Lubię
długie książki. Zwłaszcza takie, w których opowieść nieśpiesznie się snuje
i jest ciekawa. To taka dziwna przyjemność czytelnika, który lubi sobie po
prostu poczytać. Fajnie jest, gdy taka historia porywa, czyli stwierdzasz, że
jutro w pracy wypijesz jedną kawę więcej, ale dokończysz następny rozdział
;). Miałem tak z Shantaramem.
Chociaż ten tytuł cały czas wylatywał mi z głowy, to jednak wiedziałem,
której książki szukać w czytniku. I w sumie przez nią przegapiłem
wysiadkę z tramwaju więcej niż raz.
Może
słyszałeś, że Indie to magiczny kraj. Pełen tajemniczości, a zarazem
radości. W takie miejsce trafia australijski zbieg – człowiek, który
nawiał z więzienia, bo czuł zew wolności, pchający go do przodu. Sprawnie
przemknął przez odprawę i znalazł się razem z nowopoznanymi turystami
w hotelu. Dzięki zbiegowi okoliczności przy zakupie narkotyków
(narkoturystyka była kiedyś bardzo popularna w Indiach, a haszysz był
dostępny nieoficjalnie w każdym hotelu) i odrobinie intuicji
zaprzyjaźnia się z lokalsem i… zaczyna się jego przygoda. Bohater szybko
przestaje być turystą, łapie język i daje się wciągnąć w wir
przygody.
Dzieje
się w tej książce sporo. Nie ma w niej prawie w ogóle „oficjalnych
tras turystycznych”, jest za to sporo rozbijania się po miejscach, w które
turysta nie odważyłby się zapuścić. Slumsy, szemrane knajpy, wytwórnie lewych
dokumentów… dużo tego. Australijczyk przechodzi przez to trochę jakby to była
dziwna, hinduistyczna wersja Boskiej komedii,
w której kręgi piekła przeplatają się ze sferami niebieskimi i tarasami
czyśćca. Ale jedno pozostaje niezmienne: serce. Bo to taka „książka serca”.
Według
bohaterów Robertsa Indie do kraj serca. Bez niego nikt nigdy nie przestanie być
turystą. Z sercem – w ułamek sekundy można stać się kochanym i bliskim
dla wielu, nawet największych zakapiorów. To kusząca wizja, która wciąż
przyciąga (i to nie tylko szefów korporacji, które mają w Indiach „help
deski”, pewnie wiesz dokładnie, o co chodzi), dzięki czemu tamtejsze porty
lotnicze nie narzekają na brak ruchu. Ale to nie książka o turystyce. To
opowieść o pokoju i miłości, chociaż porywczość Hindusów czasem temu
przeczy.
A ten
pokój to dosyć trudna sprawa. Indie lat 80., o których opowiada ta
książka, to kraj paskudnie rozwarstwiony. Nacjonalizacja, pierwsze zdecydowane
ruchy w kierunku westernizacji i wyjścia z impasu kraju postkolonialnego
to tylko wierzchołek góry lodowej. Pod powierzchnią czai się ogromne
rozwarstwienie społeczne, niekończące się morza dzikich slumsów, kwitnąca
przestępczość oraz konflikty na tle wyznaniowym i narodowościowym. W praktyce
jedynym wyraźnym punktem „historycznym” tej książki pozostaje morderstwo Indiry
Gandhi w 1984 roku. W kilka chwil po ogłoszeniu w mediach jej
śmierci z rąk dwóch sikhijskich ochroniarzy zaczynają się w całym
kraju rozruchy i akty samosądu na wyznawcach sikhizmu. W praktyce
pozostałe „punkty historyczne” są trudne do dokładnego odtworzenia, co pokazuje
wagę postaci Gandhi dla samej opowieści. Bez niej, w dużej mierze, nie
byłoby Indii, do których trafił główny bohater. Jeśli nie to sprawia, że tę
opowieść mogłem przeczytać, to serio, nie wiem, co miałoby sprawić, że ona zaistniała.
Chociaż
przechadzanie się po ulicach Bombaju to w tej książce dosłownie temat
rzeka, to najciekawsze są dla mnie rozdziały o wyprawie bohatera do…
Afganistanu. Tak, do Afganistanu. Pokazują coś, o czym często się
zapomina: Pakistan wcale nie był dla Indii „buforem” przed wojną w Afganistanie,
a to, co tam się działo, miało sporo wspólnego z tym, co działo się
w Indiach, zwłaszcza w „szemranej strefie”. Interesy wielu szefów
mafii sięgały właśnie do tego kraju, a wojna… była okazją do zarobku.
Niemałego. A o tym, że cała „wojna z terroryzmem”, którą znamy od
ataków na WTC i Pentagon, ma swoje korzenie właśnie w wojnie
afgańsko-radzieckiej mało kto pamięta. Te korzenie w skali mikro zobaczysz
w Shantaramie i to jest –
moim skromnym zdaniem – najlepszy wtręt fabularny. Zdecydowanie lepszy niż cała
ta historia miłosna z Karlą (bo i taką historię tu znajdziesz, ale
jest ona – moim skromnym, czytelniczym i nieco złośliwym zdaniem – drętwa).
Całość
tej opowieści można opisać krótko: jest ona brawurowa. Strasznie lubię to
słowo, a do tego oddaje dokładnie moje wrażenia po lekturze Shantaramu. To historia, która nie sili się na „całościowe opisanie”
jakiegoś kraju, ale raczej pokazuje miejsca i historie, które nie są
znane, a tworzą to, co przeciętny turysta zobaczy w Indiach. W gruncie
rzeczy… to taki przewodnik nieturystyczny. Bo kto chciałby mieszkać w slumsach,
leczyć w nich ludzi, podrabiać dokumenty, zyskiwać na lewej wymianie walut
i siedzieć w indyjskim więzieniu? No? Nie brzmi to jak idealny plan
na urlop ;). Nie zmienia to faktu, że najważniejsze w tym wszystkim jest
wspomniane „serce”. Bez niego główny bohater nie poznałby tak wielu ciekawych
postaci (a każda to perełka!), a cała akcja skończyłaby się na którejś
z pierwszych stron. Więc jeśli masz wolnych kilkanaście (kilkadziesiąt)
godzin i szukasz dobrej książki, to chyba wiesz, co przydybać ;).
I
jeszcze trzy uwagi:
-
chciałem napisać tę recenzję po przeczytaniu drugiej części (tak, jest już
druga część, nazywa się Cień góry
i też jest długa), ale… czas, czas, czas;
-
napisanie dokładnej recenzji tak bogatej książki to sprawa na elaborat, a nie
o to tu chodzi. No;
- nawet
jeśli Shantaram to „fabularyzowany
dziennik”, to przede wszystkim to proza i jako prozę go czytałem; to nie
Knausgard, to po prostu porywająca opowieść.
Fotografia Indiry Gandhi: Wikimedia Commons
Po przeczytaniu Twojej recenzji postanowiłam sięgnąć po tę książkę raz jeszcze. Poprzednio znudziła mnie po jakiś 50 stronach, więc może trzeba przetrzymać i dalej będzie już tylko lepiej ? Spróbuję, tym bardziej że mam ebooka ;)
OdpowiedzUsuńI bardzo dobrze, że wrócisz ;). To naprawdę fajna rzecz, a do tego wciąga :). Daj znać, czy znalazłaś czas :).
Usuń