Za
zdjęciami które widzisz w internecie lub gazetach stoją ludzie. Najlepsze
kadry łapią zawodowcy, którzy poświęcili wiele temu, co widzisz. Jeśli nie
wszystko. Lynsey Addario, jedna z najbardziej uznanych (żyjących)
operatorek aparatu pisze „własną” historię fotografii trochę przed i po
WTC. I ta historia byłaby bez sensu, gdyby dotyczyła tylko jej życia
osobistego lub (prawie) niepotrzebna gdyby była tylko o sztuce łapania
momentów. To książka o czymś więcej i to „coś” sprawia, że warto ją
przeczytać.
W
praktyce to opowieść o kulisach powstania wielu fotografii. To przez zdjęcia
Lynsey ląduje w naprawdę niebezpiecznych miejscach. Afganistan, Pakistan,
Irak, Izrael, Afryka – te miejsca opisuje. Od początku jakoś brzęczy w tle
to, co powiedział Robert Capa: jeśli twoje zdjęcia nie są dostatecznie
dobre, to znaczy, że nie jesteś dostatecznie blisko. Addario mocno
wzięła sobie je do serca i chce być z aparatem w samym sercu
wydarzeń. Nie zawsze dobrze się to dla niej kończy. Wielu jej znajomych jest za
blisko.
Jest
mocno dziennikarsko, co mi się podoba, chociaż widać, że to książka napisana „fotograficznie”
(no, ten… bo to fotografka, wiem). Nie ma typowych opisów. Są za to kolejne „kadry”,
które tworzą opowieść. W takim wydaniu wchodzę w ciemno. Zwłaszcza że to pasjonująca
opowieść, a Addario ma nie tylko oko do dobrych ujęć, ale jest też
nieprzeciętnie inteligentna. Jedno z drugim w przypadku dobrych
fotografów musi chodzić w parze. Inaczej są tylko fotografami.
Na
dobrą sprawę to książka o uwiecznianiu „wojny z terroryzmem” przeplatana
fragmentami z życia prywatnego autorki/bohaterki. Ta konwencja mi
odpowiada i daję się przekonać, żeby nie marudzić. Chwilami te dwa wątki się
splatają i niektóre zachowania Addatio-z-aparatem są dyktowane tym, co
dzieje się w życiu Addario-bez-aparatu. Kupuję to, bo pokazanie życia
prywatnego osoby zafiksowanej na robieniu zdjęć, które mogą coś zmienić, to
rzadka sztuka. Zwłaszcza że takie życie dosyć często nie istnieje.
Chociaż
to książka o zdjęciach z wojny, to jej przekaz jest jasny: wojna to zło.
Jeśli będziesz czytał To właśnie robię
i zastanawiał się „po co ona tam leci, czemu fotografuje ludzką krzywdę
z taką pasją”, to… odpowiedź będzie prosta: żeby ktoś się opamiętał.
I żeby świat się dowiedział. Addario tłumaczy się ze swojego
fotografowania krzywdy, jednak najmocniej przemawia wtedy, gdy po prostu
opisuje. Kiedy pisze o młodych żołnierzach w Iraku czy Afganistanie i ich
wypranych przez wojsko i propagandę głowach to… idzie w pięty.
A takich obrazków w tej książce nie brakuje.
Czy to
rzecz antyglobalistyczna? W dużej mierze tak. Czy to rzecz antywojenna? Proste.
To właśnie robię przeczytałem jednym
tchem. Pewnie trochę dlatego, że miałem ochotę na coś lekkiego, dobrego i „opartego
na faktach”. To książka, którą wciągniesz nawet jeśli ledwo ogarniasz aparat
w telefonie. Wyniesiesz z niej naprawdę sporo, zwłaszcza jeśli
zastanawiasz się nad tym, co się ostatnio dzieje na świecie. I chociaż ta
książka prezentuje jakiś pogląd, to jest o wiele lepszym komentarzem do sytuacji
na Bliskim Wschodzie niż wszystkie wydania wiadomości razem wzięte. A jeśli
kręci Cię fotografia, to… zrozumiesz lepiej, co się dzieje zanim kliknie
migawka. I że to ta ważniejsza część.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz