Opowieści
o zdradach, podwójnym życiu i drobnych kłamstewkach są równie stare co etos
herosów. Mimo tego – kolejne opowieści spod znaku romansu pozamałżeńskiego wciąż cieszą się ogromną popularnością. Po taki
schemat sięgnęła (nie pierwszy raz) Manuela Gretkowska.
Czy
dobrze czy źle…? Trudno to stwierdzić. W każdym razie autorka przybliża nam
historię izraelskiego małżeństwa ze sporym stażem. Małżeństwa o korzeniach polskich,
naznaczonych piętnem Holocaustu, jednak będącego po sporych przejściach. Jednym
z takowych jest przypadkowa śmierć
syna w czasie wymiany ognia między ekstremistami a wojskami rządowymi. Drugim –
utrata córki na rzecz religii. W
takiej sytuacji poznajemy dwoje życiowych rozbitków, którzy mając różne
korzenie i różny stosunek do swojej tożsamości (nomen-omen – polskiej) tworzą
relację opartą na wzajemnym dbaniu o siebie. Ona jest lekarzem, on –
informatykiem. Ona – już nie leczy, on – próbuje wyciągnąć swoją firmę po
kryzysie rozpoczętym atakiem na WTC. W to wszystko wplata się ta trzecia
– młoda Polka przekonana o tym, że on jest agentem Mosadu. Obie żyją w
przeświadczeniu o wierności swojego partnera. On – wiedzie na wskroś podwójne
życie; jedno – w żalu po śmierci syna, drugie – w radości z posiadania męskiego
(młodszego wprawdzie, ale jednak) potomka. Jak to w takich powieściach – coś
musi się rozpaść.
I
rozpada się całkiem sprawnie. Poprzez niedomówienia, niespodziewane wypadki,
melancholię i sentymentalizm. Wszystko staje się jasne, jednak powieść nie daje
wrażenia jakiejkolwiek sytości. Wiele wątków jest rozmytych w tekście, nie do
końca wyjaśnionych. Sprawia to wrażenie budowania sztucznego niedosytu, który
po kolejnym pojawieniu się zaczyna poważnie mierzić czytelnika oczekującego
poważnego traktowania. Dziwić poważnie może sama konstrukcja światopoglądowa
książki liderki na wskroś feministycznej Partii Kobiet – tak głęboko umoczony (wśród autorów bardziej
znanych) w patriarchat i męski odbiór
kobiecego ciała jest tylko Janusz Wiśniewski. Seksualizacja i sensualizacja
(świadomie używam tych dwóch terminów) trochę drażni, jednak książka nie jest
nią przeładowana. Co wcale nie oznacza, że jest jej za mało. Wręcz przeciwnie. Rozwodzenie
się nad bielizną bohaterki na pierwszych stronach jest przynajmniej szokujące i
nie pogłębia kreacji postaci.
Ogromny
potencjał książki leży w korzeniach małżeństwa, w które wkrada się zdrada. Jest
on, moim zdaniem, zupełnie niewykorzystany. Cień Holocaustu, emigracji,
tworzenia Nowej Ojczyzny (znakomicie opisany przez rozmówców Grynberga w Ocalonych) są tu zepchnięty do roli
ornamentu. Ze szkodą dla książki. Rozwiązanie akcji kojarzyć się może z grecką deus ex machina, co raczej nie skłania
do głębszych rozważań na temat wydarzeń (jak i pozwala na pozostawienie ich
sobie samym, bez potrzeby tłumaczenia ze strony autorki). Do tego niesamowita maskulinizacja świata przedstawionego w
powieści jest zaskakująca – na ile autorka kojarzona z literaturą menstruacyjną, zachwalana przez samego Miłosza zmieniła
się literacko i porzuciła dawne ideały? Tego, niestety, nie wiem.
Agent Manueli Gretkowskiej ani nie zaskakuje ani nie
porywa. Jest to książka przewidywalna o niewykorzystanym potencjale,
posiadająca sporo wyraźnych pęknięć w fabule, które utrudniają zaliczenie jej
do dzisiejszego Parnasu. Można ją porównać do odgrzanego dania z niezłymi
przyprawami, które jednak źle wykorzystane nie ratują potrawy przed kulinarnym
rozczarowaniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz