skończyć znany
nam świat do tej pory omijałem łagodnym łukiem. Wpadłem wprawdzie po drodze na Historię
pszczół, ale to był raczej przypadek (słyszałem, że niezłe; było spoko).
Potem przeszedłem przez podziemia
moskiewskiego metra z trylogią Metro
2033, przerzuciłem kilka polskich pozycji nawiązujących do tego uniwersum
i jakoś nie wracałem do tematu. I wtedy dostałem maila od
Prószyńskiego, że są takie dwie spoko książki. Przyznam się – przekonało mnie
nazwisko autorki. Margaret Atwood ma bardzo dobrą renomę (i sporo nagród na
koncie), więc… stwierdziłem, że spróbuję. I nie żałuję. Oryks i Derkacz oraz Rok Potopu to dobre literacko rzeczy,
które zapewnią niezłe ciary na plecach. I spory asumpt do myślenia. Ale po
kolei.
Obie książki podrzucą Ci historię
o tym, jak świat poszedł w diabły. Ten, który znamy, i ten,
który dopiero (może) będzie. Generalnie w nieco bardziej odległej
przyszłości ludzie żyją w jeszcze bardziej rozwarstwionym społeczeństwie.
Światem rządzą korporacje, w szczególności Ameryką.
Inżynieria genetyczna zaszła
naprawdę daleko, a jedyną rzeczą, jaką trzeba ogarnąć wydaje się problem
śmierci. A raczej jej uniknięcia. Bo ani problemem głodu, ani kwestią
wyniszczenia planety nikt już się za bardzo nie przejmuje. Są w końcu tabletki
na lepsze życie.
W tym sosie pływa kilkoro
bohaterów, których poznajemy na początku Oryksa
i Derkacza. Jest zwłaszcza Jimmy, syn specjalisty z jednej
z dużych korporacji. Nie rozumie czemu jego matka odchodzi od nich, ale
przeczuwa, że ma to jakiś związek z eksperymentami genetycznymi, które
prowadzi jego ojciec. W tej nieświadomości dorasta i ląduje po
kilkunastu latach w agencji reklamowej. Jego zdolności nie pokrywają się
z tym, czego oczekuje od niego świat, ale jest niezły w słowa. Nie
widzi za bardzo nic poza korpoświatem.
W międzyczasie poznaje
zafiksowanego geniusza, nazywającego siebie Derkaczem, który czuje, że może
odmienić świat. To z nim i w jego cieniu w praktyce dorasta.
W tej części poznasz zarys tego naprawdę ciekawego uniwersum, a historia
w Oryksie i Derkaczu jest
w praktyce jedną wielką retrospektywą i „nadgania” dopiero pod koniec
książki. Koniec akcji to wybuch epidemii i zagłada ludzkości. Najgorsze
jest to, że po wprowadzeniu możesz mieć wrażenie, że… to jedyne możliwe
zakończenie. I że w sumie dobrze się stało, że to wszystko pieprznęło.
Rok
Potopu to zupełnie inne podejście do uniwersum. Od początku będziesz
towarzyszyć na zmianę Toby i Amandzie. I reszcie Bożych Ogrodników,
czyli członkom ekologicznej sekty, która stara się znaleźć swoje miejsce
w skażonym i szalonym świecie. Początkowo wydaje się to wszystko
zupełnie oderwane od pierwszej części. Ale im bardziej wchodzisz w ten
świat, tym lepiej widać, że druga część to w praktyce „drugie płuco” tej
opowieści, a bohaterki już się wcześniej pojawiły w Oryksie. Chociaż czytałem te dwie rzeczy
po sobie, to zorientowałem się dopiero po jakimś czasie. Może jestem gapą, ale
Atwood bardzo zgrabnie skleiła jedno z drugim.
Wszystko w Roku Potopu pędzi ku zagładzie, która
faktycznie następuje. I, podobnie jak wcześniej, masz wrażenie, że dobrze się
stało. Uniwersum się tu rozszerza o kolejne detale i lepiej
zrozumiesz, jak jest zbudowane. Jest tu więcej plebsooplii (czyli takich
dystopijnych faweli; Oryks to o wiele
„czystsza” opowieść o człowieku ze świata korporacyjnego, czyli lepszego),
więcej brudu, bez porównania więcej warstw. To wszystko tworzy naprawdę dobrą
podstawę do pociągnięcia właściwej historii.
Czyli… trzeciej części. Żeby nie
było – piszę o tym dublecie, ale bez trzeciej książki (na wyjść 17 maja)
w serii. Długi ten wstęp, ale chciałem nakreślić mniej więcej o co
w tej historii chodzi. A i tak zrobiłem to mocno po łebkach. Bez tego
trudno napisać coś więcej. Więc po kolei.
Opowieść ładnie się zazębia
i storytelling jest naprawdę
dobry. Czytało mi się to początkowo trudno, bo denerwował mnie strasznie
kanciasty język. Okazuje się, że to wina Zysku i Spółki, które wydało tę
książkę kilka lat temu i skaszaniło (hm… nie pierwszy raz) tłumaczenie.
Szkoda, bo reszta tej książki się klei, ale niektóre rozwiązania translatorskie
wołają o pomstę do nieba. Druga część jest nieco uładzona, ale sam tłumacz
w posłowiu marudzi, że ktoś mu robotę zepsuł. Przybijam piątkę, bo to
prawda.
Ładnie się łączą obie te książki
i dopiero po ich przeczytaniu w duecie mniej więcej wiadomo, o co
w tym uniwersum chodzi. I składa się to na obraz, który – jeśli
uzupełnisz książkami Naomi Klein i Głodem
Martina Caparrosa – da mocno po głowie. I to jest naprawdę mocna
strona tej książki: daje do myślenia. Czasem Atwood moralizuje w zbyt
oczywisty sposób, ale wydaje mi się, że zalety (opowieść, jej spójność i wzajemne
uzupełnianie się kolejnych książek – plus bohaterzy) przeważają nad pewną dozą
oczywistości. Przymykam na to oko.
Do tego bohaterzy. Są całością,
zwłaszcza po Roku Potopu. Jest ich
zarazem wielu i niewielu. Część z nich się przewija, kilku pozostaje.
Strasznie podoba mi się budowanie trójki z Oryksa – od historii małego Jimmiego (lub Yeti / Głuptaka), przez
Derkacza, aż po postać Oryks. Zwłaszcza ona pokazuje brud, który wychodzi
w tym książkowym świecie dopiero przy okazji przygód Toby. Podoba mi się
to.
W zasadzie jeśli ktoś nie
przeczyta drugiej części nie powinien oceniać pierwszej. Dopiero w niej widać
naprawdę dobrze zaplanowaną fabularnie konstrukcję, czego nie można powiedzieć
o większości dystopii. Jak tak sobie przypominam Oryksa, to chwilami miałem wrażenie, że brakuje jakichś bardzo
drobnych elementów w fabule, które zdjęłyby „filtr” z całości obrazu.
Ten filtr zdejmuje Rok Potopu.
Dopiero wtedy widać cały brud.
Jak w każdej literaturze
gatunkowej, jest tu sporo oczywistości, które mogą razić. No ale nie oszukujmy
się – to literatura popularna. Zgodnie z tym, jak się ją traktuje, o dobrej
dystopii można mówić wtedy, gdy: dobrze się czyta, elementy do siebie pasują,
jest wyraźny świat, kalki fabularne (czyli takie klocki) są pomysłowo
połączone. Wygląda na to, że ktoś tu to zrobił i jest to Margaret Atwood.
Jest jeszcze jedna rzecz w literaturze popularnej, która czasem wkurza,
ale bez niej się nie obędzie – jest jakaś „moralna” wizja świata, a czasem
moralizatorstwo. I tu to się pojawia, chociaż muszę przyznać, że to
kupuję. Zwłaszcza te wątki związane z ingerencją w świat.
Ten duet książkowy od Margaret
Atwood to naprawdę dobry zapychacz czasu. Jeśli przebijesz się przez początek,
a lubisz takie pokręcone i pesymistyczne wizje przyszłości, to potem
będzie tylko lepiej. Nie zawiodłem się, chociaż na co dzień czytam inne rzeczy.
Ale – uwaga. Jeśli lubisz burgery (nie wegeburgery i ogółem, jeśli nie
jesteś jakoś w kierunku wege), a chcesz przeczytać tę książkę, to
możesz się trochę zrazić do jedzenia mięsa. Taki detal. Nie zmienia to faktu,
że czekam na trzecią część ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz