poniedziałek, 2 listopada 2015

Mariusz Czubaj – Piąty Beatles



Mariusz Czubaj zdaje się kończyć swoją sagę o komisarzu Heinz’u. Czy to dobrze – trudno stwierdzić, bo Piątemu Beatlesowi brakuje impetu i przypomina swoją urywaną formułą wcześniejsze Martwe popołudnia. W powieści jest zbyt wiele „zawieszeń”, co może irytować, zwłaszcza, że trudno oprzeć się wrażeniu, że są one trochę mętnie łączone z (hm…) właściwą akcją.
 
Po raz kolejny Czubaj udaje się w przeszłość, by pokazać, jak układy i układziki sprzed lat kształtują jego literacką teraźniejszość. Akcję rozpoczyna się od znalezienia zwłok w hangaroschronie w okolicy Piły. Samo miejsce zbrodni zostało przemyślnie zaaranżowane, co wzbudza zainteresowanie głównego bohatera, z zawodu profilera. Jego uwagę szczególnie przykuwa okładka płyty Abbey Road The Beatles – policjant, jako miłośnik starego rocka, łagodnie zafiksowuje się na tym elemencie. Potem następuje pewne spowolnienie akcji, w trakcie którego poznajemy głównego bohatera i jego rodzinę nieco lepiej. 

Czytając tę książkę miałem wrażenie, że autorowi brakuje pomysłu na zagęszczenie akcji i utrzymanie uwagi czytelnika. Wielokrotnie wracałem do tej niej, bardziej z obowiązku niż z pasji, i za każdym razem odstręczała mnie ta sama rzecz – nieciągłość narracji. Niby wszystko formalnie się zgadza – jest zawiązanie akcji, seria niepowodzeń, nakreślenie lepiej sylwetki głównego bohatera i, wreszcie, rozwiązanie zagadki – jednak nie mogłem się pozbyć wrażenia, że „tkwiący w szczegółach rogaty” miał używanie i tej książce brakuje silnego, narratorskiego ramienia. Szczegóły rozchodzą się w szwach, zbyt często pojawiają się Heinz jako Heinz (a powinien być tu Heinz jako policjant), a do tego za mało w kryminale samego kryminału.

To „inne” podejście nie wydaje mi się udane, zwłaszcza, że zakończenie książki, mające niejako domykać opowieść o poczynaniach policjanta, jest też nieco… niejasne. Taki brak autorskiego zdecydowania dał mi się w kość podczas czytania Piątego Beatlesa. Nawet moja sympatia dla starego rocka nie przeważyła nad uczuciami czytelniczymi – więcej w tej książce akcji „po zmroku” niż czarnego kryminału. Smutne jest wobec tego to, że najlepiej opisane sceny dotyczą relacji rodzinnych bohatera i krępującego blackoutu podczas wesela – zdecydowanie błyszczą na tle tego, co powinno być esencją książki: dochodzenia. Nawet „dochodzenie w dochodzeniu”, wzięte rodem z pierwszego sezonu znakomitego True Detective, jest… nijakie, a Heinz’owi brakuje ikry Rusta Cohel’a.

Po nową propozycję Mariusza Czubaja sięgną fani jego twórczości, jednak i oni mogą poczuć się oszukani. Wrażenie braku pomysłów na książkę daje się bardzo we znaki, a osoby chcące zacząć przygodę z komisarzem Heinzem powinny zdecydowanie sięgnąć po wcześniejsze tomy. Nawet gdyby traktować Piątego Beatlesa jako nieśpieszną opowieść, to wciąż pozostaje kwestia sklejenia tej powolności z dynamiką, jakiej oczekuje się od kryminału (co, mimo objętości, udaje się Eleanor Catton w znakomitym Wszystko co lśni). Zabawne jest to, że wielokrotnie rozdający prztyczki innym autorom pisarz nie ma do zaoferowania więcej, niż jego koleżanki i koledzy po piórze. A złośliwostki mogą być tylko dodatkiem do dobrej książki, którą, niestety, Piąty Beatles nie jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz