wtorek, 8 listopada 2016

Anna Klara Majewska – Melanżeria



Na początek anegdotka. Skończyłem czytać tę książkę niemal równocześnie z żoną (powinienem prowadzić wykłady z przedmiotu „Wstęp do małżeńskich walk o egzemplarz książki”). I tak ni z tego, ni z owego ma ślubna rzuca: „przeczytałeś tę książkę, Melanżerię”. Na co ja, że tak. „I co o niej sądzisz?”. Na co ja, cóż, „yyy… no trochę pretensjonalna”. „Nawet bardzo” – skwitowała moja żona. Cóż, poloniści mają pewną nić porozumienia. Ale – do rzeczy. Anna Klara Majewska napisała książkę pretensjonalną. Chociaż o czymś bardzo ważnym (przynajmniej w założeniu…). Wiesz, co to znaczy. Nie jest dobrze. Ale nic to. Pozostaje odpowiedzieć na odwieczne pytanie: czemu?

Na początek – forma. Tak, wiem, „akademicko” czasem łączy się ze słowem „pretensjonalnie”. Musisz mi to wybaczyć (i nie, nie chodzi o to, że „napisz to lepiej” lub „jak nie umiesz pisać książek, recenzuj”). Ale pomyśl: czy książka złożona z fragmentów, które przypominają przerzucanie się esemesami i wpisami z mikroblogów może być interesująca? No… może! W końcu bywały powieści w listach, które są bardzo podobne w formie. Ale te chlubne przykłady podsuwają Ci, drogi Czytelniku (lub Czytelniczko) bardzo świadomie, pewnie poprowadzone historie. Melanżeria taka nie jest. Na początku kolejnych „rozdziałów” są daty, więc powinno się wiele rzeczy zgadzać (epistolarność, chronologia i te rzeczy). Ale się nie zgadza do końca. Rozumiem, prawo do retrospektyw prawem autora jest, ale… niech opowieść się klei. Ani nie będzie pretensjonalna. Właśnie… 

Sama historia jest w sumie dosyć ciekawa. Losy dwojga znajomych, którzy poznali się kiedyś w salonie sukien ślubnych to całkiem niezły, chociaż specyficzny pomysł na książkę. Scenarzyści filmowi lubią takie zestawienia. Ale tu mamy książkę. Więc ona – młoda, dobrze zapowiadająca się, jeszcze-nie-tak-całkiem stara panna (przynajmniej według jej matki). On – przystojny, zabawy i obyty, ale… niekoniecznie zainteresowany przedstawicielkami jej płci. Brzmi to mocno amerykańsko, ale cóż. Niech będzie. To wciąż może się udać. Z taką nadzieją zacząłem czytać tę książkę. I musiałem to podejście mocno zrewidować. 

„Początek” i „koniec” tej historii spotykają się na ostatnich kartach książki, ale to, co pomiędzy jest trochę zbyt rozbite. Najbardziej irytuje jednak stereotypowość postaci. Kojarzysz pewnie klasyczną ciotę z książek Witkowskiego (tak, używam tego terminy za nim, nie w celu obrażenia kogokolwiek – miejmy jasność, tu o literaturę chodzi) – zmanierowaną, na wyrost i taką bardzo „ponad poziom”? Masz więc jednego z bohaterów. I pewnie znasz z książek (albo z życia) stereotypową twardą przedsiębiorczynię, taką trochę „korpo”? No to masz drugą postać. Reszta to tylko dekoracje. Witkowskiemu takie zabawy się udają, bo poszedł w świadomy kicz podszyty kiczem. Majewska chce to wszystko ująć na poważnie i… to nie pasuje. Na pewno nie to zestawienie, na pewno nie te perypetie, na pewno nie w sosie z taką ilością stereotypów. Bo rozumiem, że na Podlasiu śledzikują. Ale ani nie wszędzie, ani na pewno nie aż tak. A z tej książki wynika, że i wszędzie, i aż tak. Eh. 

Najważniejsza rzecz w tej książce (można nawet powiedzieć NAJWAŻNIEJSZA) to temat HIV. I to wokół niego powinno się wszystko toczyć, trochę jak planety wokół gwiazdy. Tu mamy po prostu mgławicę planetarną, jeśli mogę pociągnąć temat astronomicznie. I to zdecydowanie nie najokazalszą ani nie najpiękniejszą. Choroba bohatera pojawia się w książce często, ale po prostu ginie w miałkości reszty. Szkoda, bo ten temat wciąż czeka na dobrą prozę nienacechowaną. Czyli nie taką, którą wydało któreś z lewicowych wydawnictw (z całym szacunkiem do tych książek – wiesz, o co chodzi). Książkę pozbawioną manifestu, ale po prostu literacką i dotykającą tego problemu. Taką… jak Irving. Jeśli żyła w Tobie nadzieja, że to w Melanżerii znajdziesz coś takiego, to porzuć ją. Nie znajdziesz tu wrażliwości wspomnianego Irvinga, ani uważnego spojrzenia DeLillo, ani nawet czułości Anais Nin (wiem, inne czasy, ale uniwersalne podejście do tematu). Wygląda na to, że jeszcze nie teraz, ani jeszcze nie tu. Szkoda.

Właśnie, tytuł… Rozumiem, melanżeria, towarzyska gra karciana: trochę wyzwań, klimat kolonii czy biwaków. OK. Ale nie w tym temacie. Dałoby się to na pewno jakoś połączyć, w końcu język polski jest dosyć elastyczny, a literatura daje spore pole do popisu. Ale tu nie wychodzi. Ogółem – nie wychodzi. Nie lubię pisać recenzji książek z cyklu „jest źle”, ale tu nie da się inaczej. Jest po prostu źle. Okładka zdecydowanie temu nie pomaga.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz