niedziela, 12 marca 2017

Katarzyna Gondek – Otolit



Delikatna archeologia, którą każdy co jakiś czas uprawia, jest niegłupia. Czasem człowiek sobie uświadamia „ej, ale chciałem to przeczytać”, a od daty premiery minęło już trochę czasu. Tak miałem z Otolitem Katarzyny Gondek. Słyszałem trochę dobrego, ale… życie, więc przeczytałem dopiero teraz. No i nie powiem nic złego. Chyba ;). 

Główna bohaterka – Ola – dowiaduje się, że jej matka zaginęła. Znikła i jej nie ma, a do tego organy prewencji chcą, żeby wróciła do rodzinnego miasta. Robi niechętnie, a im dłużej tam przebywa, tym bardziej widzi, że ze zniknięciem jej matki wiąże się coś więcej niż to, że nikt jej nie widział od jakiegoś czasu. Tu można zostawić „plot”, bo cała reszta dzieje się niekoniecznie w fabule tej książki. 

Może czytałeś Sny i kamienie Magdaleny Tuli albo Niewidzialne miasta Italo Calvino? Tak trochę na skróty – atmosfera Otolitu czerpie pełnymi garściami z takich książek. Akcja dzieje się w miejscu z niekoniecznie dobrego snu. Zawroty głowy, poczucie klaustrofobii i dziwny letarg pogłębia się z każdym krokiem. Bohaterka zrzuca to na początku na zmianę ciśnienia, bo Miasto (pisane od dużej litery), z którego pochodzi, jest położone dosyć wysoko. Jednak okazuje się, że powracają jej dawne dolegliwości, które znikły jak ręką odjął, gdy tylko wyjechała. Kiedy wraca – wszystko zaczyna się od nowa. 
 
Powiem tak: podoba mi się ta książka. Jest senna i udaje jej się utrzymać na pograniczu snu i kryminału. Do tego sposób, w jaki pokazany jest powrót do porzuconego Miasta jest naprawdę przekonujący. Nie ukrywam, że kupuje mnie ta opowieść, bo pokazana jest bardzo ładnie różnica perspektyw Oli „w Mieście” i „poza nim”. Serio, to takie podejście do ludzi, którzy porzucili swoje miejsce urodzenia rzadko pojawia się w polskiej literaturze. Już tylko to powinno Cię przekonać, a tego dobrego jest o wiele więcej: podtekst szkód górniczych, nieporadność ludzi, zaburzenie kompasu moralnego w Mieście czy wreszcie sama postać matki. Naprawdę – na prawie dwustu stronach udało się upchnąć masę rzeczy, a do tego zrobić to świetnie. 

Jasne, można tę książkę spłycić i powiedzieć, że „e… otolit to taka mała część w uchu, odpowiedzialna za równowagę i generalnie tu chodzi o równowagę bohaterki”. Można. Można się przyczepić do końcówki – jasne, można. Ale wtedy wszystko, o czym wspomniałem byłoby sprowadzone do marnej dekoracji. Mi takie coś nie pasuje, więc mocno się trzymam swojego. No i w gruncie rzeczy – polecam moje podejście do tej książki. Bo to serio fajna literacko rzecz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz