Mariusz
Czubaj zdaje się kończyć swoją sagę o komisarzu Heinz’u. Czy to dobrze – trudno
stwierdzić, bo Piątemu Beatlesowi
brakuje impetu i przypomina swoją urywaną formułą wcześniejsze Martwe popołudnia. W powieści jest zbyt
wiele „zawieszeń”, co może irytować, zwłaszcza, że trudno oprzeć się wrażeniu,
że są one trochę mętnie łączone z (hm…) właściwą akcją.
Po raz
kolejny Czubaj udaje się w przeszłość, by pokazać, jak układy i układziki
sprzed lat kształtują jego literacką teraźniejszość. Akcję rozpoczyna się od znalezienia
zwłok w hangaroschronie w okolicy Piły. Samo miejsce zbrodni zostało
przemyślnie zaaranżowane, co wzbudza zainteresowanie głównego bohatera, z
zawodu profilera. Jego uwagę szczególnie przykuwa okładka płyty Abbey Road The Beatles – policjant, jako
miłośnik starego rocka, łagodnie zafiksowuje się na tym elemencie. Potem
następuje pewne spowolnienie akcji, w trakcie którego poznajemy głównego
bohatera i jego rodzinę nieco lepiej.
Czytając
tę książkę miałem wrażenie, że autorowi brakuje pomysłu na zagęszczenie akcji i
utrzymanie uwagi czytelnika. Wielokrotnie wracałem do tej niej, bardziej z
obowiązku niż z pasji, i za każdym razem odstręczała mnie ta sama rzecz –
nieciągłość narracji. Niby wszystko formalnie się zgadza – jest zawiązanie
akcji, seria niepowodzeń, nakreślenie lepiej sylwetki głównego bohatera i,
wreszcie, rozwiązanie zagadki – jednak nie mogłem się pozbyć wrażenia, że
„tkwiący w szczegółach rogaty” miał używanie i tej książce brakuje silnego,
narratorskiego ramienia. Szczegóły rozchodzą się w szwach, zbyt często pojawiają
się Heinz jako Heinz (a powinien być tu Heinz jako policjant), a do tego za
mało w kryminale samego kryminału.
To
„inne” podejście nie wydaje mi się udane, zwłaszcza, że zakończenie książki,
mające niejako domykać opowieść o poczynaniach policjanta, jest też nieco…
niejasne. Taki brak autorskiego zdecydowania dał mi się w kość podczas czytania
Piątego Beatlesa. Nawet moja sympatia
dla starego rocka nie przeważyła nad uczuciami czytelniczymi – więcej w tej
książce akcji „po zmroku” niż czarnego kryminału. Smutne jest wobec tego to, że
najlepiej opisane sceny dotyczą relacji rodzinnych bohatera i krępującego blackoutu podczas wesela – zdecydowanie błyszczą
na tle tego, co powinno być esencją książki: dochodzenia. Nawet „dochodzenie w
dochodzeniu”, wzięte rodem z pierwszego sezonu znakomitego True Detective, jest… nijakie, a Heinz’owi brakuje ikry Rusta Cohel’a.
Po nową
propozycję Mariusza Czubaja sięgną fani jego twórczości, jednak i oni mogą
poczuć się oszukani. Wrażenie braku pomysłów na książkę daje się bardzo we
znaki, a osoby chcące zacząć przygodę z komisarzem Heinzem powinny zdecydowanie
sięgnąć po wcześniejsze tomy. Nawet gdyby traktować Piątego Beatlesa jako nieśpieszną opowieść, to wciąż pozostaje
kwestia sklejenia tej powolności z dynamiką, jakiej oczekuje się od kryminału
(co, mimo objętości, udaje się Eleanor Catton w znakomitym Wszystko co lśni). Zabawne
jest to, że wielokrotnie rozdający prztyczki innym autorom pisarz nie ma do
zaoferowania więcej, niż jego koleżanki i koledzy po piórze. A złośliwostki
mogą być tylko dodatkiem do dobrej książki, którą, niestety, Piąty Beatles nie jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz