Po
Świetle i lęku polski pisarz długo
kazał czekać na nową książkę. Ludzie
moralni są kolejną glossą do
świata – tym razem współczesnego, ale i do współczesnej literatury. Pod tym
względem jest to porywająca formalnie powieść, od której dosyć trudno się
oderwać.
O
fabule tej opowieści trudno cokolwiek spójnego powiedzieć. Jest tu ghost wrighter, jest tu bogacz – Czesław
Żegiesta – jest jego żona (z rozwydrzonym psem torebkowym) i jest aktorka
porno. Każda z tych postaci otrzymuje w swoim momencie głos. By powiedzieć, jak
zapatruje się na świat, co dostrzega, co ją boli, przeraża i frapuje. Każdy z
mówiących jest inny – co innego przeżył, spogląda na te same kwestie w sposób
zupełnie inny, a przez to – ubogacający.
Pierwszy
do głosu dochodzi wspomniany pisarz-widmo.
Otrzymuje zlecenie napisania biografii potentata finansowego (który w zasadzie
nie wiadomo czym włada, jednak ma z tego masę pieniędzy). Propozycja ta
kierowana jest do niego nie dlatego, że jest kimś genialnym i znanym w
środowisku dziennikarskim (piórem bowiem on się para w miarę regularnie, jednak
bez spektakularnych sukcesów). Przemawia za nim przeciętność i brak
szczególnego polotu – właśnie to powoduje, że zostaje uznany za doskonałego odtwórcę życiorysu zacnego, acz
kontrowersyjnego człowieka biznesu. Z jego perspektywy dochodzi do czytelnika
najwięcej informacji – są one dosyć mocno nacechowane emocjonalnie. Wszak
człowiek wyrwany ze swego naturalnego środowiska nie reaguje dobrze w
zamknięciu wielkiej willi pośrodku mazurskich lasów (a takim warunkiem jest
praca nad biografią Żegiesty. Pisze on tam skrzętnie opowieść o polskim
wzroście koniunktury i upadku moralności na przykładzie, nomen-omen, swojego
chlebodawcy. Który chleb ten kroi bardzo grubo.
Nie
da się zaprzeczyć, że dominacja głosu
dziennikarza-biografisty w pewnym momencie zaczyna zanikać – rozmywa się ona na
fragmenty pisanej przezeń biografii, w której przedstawia sylwetkę Żegiesty. Pisane
z perspektywy trzeciej osoby, pozornie suche, niosą za sobą jednak ogromny
bagaż emocjonalny – w pewnym momencie czytelnik zaczyna trzymać kciuki za
powodzenie procederów prowadzonych przez bohatera na granicy prawa, byleby
tylko ten mógł w końcu dorobić się swojego i stać się jednym z piątki
najbogatszych w nadwiślańskim kraju. Widoczna jest w tych fragmentach ciekawa
interpretacja narratologii – opowieść sama w sobie staje się pewnym uładzaniem chaosu, niemal wspominaniem
czasów groźnych z sentymentem i śmiechem. Zwłaszcza, że czytelnik ma
świadomość, że wszystko wiedzie ku klasycznemu happyendowi. Finansowemu. Można też dostrzec pewną zdroworozsądkową
predestynację Żegiesty – wychowany przez przedsiębiorczego człowieka szybko
stał się podobnym do ojca (skądinąd – handlarza częściami zamiennymi na rynku
odgórnie planowanym w czasach słusznie minionych). Zatem – jungowska teoria
socjalizacji pokazuje się tu w całej krasie.
O
dodatkowych głosach świadczy między innymi dialogowana narracja aktorki porno,
zatrudnionej w jednej z firm człowieka sukcesu, która opowiada o swoich
dylematach, życiu i żalach, która mimo wykonywania zawodu napiętnowanego
społecznie wiedzie całkiem normalny tryb życia. Również żona pisarza w pewnym momencie
dochodzi do głosu – opowiada o swojej rozłące z mężem, jego braku, obawie o
dalszy byt, który mimo dobrego źródła dochodu męża, wciąż nie jest pewny.
Pozorny
(a i formalny) zabieg wplatania głosów bohaterów w pozornie trzecioosobową narrację
wydaje się być jednym z najlepszych w całej książce. Nie da się ukryć, że jest
ona pełna różnego rodzaju teoretycznych kruczków, które są smakowitymi kąskami
dla literaturoznawców, jednak zarazem nie rzucają się w oczy tak, by utrudniać
lekturę. Warstwa fabularna okazuje się być też nad wyraz ciekawa – główny
bohater – Żegiesta – jest niejednorodną postacią, która kończy w nie do końca
jasny sposób. Spotykane przez niego osoby dają się łatwo skojarzyć z tymi,
które znamy z ekranów telewizyjnych – znaną dziennikarką, kontrowersyjnymi
politykami, dosyć mocno związanym z tymi sferami biskupem… Jest tu śmietanka
kalek odbitych od najbardziej znanych w polskim światku medialnym i politycznym
– wystarczy tylko chwilę się zastanowić by odkryć, od kogo pisarz wziął cechy
swoich postaci. Sama postać Żegiesty też nie wydaje się być taka obca. Z
drugiej strony – żadna z postaci opisanych w książce nie istnieje – gra ze świadomością
i wiedzą czytelnika jest tu niesamowita i z pewnością zmusza do aktywnej i
twórczej lektury.
Nie
sadzę, aby określeniem na wyrost byłoby przypisanie nowej książce Kowalewskiego
przymiotnika postmodernistyczna.
Łączy ona w bardzo lekki sposób kwestie teoretyczne i fabularne przez co nie ma
się częstego w tego typu opowieściach wrażenia nadęcia. Znając jego
wcześniejszą twórczość (zwłaszcza wspomniane Światło i lęk) widać ogromny postęp i wszechstronność autora. O ile
poprzednia powieść sprawia wrażenie ciemnej
(jak sam tytuł wskazuje; odnosi się ona do czasów dekadentów i romantyków), to
ta, pomimo panującego mroku, staje się o wiele jaśniejsza i, o dziwo,
optymistyczna. Nawet jak na opowieść o wątpliwym moralnie procederze ukręcania interesów. I właśnie ta moralność jakkolwiek ujęta, staje się
centrum opowieści. Jak to określa w pewnym momencie Żegiesta – jak nie ma koniunktury, nie ma też
moralności. Ta smutna prawda okazuje się być gorzką pigułką, której
przełknięcie pozwala na zrozumienie świata, jaki próbuje opisać – zarazem
autor, jak i pisarz-widmo. Rzeczywistości niełatwej i trudnej w opisie.
Książka
mnie, jako czytelnika, wprawiła w mocne osłupienie i zdziwienie – jej walory
artystyczne i merytoryczne nie pozostawiają zbyt wiele pola do popisu dla
krytyków krytykujących. Dobrze napisana, dokładnie przemyślana i wielogłosowa
opowieść zaskakuje i napawa prawdziwym zachwytem zarówno czytelnika niezanurzonego
w teorię literatury, jak i tego, który para się tym na co dzień. Jak to czasami
bywa na bilbordach – urzekająca, wstrząsająca, ale i dająca do myślenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz