Zapiski dziennikowe zawsze są ciekawe –
przedstawiają świat widziany na świeżo, pozwalają na komentowanie bieżących
wydarzeń. Są one przeciwieństwem opowiadania historii, bo nie pozwalają na
jakikolwiek dystans. Powoduje to niejednokrotnie spłycenie ocen; zachowana przy
tym jest jednak ich szczerość i emocjonalność. Jednocześnie migający kursor
często nie daje piszącemu spokoju. Takiej metafory użył w swoim nie-dzienniku
Zygmunt Bauman. Czy trafnie?
Większość diariuszy jest pisana do
szuflady. Ich intymny charakter utrudnia decyzję o publikacji i zamyka
dostęp do tego cennego źródła wiedzy o autorze i jego procesie myślowym czy
twórczym. Proces ten okazuje się być niejednokrotnie kluczowy dla analizy
tekstu, o czym można się przekonać chociażby porównując zapiski Jarosława
Iwaszkiewicza z jego prozą.
Sygnały intymnej natury tekstu wysyła
Bauman w swojej książce niemal wciąż. Sfera ta podkreślana jest przez
pojawiające się między wierszami informacje o jego samotności. To nie jest
dziennik jest reklamowany jako zbiór zapisków powstałych po śmierci żony myśliciela.
Jest to konstrukt z pewnością pociągający czytelnika; zwłaszcza, jeśli znana
jest wcześniejsza twórczość światowej klasy socjologa. Co on napisze? Czy
będzie dokonywał autoanalizy i spoglądał na siebie jako na przedmiot badań nad
zjawiskiem osamotnienia? Jak do siebie będzie stosował, z pewnością mu znane,
badania dotyczące przeżywania żałoby i próby odnalezienia się w nowym miejscu i
stanie?
Tu jednak autor nie pozostawia zbyt wiele pola ciekawskim – najnowszy
tom zapisków okazuje się być regularnie prezentowanym zachwytem nad postmodernistycznym
panoptykonem, umożliwiającym obserwację wszystkiego jednocześnie, dostęp do
niemal każdej opublikowanej na świecie informacji. Badacz, zajmujący się
ostatnio tematyką ponowoczesności, z ogromną lekkością prezentuje trudne do
zrozumienia przez laika oceny i ekspertyzy socjologiczne i ekonomiczne. Będąc
znawcą zagadnień społecznych, Bauman prezentuje problemy, które wyklarowały się
w czasach kryzysu gospodarczego; obserwuje świat ze swojego mieszkania za
pomocą elektronicznego okna i komentuje to, co wydaje się być godne uwagi.
Jednym z kilku kluczy do tej książki
jest selekcja informacji. Między wierszami Bauman edukuje czytelników – mówi
jakby „szukajcie pewnych informacji, w pewnych i wypróbowanych źródłach, ale
zawsze miejcie na uwadze to, że prawda jest gdzieś w połowie, a do jej
dostrzeżenia potrzebna jest zarówno wiedza, jak i wielostronny ogląd spraw”.
Ta powszechna, niemal śmieszna w swojej prostocie wiedza, w rękach
Baumana okazuje się być zabójczo użyteczna i pouczająca. Odwołując się we
wstępach swoich zapisków dziennych do niemal nagłówkowej formy
informowania czytelnika, przechodzi bardzo sprawnie do analizy przedstawionych
informacji w sposób godny naukowca. Konfrontuje przekazywane informacje z tym,
co do powiedzenia mają najbardziej cenieni badacze społeczeństwa; wiadomości,
przecedzone przez metodologiczne sito, często okazują się być dalekim od prawdy
bełkotem. Niewątpliwie taka postawa ma cele edukacyjne – trudno w zapiskach
tych doszukać się epatowania erudycją i popisywania się wiedzą. Jest to raczej
zbiór cennych obserwacji świata mediokracji i licznych przytyków
kierowanych w stronę czytających nieświadomie. Ważnym wydaje się też to, że nie
ma w tej książce twierdzeń przedstawionych jako niepodwarzalne, podpartych przez
autorytet profesorski. Zygmunt Bauman w swoich zapiskach schodzi z katedry,
staje się bardziej intymny, a jego tekst mniej przesycony dyskursem
akademickim, jednak wciąż wystarczająco kompetentny i mądry swoim naukowym
przeżywaniem, by dostrzec refleksy stanowiące istotę prawdy. I zapisać je.
Wspomniałem już o samotności bijącej od
tej książki. Nie jest to jednak stan, który nazwać by można porzuceniem
lub pozostawieniem na pastwę. Jest to raczej przestrzeń samotni
dumania, w której można się zdystansować od bodźców odciągających uwagę.
Bauman w tej figurze zachowuje się niemal jak oglądający obrazy Picassa –
odchodzi kilka kroków i patrzy, szuka detali niemożliwych do zobaczenia z nosem
niemal przytkniętym do płótna. Wyjście poza dyskurs poprawia jego pogląd
na… dyskurs właśnie. Nie rozpisuje się, staje się eseistyczny i lekki w swojej
mowie, zarazem zachowując ostrość obserwacji i jasność ocen.
Dziennik, jak już zostało powiedziane,
nie jest zazwyczaj przeznaczony do publikacji. Sławomir Mrożek rozwijał swoje
zapiski w ramach treningu pamięci po wylewie, spoglądał na swoją przeszłość z
perspektywy kilku dekad. W zapiskach Baumanowskich dzieje się jednak coś innego
– są świeższe, bardziej dynamiczne, odwołują się do formacji kulturowej i
ekonomicznej bliższej czytelnikowi. Stają się niejako przewodnikiem po
najważniejszych dla socjologa wydarzeniach społeczno-ekonomicznych przełomu
2010 i 2011 roku. Ten dynamizm czasowy zmusza do uważnej lektury – wiele treści
okazuje się być w tej książce zawoalowanych przez erudycję i autorytet autora.
Kwestia obserwacji, bycia obserwowanym, skupiania się na najważniejszym. Według
siebie. A przecież, jak to głosi psychologia, umiejętność skupienia się to nic
innego jak sztuka eliminacji bodźców odciągających uwagę. Taki komfort
umożliwia właśnie samotnia. W której miga tylko kursor – nieubłagany poganiacz
myśli i palców.
Tytuł odwoływać się może do znanego
eseju Michaela Foucaulta (To nie jest fajka), w którym filozof opisuje
swoją obserwację i granice między tym, co widziane, a tym, co jest. Bo to, co
czytelnik trzyma w dłoni, jest tylko przetworzoną (przynajmniej dwukrotnie –
pamiętać należy o tym, że książka ta w oryginale napisana była po angielsku)
formą przekazu. Zapośredniczeniem zapośredniczenia. Oryginał wciąż jest w
głowie autora, może w jego zapiskach. Sam Bauman zapośrednicza treści – jest Mcluchanowskim
przekaźnikiem stającym się treścią, dzielącym się nią i stającym się źródłem
podlegających interpretacji… treści? Chyba tak to można nazwać. Pośrednictwo bowiem
staje się kolejnym tropem tej książki – mediokracja i panoptykon stają się
tylko elementami składowymi tej książki. Wszystko to przetwarza autor i
prezentuje czytelnikom jako swoje zdanie – efekt godzin obserwacji i lektury. A
to, peryfrazując Miłoszowską Ars poetica?, prawdą już nie jest. Pytanie
o nią też pojawia się między słowami tej książki – gdzie ona jest, skoro
wszyscy twierdzą, jakoby byli jej szafarzami?
Ostatnią refleksją, która nasunąć się
może przy lekturze Baumanowskiego dziennika, jest kwestia dojrzałości i
sumowania. Ta forma, na wskroś literacka, wiąże się z dojrzałym sumowaniem
całodziennej obserwacji. Wpis dzienny jest formą podsumowania dnia, zanotowania
refleksji dotyczących przyswojonych i przemyślanych treści. Już sama świadomość
konstrukcji tego gatunku nasuwa skojarzenia z nocą – przestrzenią wyciszenia,
przerywaną głośniejszymi westchnieniami i odgłosami pisania. Autor sam zaznacza
na początku książki, iż rozpoczyna o 5 rano. I nie wie co napisać, czuje jednak
potrzebę uchwycenia tego, co przemija, podsumowania przeżycia. Zdjęcie na
okładce nie pozostaje bez znaczenia – trzymający się za czoło, przekraczający
połowę dziewiątej dekady swojego życia autor staje się znaczącym obrazem
książki – skojarzenie z przedstawieniem Heraklita na obrazie Rafela Santiego.
Książki pełnej obaw, zadumy i podsumowań. Jakich? Cóż – na to pytanie każdy
musi sobie odpowiedzieć sam. Wszak ta recenzja jest już formą zapośredniczenia;
formą, która tą książką nie jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz