Delikatna
archeologia, którą każdy co jakiś czas uprawia, jest niegłupia. Czasem człowiek
sobie uświadamia „ej, ale chciałem to przeczytać”, a od daty premiery minęło
już trochę czasu. Tak miałem z Otolitem
Katarzyny Gondek. Słyszałem trochę dobrego, ale… życie, więc przeczytałem
dopiero teraz. No i nie powiem nic złego. Chyba ;).
Główna
bohaterka – Ola – dowiaduje się, że jej matka zaginęła. Znikła i jej nie
ma, a do tego organy prewencji chcą, żeby wróciła do rodzinnego miasta. Robi
niechętnie, a im dłużej tam przebywa, tym bardziej widzi, że ze
zniknięciem jej matki wiąże się coś więcej niż to, że nikt jej nie widział od
jakiegoś czasu. Tu można zostawić „plot”, bo cała reszta dzieje się
niekoniecznie w fabule tej książki.
Może
czytałeś Sny i kamienie Magdaleny
Tuli albo Niewidzialne miasta Italo
Calvino? Tak trochę na skróty – atmosfera Otolitu
czerpie pełnymi garściami z takich książek. Akcja dzieje się w miejscu
z niekoniecznie dobrego snu. Zawroty głowy, poczucie klaustrofobii i dziwny
letarg pogłębia się z każdym krokiem. Bohaterka zrzuca to na początku na
zmianę ciśnienia, bo Miasto (pisane od dużej litery), z którego pochodzi,
jest położone dosyć wysoko. Jednak okazuje się, że powracają jej dawne
dolegliwości, które znikły jak ręką odjął, gdy tylko wyjechała. Kiedy wraca – wszystko
zaczyna się od nowa.
Powiem
tak: podoba mi się ta książka. Jest senna i udaje jej się utrzymać na
pograniczu snu i kryminału. Do tego sposób, w jaki pokazany jest
powrót do porzuconego Miasta jest naprawdę przekonujący. Nie ukrywam, że kupuje
mnie ta opowieść, bo pokazana jest bardzo ładnie różnica perspektyw Oli „w
Mieście” i „poza nim”. Serio, to takie podejście do ludzi, którzy
porzucili swoje miejsce urodzenia rzadko
pojawia się w polskiej literaturze. Już tylko to powinno Cię
przekonać, a tego dobrego jest o wiele więcej: podtekst szkód
górniczych, nieporadność ludzi, zaburzenie kompasu moralnego w Mieście czy
wreszcie sama postać matki. Naprawdę – na prawie dwustu stronach udało się
upchnąć masę rzeczy, a do tego zrobić to świetnie.
Jasne,
można tę książkę spłycić i powiedzieć, że „e… otolit to taka mała część
w uchu, odpowiedzialna za równowagę i generalnie tu chodzi o równowagę
bohaterki”. Można. Można się przyczepić do końcówki – jasne, można. Ale wtedy
wszystko, o czym wspomniałem byłoby sprowadzone do marnej dekoracji. Mi
takie coś nie pasuje, więc mocno się trzymam swojego. No i w gruncie
rzeczy – polecam moje podejście do tej książki. Bo to serio fajna literacko
rzecz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz