W kilka lat po premierze książki-laureatki Nike Dorota Masłowska
prezentuje nową powieść. Spodziewać się można było wielu form
i sposobów wyrazu, jednak takiej pomysłowości, jaką
zaprezentowała autorka w nowej prozie trudno było przewidzieć.
Książka tchnie świeżością, co, znając Masłowską - uderza w
dwójnasób.
Poznajemy dwie bohaterki – Frarah i Jo; są one kobietami
związanymi z miastem, niekoniecznie odnajdującymi się w
rzeczywistości, z którą muszą stykać się na co dzień. Poznają
się przez przypadek i natychmiast przypadają sobie do gustu.
Trajkoczą godzinami, a ich pogaduszkom nie ma końca. Tak
zawiązuje się przyjaźń dwóch różnych kobiet – jednej o
rubensowskich kształtach, pewnej siebie i swojej kobiecości, a
którą dobrze określa hasło pin-up girl i drugiej,
która jest szczupłą i nieco zakompleksioną osobą, niekoniecznie
wierzącą w swoją urodę. Ich relacja opiera się na wspólnych
rozmowach, w czasie których głównie komentują ludzi, ale mimo
regularnego przebywania ze sobą otwierają się na siebie zaledwie w
niewielkim stopniu. Kłopoty Farah giną w ciągłym szczebiocie
generowanym przez obie bohaterki, pozwala ona zagłuszyć swoje
rozterki Jo – wiecznie zachwyconej sobą i szalenie sensualnej
kobiety.
Niemal wszystko idzie jak należy do momentu w którym nie pojawia
się ten trzeci – sprzedawca armatury łazienkowej, który
zakochuje się w Jo, a ta zaczyna zaniedbywać relację z
przyjaciółką. W Farah zaczyna rodzić się poczucie odrzucenia,
które kiełkując zaczyna przeradzać się w wewnętrzny protest.
Doświadcza go w swoich snach – poznaje w nich syreny
pokiereszowane przez zanieczyszczony ocean, uzależnione od śladowych
ilości alkoholu z butelek wrzucanych do morza. I samotne. Jak Farah.
Mimo tego, że książka w niektórych momentach prosi się o to, by
opisać ją jako studium samotności w postmodernistycznym świecie
widocznym zamiarem autorki jest uniknięcie tego. Masłowska nie
stosuje prostych kategorii opisu rzeczywistości, które prowadzić
by mogły do takiej konkluzji - świat przez nią opisany nie zbliża
się nawet do dychotomicznych opisów kategoryzujących go jako dobry
i zły. Skutkiem tego jest niejasność wielu postaw, a same
bohaterki nie są pewne swoich osądów. Mimo jednoznacznie złej
sytuacji emocjonalnej Farah nie potępia ona Jo jako osoby
porzucającej najbliższą przyjaciółkę na rzecz głupiego
faceta od armatury łazienkowej, ale miota się w swoich ocenach,
wciąż nie mogąc podjąć ostatecznej decyzji.
Właśnie w takiej sytuacji stawia Masłowska swoje bohaterki. Są to
kobiety niezdecydowane na nic w obszarze nieskończonego wyboru.
Osoby usiłujące się przywiązać do czegokolwiek lub kogokolwiek,
a spotykające się z odrzuceniem lub niejednoznacznością. Stają
się one tak podobne do reszty osób, że przestają być podmiotowe.
Czytają to, co wszyscy, zachwycają się takimi samymi, ckliwymi
scenami w filmach, dążą do osiągnięcia tego samego – wysokiego
statusu społecznego i znalezienia miłości. A te jednostki, które
znajdą jakiś cel inny niż dążenie za króliczkiem przestają być
rozumiane – jakby wychodziły z platońskiej jaskini. Ich język
się zmienia, priorytety też. Stan zakochania? Może. Autorka akurat
nie ucieka się tu do komunałów – raczej postukuje wielokrotnie
kokon os, jednak nie robi tego mocno.
Ważne kwestie podejmowane są w tej książce w sferze
niedopowiedzeń. Jest to o tyle ciekawe w tej opowieści, że nie
jest jasno dookreślona relacja między Jo a Farah. Z jednej strony
można ją określić jako granicząca z homoerotyczną. Wszystko
niemal by pasowało – Farah przeżywa katusze po rozpoczęciu
związku z tym trzecim, nie chce odpuścić, chce, żeby jej
przyjaciółka-kochanka-in spe wróciła, i żeby
wszystko było jak dawniej. Nie ukrywam, że nie jest to
interpretacja przekonująca. Mocne związanie się kobiety samotnej
ze związaną raczej przypomina kurczowe trzymanie się ostatniej
deski ratunku. Związanie z kimś, z kim można porozmawiać,
wypłakać się, pośmiać okazuje się być daleko bardziej cenne
niż kalosze znanej firmy, o których można rozmawiać godzinami z
najbliższą osobą. Kwestia wykorzenienia pojawia się w tej książce
nad wyraz często – nie wprost, ale dosyć wyraźnie. Jeszcze jedną
interpretacją może być potraktowanie Farah jako kobiety
schizofrenicznej, obarczonej dodatkowo nerwicą natręctw i
toksycznie przywiązanej do drugiej osoby. Wskazywać by mogły na to
jej sny (również ciekawa kwestia), relacje z Jo i nadużywanie żelu
antybakteryjnego.
Kwestię wykorzenienia w ciekawy sposób przedstawia pojawiająca się
dosłownie znikąd Go. Polka (określająca się na miarę
przeciętnego kojarzenia geografii jako mieszkankę dawnej
Jugosławii), poruszająca się w środowisku współczesnej bohemy
artystycznej. Farah poznaje ją na wystawie, na którą zaproszenie
(pardon – ulotkę reklamującą) dostaje od Jo. Jest to postać o
tyle ciekawa, że reprezentuje przykład osoby o odciętych
korzeniach (chociaż raczej przypomina bluszcz wczepiający się we
wszystko, co może dać pożywienie). Żyjąc na koszt swojego ojca
próbuje znaleźć kogoś, kto jej wysłucha. Przykleja się do Farah
dopóki ta darzy ją szczególną uwagą. Gdy tylko ta intensywna
relacja słabnie (dokładniej po kilku godzinach), pragnąca
kogokolwiek obok pracowniczka agencji reklamowej zostaje ponownie
sama.
Sny Farah są o tyle ciekawym elementem powieści, że oddają jej
faktyczny stan umysłu – stawia się ona w nich w roli ofiary
gotowej oddać cokolwiek za odrobinę uwagi poświęconej sobie.
Śniące się jej syreny są jak one zaborcze w relacjach z ludźmi,
jednak stają się toksycznie obojętne po zaspokojeniu swoich
potrzeb. I, co najgorsze, nie mają nic wspólnego z tymi, które
widział ongi (nie zakleiwszy sobie oczywiście uszu woskiem) Odys.
Przypominają przez to trochę postać Go, jednak czynią daleko
bardziej obietnice dotyczące stworzenia więzi. Rozczarowanie jest
tym większe, że nie śpieszą się one ze spełnianiem obietnic.
Osobną kwestią książki jest jej język. Jest on daleki od
sztampy, przypomina poprzednie dwie książki Masłowskiej, jednak
daleki jest od przaśności, jaka (w mojej opinii) dominowała Wojnę
i Pawia. Tu mamy do czynienia z dojrzałym narzędziem,
niestroniącym od ironii i cynizmu. Celny dowcip jest obecny niemal
na każdej ze stron. Co ważne – nie zdarza się autorce żart
nieśmieszny. Jest to ogromny sukces, gdyż nierzadko się
zdarza, że autor władając ostrzem ironii ginie od niego marnie,
gdy kolejne wstawki satyryczne trafiają go w kolano. Tu widać
podobną strategię jaką przyjął Jarosław Stawirej (Masakra
profana) – nie brakuje gorzkich przemyśleń, jednak
jakiekolwiek wyśmiewanie ma swój jasno określony cel, a żaden z
dowcipów nie powoduje konsternacji ani niesmaku. Masłowska czyni z
języka posłusznego sługę swoich myśli, jednak korzystając z
niejednoznaczności, jakie niesie polszczyzna skutecznie odsuwa w
sferę niedopowiedzeń chociażby relację Jo i Farah.
Nie obyłoby się też bez wstawek odautorskich. Polska pisarka na
emigracji wspominała w wywiadach, że wyjazd pozwolił się jej
zdystansować do kraju – widać to też w alter ego w książce.
Ktoś taki jak ja narratorskie pojawia się w windzie,
spogląda przez okno, w rozmowie ze swoim partnerem. Jednak nie jest
ono decydujące w opisie – pozostawia po sobie glosę do
opowieści bohaterów. A spotkanie ich w windzie nie dla wszystkich
musi być wytworem z obszaru literatury.
Nowa książka Doroty Masłowskiej jest dobra. Ba, bardzo dobra. Mimo
dystansu, z jakim odnosiłem się do jej wcześniejszych dokonań,
Kochanie, zabiłam nasze koty przekonuje mnie bardzo. Nie jest
to opowieść sztampowa, nie sili się ona na tworzenie diagnozy
społecznej, a jedynie zaznacza problemy, które mogą być
rozwinięte dalej przez kogoś innego. Jak wspomniałem – to
delikatne szturchanie gniazda os budzi dyskomfort i trochę
moralizuje; może zmusić do zastanowienia się nad sobą, jedna nie
pojawiają się w niej opisy w trybie rozkazującym, a skierowane w
kierunku czytelnika. Tu Masłowska pokazuje swoją ogromną siłę
jako pisarka – stroniąc od przesadnego patosu i moralizatorstwa
pokazuje życie osób wykorzenionych w świecie, w którym beton
(jakkolwiek rozumiany) uniemożliwia znalezienie jakiegokolwiek
miejsca dla siebie i z kimś. Kimkolwiek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz