poniedziałek, 27 lutego 2017

Marie Bennett – Hotel Angleterre



Szwecja i II wojna. Pewnie pamiętasz, że trzecim elementem tej układanki jest „neutralność”. Tak. Szwecja nie brała udziału w II wojnie światowej (oficjalnie), ale nie przeszkadzało to władzom sprzyjać pewnym stronom i przymykać oczy na ich obecność. Ba, nie przeszkadzało to wcale temu, żeby po wybuchu wojny zimowej (czyli fińsko-sowieckiej) zmobilizować tysiące młodych mężczyzn i posłać ich na daleką północ. No bo nie wiadomo, czy nielubiani bolszewicy nie przejdą przez Finlandię i nie postanowią krzewić ideologii leninizmu-stalinizmu przy pomocy ostrej amunicji. Ale koniec z ironią, bo książka, o której tu mowa jest całkiem przyzwoita. Nawet nieco bardziej niż „całkiem”. Chociaż to trochę „love story”, a przy okazji ciekawy obraz Szwecji w czasie wojny. Mało tego w literaturze przełożonej na polski, więc… tym chętniej zajrzałem do Hotelu Angleterre. I muszę przyznać, że nie żałuję. 

Po kolei. Zaczyna się wojna zimowa, mobilizacja i przymusowa migracja przymusowych szeregowych na daleką i chłodną północ. Jedzie też tam grupa z Malmö i okolic. Jednym z nich jest Georg, główny bohater tej opowieści. Od początku mróz daje wszystkim w kość, a niekończące się ćwiczenia, braki w zaopatrzeniu i złe dowodzenie zaczynają działać im na nerwy. Jedni zaczynają się łamać, a drudzy – buntować. Gdy w rezultacie tego wszystkiego zaczynają ginąć ludzie, Georg z grupką poborowych rozpoczyna pokojowy bunt. Nie podoba się to oficerowi zawiadującemu obozem i gdy ten nie radzi sobie z utratą autorytetu – zabija jednego z żołnierzy. Choć rozwścieczony tłum go nie rozrywa na strzępy, to ujma na honorze nieudolnego dowódcy jest dotkliwa. Mści się na prowodyrach wysyłając ich do obozu dla internowanych, a sprawa buntu (i jego powodów) sprawnym ruchem zostaje zamieciona pod wojskowy i dosyć nabity dywan. Poborowi lądują w obozie wraz z „podejrzanymi politycznie”, czyli ludźmi, którzy nie podobają się władzy – przychylnym okiem patrzącej na to, co robi Hitler. Z tego obozu Georg nie wyjdzie jeszcze przez kilka lat,

W domu zostawia Kerstin – młodą żonę, która próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nie może pozwolić sobie na samodzielne wynajmowanie mieszkania, więc wyprowadza się do rodziców. Rozłąka daje się jej we znaki i coraz bardziej czuje, że oddala się od swojego męża. No i spotyka nową lokatorkę kamienicy, w której mieszka z rodzicami. I się w niej zakochuje. Teraz rozumiesz, czemu to „love story”. 

Wbrew pozorom – całość jest naprawdę ciekawa. Jeśli zobaczysz notkę na czwartej stronie okładki i skrzywisz się, to masz zarazem rację i jej nie masz. Wychodzi na to, że to taki „blurb Schrödingera”. Bo dopóki nie przeczytasz, to nie zobaczysz, czy książka jest warta czasu ;). Moim zdaniem – jest warta, chociaż plot jest tu… dosyć osobliwy. Ostatnio oduczam się kończenia książek (czasem nie wychodzi mi to na zdrowie), jednak nie musiałem tego ćwiczyć w przypadku Hotelu Angleterre. Dokończyłem i w sumie się nie skrzywiłem. Historia miłosna (pewni krytycy powiedzieliby „nieheteronormatywna”) jest naprawdę niegłupia, a dodatkowej pikanterii dodaje jej tajemniczość ukochanej Kerstin, czyli Violi.

Jak się poznają? Przypadkiem. Viola wchodzi Kerstin na ambicję, Kerstin nie pozostaje dłużna. Gdy obie pełnią dyżury przeciwpożarowe na dachu kamienicy, żona Georga (brakuje mi przymiotników na określenie Kerstin…) daje się zafascynować magnetyzmowi młodej kobiety z wyższych sfer. Do tego Viola, jako córka uznanego profesora, może sobie pozwolić na wynajęcie pokoju w najdroższym hotelu w Malmö, czyli tytułowym Angleterre. Chociaż to dziwne, tylko w hotelach nie brakowało ciepłej wody (reglamentacja wojenna to nie tylko kartki, ale też ciepła woda w kranie). I sama Kerstin też nie spodziewała się niczego, gdy została zaproszona przez nową sąsiadkę na darmową ablucję. Zbliżają się do siebie i w końcu stają się kochankami. 

Im więcej dowiaduje się o Violi, tym lepiej widzi, że coś jest poza „oficjalną” wersją codzienności kochanki. Łącząc kropki „słomiana wdowa” dochodzi do wniosku, że jej ukochana szpieguje na rzecz Anglików. Początkowo się oburza, jednak uznaje to za mniejsze zło. W końcu ją kocha. Ale gdy czuje się zdradzona (bo pojawia się pewien młody oficer), zaczynają się schody. Zrozpaczona Kerstin donosi na nią na policję. Viola znika. I mniej więcej wtedy do Malmö wraca Georg – pokaleczony przez zimę i złamany przez doświadczenia. Jest koniec 1943 roku. 

Tak, streściłem książkę. Nie będzie więcej spojlerów. Dalej robi się dramat rodzinny, jednak naprawdę fajnie opisany. Gra tajemnic i wyrzutów sumienia bardzo ładnie spowalnia akcję w drugiej połowie książki, a zarazem dopina wszystkie elementy historii. Serio, dobrze się to czyta, chociaż przez chwilę zastanawiałem się, czy książce starczy energii do końca. Podpowiem: starcza (ale prawie). W trzeciej części jest dużo o rodzinie, stereotypach, oczekiwaniach i coraz smutniejszej rzeczywistości drugowojennej Szwecji. Jest o powrotach z wojny (chociaż tej konkretnej wojny nigdy w praktyce nie było w tym kraju), o okrucieństwie i bezduszności wojska, dramacie zdradzających i nieświadomości zdradzanych. Przede wszystkim w całej tej historii pierwsze skrzypce gra kobieta, jakich były na całym świecie miliony: porzucona w imię ojczyzny, pozostawiona samej sobie. Kobieta, która szukając sensu tego wszystkiego znajduje miłość i… naprawdę trudno ją ocenić.

Właśnie tych ocen tu brakuje i to mi się bardzo podoba. Krytykują inni, ale nie ci najważniejsi. Chociaż Georg o niczym nie wie, nie ocenia swojej żony, tylko okazuje jej bezgraniczną akceptację i miłość. Kerstin z czasem to dostrzega i zaczyna rozumieć, że trzeba iść dalej. Jest w miejscu, w którym były miliony i w którym będą miliony. Już samo pokazanie tego w książce zasługuje na uznanie. Podobnie jak Katyń Wajdy ta opowieść przedstawia dramat kobiet, które czekają, a które – chociaż jest jakaś korespondencja – nie wiedzą nic. I czekając muszą sobie jakoś radzić. A radzą sobie różnie. 

Dużo tu stereotypów i autorka używa sobie na nich tak, jak tylko się da (i dobrze). Wierna żona żołnierza, idealna szwedzka rodzina, wychodzący zewsząd fałsz, nienawiść do lewicy i pozorna „neutralność” Szwecji. Ma to wszystko naprawdę dużo sensu i składa się w ciekawą całość. O krytyce wojska (jako całości) i jego struktury chyba nie muszę wspominać. Wszystko to jest ładnie przetłumaczone i trzyma się kupy. Jakby nie patrzeć, to fajna proza. Ale. 

Musiało być jakieś „ale”. Końcówka trochę ucieka. Chociaż pewne sprawy są rozwiązane, to pozostaje jakiś niedosyt, zwłaszcza po postaci odważnego podoficera czy samej postaci Axela. Niby wszystko jest dopięte w ostatnim rozdziale, ale… jakoś tak zdawkowo. Jednak to trochę urok tej książki – kilka rzeczy musi być urwane, żeby został niedosyt. Jednak mogło to być zrobione w trochę mniej oczywisty sposób. Bywa. 

Całościowo: warto. Czy bardzo? Głowy bym nie dał, ale już samo to, że wychodzi po polsku całkiem fajna rzecz o drugowojennej Szwecji już powinno Cię zainteresować. Jest tu trochę rozliczania, jednak nie tak mocnego jak w Kolosie. Jest za to odrobina melancholii z Beatlesów, co poczytuję za zaletę. Trochę smaczków, trochę pytań, nieco pod rozwagę. Im bardziej piszę tę recenzję, tym bardziej widzę, że Hotelu Angleterre to całkiem wyważona książka i to – koniec końców – jej największa zaleta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz