Na
początek anegdotka. Skończyłem czytać tę książkę niemal równocześnie z żoną
(powinienem prowadzić wykłady z przedmiotu „Wstęp do małżeńskich walk o egzemplarz
książki”). I tak ni z tego, ni z owego ma ślubna rzuca: „przeczytałeś tę
książkę, Melanżerię”. Na co ja, że
tak. „I co o niej sądzisz?”. Na co ja, cóż, „yyy… no trochę
pretensjonalna”. „Nawet bardzo” – skwitowała moja żona. Cóż, poloniści mają
pewną nić porozumienia. Ale – do rzeczy. Anna Klara Majewska napisała książkę
pretensjonalną. Chociaż o czymś bardzo ważnym (przynajmniej w założeniu…).
Wiesz, co to znaczy. Nie jest dobrze. Ale nic to. Pozostaje odpowiedzieć na
odwieczne pytanie: czemu?
Na
początek – forma. Tak, wiem, „akademicko” czasem łączy się ze słowem
„pretensjonalnie”. Musisz mi to wybaczyć (i nie, nie chodzi o to, że „napisz
to lepiej” lub „jak nie umiesz pisać książek, recenzuj”). Ale pomyśl: czy
książka złożona z fragmentów, które przypominają przerzucanie się esemesami
i wpisami z mikroblogów może być interesująca? No… może! W końcu bywały
powieści w listach, które są bardzo podobne w formie. Ale te chlubne
przykłady podsuwają Ci, drogi Czytelniku (lub Czytelniczko) bardzo świadomie,
pewnie poprowadzone historie. Melanżeria
taka nie jest. Na początku kolejnych „rozdziałów” są daty, więc powinno się
wiele rzeczy zgadzać (epistolarność, chronologia i te rzeczy). Ale się nie
zgadza do końca. Rozumiem, prawo do retrospektyw prawem autora jest, ale… niech
opowieść się klei. Ani nie będzie pretensjonalna. Właśnie…
Sama
historia jest w sumie dosyć ciekawa. Losy dwojga znajomych, którzy poznali
się kiedyś w salonie sukien ślubnych to całkiem niezły, chociaż specyficzny
pomysł na książkę. Scenarzyści filmowi lubią takie zestawienia. Ale tu mamy
książkę. Więc ona – młoda, dobrze zapowiadająca się, jeszcze-nie-tak-całkiem
stara panna (przynajmniej według jej matki). On – przystojny, zabawy i obyty,
ale… niekoniecznie zainteresowany przedstawicielkami jej płci. Brzmi to mocno
amerykańsko, ale cóż. Niech będzie. To wciąż może się udać. Z taką nadzieją
zacząłem czytać tę książkę. I musiałem to podejście mocno zrewidować.
„Początek”
i „koniec” tej historii spotykają się na ostatnich kartach książki, ale
to, co pomiędzy jest trochę zbyt rozbite. Najbardziej irytuje jednak
stereotypowość postaci. Kojarzysz pewnie klasyczną ciotę z książek Witkowskiego
(tak, używam tego terminy za nim, nie w celu obrażenia kogokolwiek –
miejmy jasność, tu o literaturę chodzi) – zmanierowaną, na wyrost i taką
bardzo „ponad poziom”? Masz więc jednego z bohaterów. I pewnie znasz z
książek (albo z życia) stereotypową twardą przedsiębiorczynię, taką trochę „korpo”?
No to masz drugą postać. Reszta to tylko dekoracje. Witkowskiemu takie zabawy
się udają, bo poszedł w świadomy kicz podszyty kiczem. Majewska chce to
wszystko ująć na poważnie i… to nie pasuje. Na pewno nie to zestawienie, na
pewno nie te perypetie, na pewno nie w sosie z taką ilością stereotypów. Bo
rozumiem, że na Podlasiu śledzikują. Ale ani nie wszędzie, ani na pewno nie aż
tak. A z tej książki wynika, że i wszędzie, i aż tak. Eh.
Najważniejsza
rzecz w tej książce (można nawet powiedzieć NAJWAŻNIEJSZA) to temat HIV.
I to wokół niego powinno się wszystko toczyć, trochę jak planety wokół
gwiazdy. Tu mamy po prostu mgławicę planetarną, jeśli mogę pociągnąć temat
astronomicznie. I to zdecydowanie nie najokazalszą ani nie najpiękniejszą.
Choroba bohatera pojawia się w książce często, ale po prostu ginie w miałkości
reszty. Szkoda, bo ten temat wciąż czeka na dobrą prozę nienacechowaną. Czyli
nie taką, którą wydało któreś z lewicowych wydawnictw (z całym szacunkiem do
tych książek – wiesz, o co chodzi). Książkę pozbawioną manifestu, ale po
prostu literacką i dotykającą tego problemu. Taką… jak Irving. Jeśli żyła
w Tobie nadzieja, że to w Melanżerii
znajdziesz coś takiego, to porzuć ją. Nie znajdziesz tu wrażliwości wspomnianego
Irvinga, ani uważnego spojrzenia DeLillo, ani nawet czułości Anais Nin (wiem,
inne czasy, ale uniwersalne podejście do tematu). Wygląda na to, że jeszcze nie
teraz, ani jeszcze nie tu. Szkoda.
Właśnie,
tytuł… Rozumiem, melanżeria, towarzyska gra karciana: trochę wyzwań, klimat
kolonii czy biwaków. OK. Ale nie w tym temacie. Dałoby się to na pewno
jakoś połączyć, w końcu język polski jest dosyć elastyczny, a literatura
daje spore pole do popisu. Ale tu nie wychodzi. Ogółem – nie wychodzi. Nie
lubię pisać recenzji książek z cyklu „jest źle”, ale tu nie da się inaczej.
Jest po prostu źle. Okładka zdecydowanie temu nie pomaga.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz