wtorek, 21 lutego 2017

Zeruya Shalev – Ból



Lubię prozę izraelską. Po prostu ją lubię (jeśli jeszcze nie zauważyłeś po poprzednich recenzjach, chociażby książek Amosa Oza). Ta nostalgia, niemal wylewająca się z każdej ze stron, przeplata się z nadzieją i radością – prawie jak muzyka żydowska. Tak, wiem, cały czas gadam o tym samym, a tu nowa książka przeczytana (powiedzmy, że dobra, ale o tym za chwilę), więc warto coś szepnąć. Chodzi o Ból Zeruyi Shalev, w którym przeszłość wcale nie chce przestać przeszkadzać teraźniejszości, a do tego mieszczaństwo w pewnym momencie wychodzi z szafy (w której powinno pozostać i być bite codziennie kapciem). Ale po kolei. 

Tytułowy ból dotyczy Iris, dyrektorki nowoczesnej izraelskiej szkoły. Placówka edukacyjna ma jednoczyć zwaśnionych Izraelczyków i Arabów (gdybyś nie wiedział – w praktyce od utworzenia państwa Izrael coś się kotłuje na granicach), ale stoi to bohaterce ością w gardle. Kilka lat wcześniej została ciężko ranna w zamachu terrorystycznym zorganizowanym przez islamskich terrorystów, a jej ojciec zginął w jednej z wielu wojen. Ale musi świecić przykładem i zapomnieć zaszłości, w końcu szkoła ma jednoczyć i tak dalej. Jednak Iris nie zapomina, bo cały czas cierpi z powodu ran. W gorsze dni ledwo funkcjonuje na środkach przeciwbólowych, a same jej cierpienie nie ma w praktyce podłoża fizycznego lecz… psychiczny. Tak, dobrze się domyślasz: bóle fantomowe. Najgorsze z możliwych. Do tego Iris męczy jeszcze jedna rzecz: rutyna w obliczu „syndromu pustego gniazda”, co przekłada się na jej relację z mężem. 

No właśnie. Zaczyna drążyć. Chce uciec od swojej codzienności. Wykorzystuje do tego chorobę i troskę męża. Wdaje się w romans, w sumie trochę przez przypadek. Kiedy jej lekarz prosi o konsultację specjalistę od leczenia bólu, okazuje się, że „ceniony specjalista” to młodzieńcza miłość Iris. Człowiek, któremu ślubowała dozgonną miłość dziesiątki lat temu, została zdradzona, a teraz Ejtan (bo tak mu na imię) objawia się jej w przełomowym momencie życia. I zaczyna się, jak to mawiają Amerykanie, rollelcoaster. 

Wdaje się w romans, chce porzucić męża i nagle okazuje się, że jej córka (ma jeszcze syna) pakuje się w relację z jakimś coachem/mentorem/guru. Podobno uczy ją, jak ma się wyzwolić z okowów. Zdecydowanie nie podoba się to mocno konserwatywnej Iris (mieszczańsko konserwatywnej – teraz rozumiesz, czemu mieszczaństwo w tej książce wyszło z szafy). Między kolejnymi spotkaniami z ukochanym, którego zapisuje w telefonie jako „Ból” (o Ironio Kreatywna!), stara się wyciągnąć córkę z czegoś, co uznaje za toksyczne. Co Iris uznaje za toksyczne. Odpuszcza pracę, chociaż powinna się zająć właśnie nią. I ogółem – robi się… trochę dziwnie. 

Początek książki – super. Serio. Wciąga, interesuje i tak dalej. Nawiązania, smaczki i konteksty wyłapie każdy, ale ich ilość jest ogromna i pięknie wpleciona. Kotłuje się tu niemal wszystko, co kotłuje się w całej literaturze izraelskiej: korzenie polskie, jidysz, ciągły stan wojny, gniew, lęk, cierpienie i melancholia. Do tego jest miłość, nadzieja i ciągle przesuwający się przed oczami bohaterki upływ czasu. Na początku to wszystko jest świetnie skomponowane. Z czasem zaczyna być gorzej. Smaczki stają się łopatologicznie wkładanymi wątkami („ten potok, nad którym przysięgliśmy sobie miłość teraz jest zalany betonem i stoi na nim osiedle – czytelniku, co to oznacza, pewnie się domyślasz”), a postawienie dosłownej „rodzinnej świątyni” pod koniec pokazuje zwycięstwo mieszczaństwa (nawet nie jest gorzkie, czyli mamy tu takie dziwne Californication). Po prostu pod koniec jest drętwo. 

Szkoda, bo dociągnięcie (konsekwentne dociągnięcie) wątków do końca byłoby petardą. Ale okazuje się kapiszonem. W pewnym momencie wszystko zaczyna trącać sztampą i tanim, moralizującym romansidłem (rozumiem, że osoby przeżywające drugą młodość mogą zachowywać się irracjonalnie, ale tu… no… ktoś tu przegiął). Początkowo fajne wątki (duma matki ze swoich dzieci czy romans po latach) zaczynają razić, a nawet śmieszyć. Mówiąc krótko: zapowiadało się super, wyszło mocno średnio. Mogło być mocno do końca (jak w naprawdę świetnej Hausfrau), ale nie jest. Jeszcze raz: szkoda. Nawet nie ratuje tego wręcz morze nawiązań do przeszłości (które zazwyczaj przyjemnie łaskoczą moje czytelnicze ego). 

--
Aaaa! Właśnie zobaczyłem okładkę (najczęściej się jej przyglądam, gdy skończę). Katharsis, o którym pisze w zgrabnym zdaniu Amos Oz może tu jest, ale nie takie, jakie powinno (moim zdaniem) być.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz