Lubię
prozę izraelską. Po prostu ją lubię (jeśli jeszcze nie zauważyłeś po
poprzednich recenzjach, chociażby książek Amosa Oza).
Ta nostalgia, niemal wylewająca się z każdej ze stron, przeplata się
z nadzieją i radością – prawie jak muzyka żydowska. Tak, wiem, cały
czas gadam o tym samym, a tu nowa książka przeczytana (powiedzmy, że
dobra, ale o tym za chwilę), więc warto coś szepnąć. Chodzi o Ból Zeruyi Shalev, w którym
przeszłość wcale nie chce przestać przeszkadzać teraźniejszości, a do tego
mieszczaństwo w pewnym momencie wychodzi z szafy (w której
powinno pozostać i być bite codziennie kapciem). Ale po kolei.
Tytułowy
ból dotyczy Iris, dyrektorki nowoczesnej izraelskiej szkoły. Placówka edukacyjna
ma jednoczyć zwaśnionych Izraelczyków i Arabów (gdybyś nie wiedział –
w praktyce od utworzenia państwa Izrael coś się kotłuje na granicach), ale
stoi to bohaterce ością w gardle. Kilka lat wcześniej została ciężko ranna
w zamachu terrorystycznym zorganizowanym przez islamskich terrorystów, a
jej ojciec zginął w jednej z wielu wojen.
Ale musi świecić przykładem i zapomnieć zaszłości, w końcu szkoła ma
jednoczyć i tak dalej. Jednak Iris nie zapomina, bo cały czas cierpi
z powodu ran. W gorsze dni ledwo funkcjonuje na środkach
przeciwbólowych, a same jej cierpienie nie ma w praktyce podłoża
fizycznego lecz… psychiczny. Tak, dobrze się domyślasz: bóle fantomowe.
Najgorsze z możliwych. Do tego Iris męczy jeszcze jedna rzecz: rutyna
w obliczu „syndromu pustego gniazda”, co przekłada się na jej relację
z mężem.
No
właśnie. Zaczyna drążyć. Chce uciec od swojej codzienności. Wykorzystuje do
tego chorobę i troskę męża. Wdaje się w romans, w sumie trochę
przez przypadek. Kiedy jej lekarz prosi o konsultację specjalistę od
leczenia bólu, okazuje się, że „ceniony specjalista” to młodzieńcza miłość
Iris. Człowiek, któremu ślubowała dozgonną miłość dziesiątki lat temu, została
zdradzona, a teraz Ejtan (bo
tak mu na imię) objawia się jej w przełomowym momencie życia. I zaczyna
się, jak to mawiają Amerykanie, rollelcoaster.
Wdaje
się w romans, chce porzucić męża i nagle okazuje się, że jej córka
(ma jeszcze syna) pakuje się w relację z jakimś
coachem/mentorem/guru. Podobno uczy ją, jak ma się wyzwolić z okowów.
Zdecydowanie nie podoba się to mocno konserwatywnej Iris (mieszczańsko
konserwatywnej – teraz rozumiesz, czemu mieszczaństwo w tej książce wyszło
z szafy). Między kolejnymi spotkaniami z ukochanym, którego zapisuje
w telefonie jako „Ból” (o Ironio Kreatywna!), stara się wyciągnąć córkę
z czegoś, co uznaje za toksyczne. Co Iris uznaje za toksyczne. Odpuszcza
pracę, chociaż powinna się zająć właśnie nią. I ogółem – robi się… trochę
dziwnie.
Początek
książki – super. Serio. Wciąga, interesuje i tak dalej. Nawiązania,
smaczki i konteksty wyłapie każdy, ale ich ilość jest ogromna i pięknie
wpleciona. Kotłuje się tu niemal wszystko, co kotłuje się w całej
literaturze izraelskiej: korzenie polskie, jidysz, ciągły stan wojny, gniew,
lęk, cierpienie i melancholia. Do tego jest miłość, nadzieja i ciągle
przesuwający się przed oczami bohaterki upływ czasu. Na początku to wszystko
jest świetnie skomponowane. Z czasem zaczyna być gorzej. Smaczki stają się
łopatologicznie wkładanymi wątkami („ten potok, nad którym przysięgliśmy sobie
miłość teraz jest zalany betonem i stoi na nim osiedle – czytelniku, co to
oznacza, pewnie się domyślasz”), a postawienie dosłownej „rodzinnej świątyni”
pod koniec pokazuje zwycięstwo mieszczaństwa (nawet nie jest gorzkie, czyli
mamy tu takie dziwne Californication).
Po prostu pod koniec jest drętwo.
Szkoda,
bo dociągnięcie (konsekwentne dociągnięcie) wątków do końca byłoby petardą. Ale
okazuje się kapiszonem. W pewnym momencie wszystko zaczyna trącać sztampą
i tanim, moralizującym romansidłem (rozumiem, że osoby przeżywające drugą
młodość mogą zachowywać się irracjonalnie, ale tu… no… ktoś tu przegiął).
Początkowo fajne wątki (duma matki ze swoich dzieci czy romans po latach)
zaczynają razić, a nawet śmieszyć. Mówiąc krótko: zapowiadało się super, wyszło
mocno średnio. Mogło być mocno do końca (jak w naprawdę świetnej Hausfrau),
ale nie jest. Jeszcze raz: szkoda. Nawet nie ratuje tego wręcz morze nawiązań
do przeszłości (które zazwyczaj przyjemnie łaskoczą moje czytelnicze ego).
--
Aaaa!
Właśnie zobaczyłem okładkę (najczęściej się jej przyglądam, gdy skończę). Katharsis, o którym pisze w zgrabnym
zdaniu Amos Oz może tu jest, ale nie takie, jakie powinno (moim zdaniem) być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz