wtorek, 22 stycznia 2013

Zośka Papużanka – Szopka


Saga rodzinna powinna być wyczerpująca, dokładna, przekrojowa. I charakterystyczna. Co jeśli czytelnikowi serwowana jest książka dosyć krótka, momentami powierzchowna i skupiona na... nie wiadomo do końca czym? Wtedy należy zadać pytanie o oczekiwania – czy aby nie są one wodzone za nos przez autora. Albo autorkę. Bo takie wodzenie swoim czytelnikom serwuje Zośka Papużanka w Szopce.
Szopce, czyli namiastce prawdy, hecy, kpinie obliczonej na pokaz. Taka bowiem ta książka jest. Nie za długa, nie za krótka, lecz w sam raz. Gdyby zadumać się nad sensownością bufonady językowej, nierzadko graniczącej z wytwarzaniem przyśpiewek niemal ludowych, można by się rozczarować. Jest to niejako sztuka dla sztuki, ars pro arta, jakby to rzekł sarmata. Mimo tego sztuka czarująca.
Opowieść o matce, która trochę zbyt wcześnie staje się wdową, okazuje się być przyczyną początku opowieści. Jednak ponowny wybór męża obył się ot tak. Bo był potrzebny, a akurat ktoś okazał się bezkonfliktowym zamiennikiem jej marzeń o domu. Wdowa z dzieckiem wszak to tylko trochę lepiej niż panna z tymże. A takich nikt nie lubi.
Wdowa szybko przestaje piastować swoją mało wesołą rolę społeczną, i przeradza się w kobietę-świeżo-po-ślubie. Ponownym. Owocem tego jest jej drugie dziecko, a pierwsze jej nowego męża – córka. I chociaż poprzedni mąż spłodził pierworodnego, to drugi musi pocieszyć się jedynie pokrzepiającym porzekadłem z dobrego syna pierwsza dziewczyna. I jak ten dobry syn – zajmuje się zarabianiem na dom. W międzyczasie żona zaczyna mu rąbać na głowie kołki o cokolwiek, a najchętniej o nic. Powrót do domu wiąże się z falą tsunami przemyślanych przez szanowną współmałżonkę, matkę dzieciom, wiesz-ile-ja-pracuje-a-ty-się-po-nocach-włoczysz-z-tej-pracy wykrzykującą. Brak szans na obronę powoduje jego ciągłe zamykanie się w sobie, unikanie kontaktu, wyparcie z roli rodzica – niezależnie czy dla przybranego, czy dla swojego dziecka.
Taką opowieść o traumie serwuje... właśnie – kto? Niby jest to córka swoich rodziców, jednak nie ma się do końca takiej pewności. Ciągłe wycofywanie się narratorki poza świat przedstawiony jest tutaj przeprowadzone znakomicie, jednak nie budzi ono konsternacji jak u Mo Yana. Zbliża się w swoim języku do Shutego i Chutnik, jednak operuje nim w sposób nieprzymuszony – swobodne skojarzenia nie są tutaj obciążone aż taką ilością żółci, jak to jest w przypadku jej starszych kolegów po piórze. Tworzy opowieść lekką językowo, jednak ciężką treściowo. Prezentuje momenty dobre, a stara się wymazać z pamięci to, co było złe. A tego, jak się okazuje, było całkiem sporo. Pokazuje ona niemal najgorsze piekło rodzinne, jakie sobie można wyobrazić – frustrującą rzeczywistość kury domowej, która nie umie przejść do poziomu dialogu, a jedynie wymyśla wyjście z każdej sytuacji konfliktu. Oczywiście wyjście korzystne dla siebie. Do tego bohaterce-narratorce odebrana jest szansa na zaznanie ojcostwa – totemizacja syna, jako reliktu po uwznioślanym z minuty na minutę ideałem poprzedniego męża, skutecznie uniemożliwia jej wybicie się na niepodległość względem brata. Zwłaszcza, że jest to córka tego gorszego. Reprezentuje ona ból kobiet, którym odmówiono obcowania z ojcostwem w imię starodawnej prawdy kierowanej do mężczyzn, żelepiej się nie zajmuj córką, bo to domena matki. Pozostają jej jedynie niezapomniane przebłyski realizacji tego etosu – wyjście na lody, odwiedziny w pracy. Oczywistym tropem jest tu proza Brunona Schulza i jego model zmniejszającego się z dnia na dzień ojca.
Proza ta jest o wszystkim i o niczym. Można by powiedzieć, że jest komentarzem do formuły polskiej, pozornie maskulinistycznej rodziny. Owszem – być może. Również rzec o niej można, że jest opisem przewartościowania świata. Też nie byłoby to kłamstwem. Książka ta jest jednak o niewypowiedzianej traumie rozpadu rodziny – pozornie trzymającej się nieźle, jednak pełnej zachowań śmiesznych, ale i strasznych. Taki ból – utrzymywania obrazu domu rodzinnego przy pomocy fragmentów wspomnień dobrych, okazuje się być jedynie namiastką tego, czym powinien być dom. A tego bohaterka niestety nie uświadczyła.

wtorek, 15 stycznia 2013

Piękny dwudziestoletni – biografia Marka Hłaski – Andrzej Czyżewski



Na polskim rynku dochodzi ostatnio do wylewu biografii; na ich łamach przedstawia się niekoniecznie znane fakty z życia osób znanych. O popularności tych wydawnictw świadczyć może zainteresowanie życiem prywatnym reprezentantów piedestału. Nawyk ten, wyrobiony przez tabloidy, wpływa na nowy sposób pisania biografii. Taką to jest opowieść o życiu jednego z najważniejszych polskich pisarzy powojennych – Marka Hłaski.
Najważniejszą rzeczą, jaką należy powiedzieć o tej książce, jest to, iż jest ona autorstwa kuzyna pisarza. Andrzej Czyżewski opiera swoją opowieść o empiryczne doświadczenie znajomości z Hłaską. Jest to o tyle rewolucyjne, o ile rzadko się zdarza, by osoba spokrewniona pisała biografię. Eksponowanie tego faktu we wstępie książki zmusza czytelnika do zachowania ostrożności – na ile fakty prezentowane odnoszą się do rzeczywistości, a na ile są tylko wynikiem obserwacji autora i jego wizją pisarza? Jest to jednak tylko jedna strona medalu. Drugą jest to, że autor miał dostęp do rodzinnych archiwów, zbiorów zdjęć, listów – artefaktów (sic!) mogących nieco zmienić obraz Hłaski w stosunku do tego, który wszyscy znali do tej pory.
Czyżewski nie waha się podchodzić krytycznie do dotychczasowych tez dotyczących młodości pisarza. Zwraca uwagę na kwestię kształtowania go przez okrucieństwo wojny, ale i nie mniej przyjazne czasy młodego socjalizmu z Polsce. Opierając się o własną korespondencję z kuzynem, opisuje dokładnie jego lata młodości, przedstawia relację z matką i ojczymem, ale i osadza Hłaskę w schemacie nieprzystosowania jednostki wybitnej, acz leniwej. Prezentacja ta jest ciekawa, jednak rodzi wątpliwości. Autor biografii stara się uzasadnić późniejsze problemy autora poprzez wskazanie kluczowych dla niego momentów życia; kluczowych według Czyżewskiego. Mimo licznych opisów nieudanych związków Hłaski, biograf nie wskazuje roli toksycznej relacji z matką jako możliwej przyczyny. Rozwodzi się nad różnorakimi wpływami zewnętrznymi – relacjami z kolegami, permanentnemu poczuciu bycia młodszym w grupie, niemożnością przystosowania się do otoczenia. Nie sięga on po oczywisty kontekst kompleksu Edypa; tłumaczyłby on niestałość związków z kobietami, ciągłe powroty do postaci matki jako w pewien sposób idealnej. Wiązałoby to fakt nieobecności zmarłego ojca i ogromnej ilości konfliktów z ojczymem. Mimo iż jest to typowe, tłumaczy znacznie lepiej biografię Hłaski niż ciągłe doszukiwanie się nowych wątków wytrącających bohatera z rytmu pracy – zarówno twórczej, jak i zarobkowej.
Psychoanaliza jest tu wątkiem ważnym. Piękny dwudziestoletni reprezentuje nowy rodzaj pisania biograficznego – uzasadniający działanie, szukającym sensów i tropów biograficznych w literaturze. Nie chodzi w nich o samo przedstawienie autora ani jego twórczości, ale ukazanie go jako dziecka epoki, na którego poczynania wpłynęła historia. Najczęściej bardzo mocno. Tego typu biografie stają się opowieściami o pisarzu, tworzą nową narrację o nim. Niejednokrotnie stają się przyczynkiem do zarysowania nowego obrazu jakiejś epoki. Zbliżony charakter prezentowała biografia Jana Karskiego pióra Andrzeja Żbikowskiego – mimo centrum opowieści wycyrklowanego na postać kuriera wojennego, książka opisywała również wszystko, co działo się dookoła postaci centralnej. Również forma zapisu zastosowana w Pięknym dwudziestoletnim sugeruje przenikanie się literatury i życia – liczne odwołania do zapisków i fragmentów literackich, często jako kontynuacji zdań, sugerują to jednoznacznie. Wciąż jednak należy pamiętać o tym, że podjęcie decyzji o stworzeniu opowieści o pisarzu jest dla czytelnika jasną informacją – jest to czyjaś opowieść o kimś. Tym kimś okazuje się być ceniony pisarz; w oczach kuzyna.
Oczy biografów nie zawsze są łagodne. Tu można mieć wrażenie że były. Czyżewski tworzy swoją opowieść o kuzynie – Marku Hłasce. Łącząc elementy literackie i biograficzne, biograf tworzy coś, co nazwać można opowieścią. Nie zawsze przekonującą, momentami budzącą wątpliwości, czasem zbyt uładzoną. Nie zmienia to faktu, że napisaną ciekawie i nie bez sporej dozy talentu... literackiego. Bo naukowości w tej książce nie uświadczy się nazbyt wiele.


sobota, 12 stycznia 2013

Tomasz Raczek, Zygmunt Kałużyński – Alfabet na 4 ręce

  

Niepublikowane wyznania znanego duetu – czymże one są? Na pewno nie prozą; taka formuła uchybiałaby wartości intelektu rozmówców. Zachowanie formy dialogu, wraz ze wszystkimi jego konsekwencjami, sprawiło, że książka, mająca być abecadłem intelektualnym, staje się kulturalnym przewodnikiem po minionym wieku. Wszak intelektualiści nie powinni ograniczać się tylko do swojej dziedziny.
Formuła abecadła chroni tę książkę przed bolesnym obowiązkiem selekcji i gradacji tematów. Nadrzędna sprawiedliwość alfabetu sprawia, że czytelnik nie ma poczucia manipulacji ani wymuszenia wiążącego się z wymogami edycyjnego porządkowania tekstu. Mimo iż początek wielu rozdziałów jest zarezerwowany dla krótkiego wstępu pióra Raczkowskiego, to jego główna część jest oddana językowi mówionemu. Formuła ta jest ciekawym nawiązaniem do kształtu powadzonego przez wiele lat przez ten duet cyklu Perły z lamusa. Tak jak poprzedzona wstępem była projekcja filmu zaliczanego do klasyki kina światowego, tak samo rozmowy o życiu i kulturze są poprzedzane krótkim komentarzem. Wstęp staje się treścią; przekaźnik – treścią. Ta figura, charakterystyczna dla współczesnych mediów, w tej książce nie razi.
Przemieszanie ról służy tu raczej wskazaniu głównych akcentów; te padają na postaci rozmówców. Pod pozorem mówienia o kinie, ich rozmowy traktują o życiu i przeżyciu. To rozróżnienie w kontekście tej książki okazuje się być niezwykle ważne. Zestawienie dwóch rozmówców, których dzielą przynajmniej dwa pokolenia, daje ciekawe efekty. Poznawcza niespokojność i kunszt intelektualny Raczkowskiego wchodzi tu w ciekawe interakcje ze spokojem i mądrością życiową Kałużyńskiego. Niespokojność obserwacji, chęć poznania jeszcze większej ilości rzeczy zderza się tu z subiektywnym mówieniem o przeżyciach. Niemal jak romantyczny spór romantyków z klasykami; jedyną różnicą jest umiejętność słuchania i otwartości na inne zdanie.
Wspomniana pozorność rozmów o kinie jest dla tej książki znamienna. Hasła, pod którymi występują rozdziały, są dosyć luźno związane z ruchomymi obrazami – stają się one jakby powodem do rozmów. I chociaż zaczynają się na kinie, to po drodze przechodzą ścieżkami socjologii, teologii, literaturoznawstwa i obserwacji społecznych. Wszystko to jest naznaczone ogromną dozą wrażliwości poznawczej i, prawdopodobnie, poprzedzone godzinami przemyśleń. Obaj nie boją się krytykować współczesnego kina, ale nie potępiają w czambuł. Widzą zarówno zjawiska godne uwagi, jak i te, które na tą nie zasługują. Komentują i oceniają – często bardzo ostro, jak chociażby tani zachwyt, jaki zmusza widzów do ronienia łez. Nie mniej jest przykładów filmów dobrych – tymi rozmówcy sypią jak z rękawa, przedyskutowują trudne dzieła, nierzadko nie dochodzą do konsensusu, a pozostają przy swoim zdaniu z poszanowaniem opinii rozmówcy. Umiejętność ta jest, niestety, bardzo rzadka.
Jak już wspomniałem, nie jest to książka wyłącznie o kinie. Jest to przede wszystkim książka wspomnieniowa na cześć zmarłego kilka lat temu Zygmunta Kałużyńskiego. Początkowo jest to próba zarysowania jego sylwetki – postaci będącej intelektualistą czystej wody, pełnego swobody i dojrzałej niejasności. W rozmowach uzasadnia wiele swoich wyborów, opisuje historie z młodości – tej dawniejszej i mniej dawnej. Bo otwartość jego umysłu jest wartością niemożliwą do pominięcia. Za połową książki akcent przechodzi raczej na Raczkowskiego – pojawia się on w tej książce jako rządny wiedzy intelektualista, który jest świadom swojej wiedzy i wartości. Nie musi niczego dowodzić, a jedynie wykorzystywać swój potencjał dla przedstawienia... konkretnego punktu widzenia, w oparciu o który ktoś może dokonać nowej interpretacji tekstu kultury, jakim może być czy to film, czy to numer pisma dla panów, którego mianem Playboy, a którego założycielem w Polsce był. Temat tego pisma pojawia się mocno w rozmowach – staje się przyczynkiem do ciekawych rozważań o pięknie i jego miejscu w systemie społecznym, granicach, jakie dzielą sztukę od pornografii. A te okazują się być mniej jasne, niż wydawać by się mogło.
Alfabet na cztery ręce jest wybiórczym i subiektywnym zbiorem ku czci pamięci Zygmunta Kałużyńskiego. Jednak skupienie się tylko na tej roli byłoby ogromnym spłyceniem roli tej książki – zarówno dla czytelnika, jak i dla samych autorów. Jest to ich osobista prezentacja – ideologiczna i estetyczna, w której mówią o swoim obcowaniu ze sztuką i ludźmi. Ci okazują się być równie ważni. Sama możliwość wysłuchania i zwerbalizowania treści zawartych w tym tekście nie pozostaje bez znaczenia – intymność i otwartość rozmówców sprawia, że tekst ten czyta się z niewątpliwą przyjemnością. Co też ważne – abecadło, spadłszy z pieca, hukło się tak skutecznie, że nie które literki się zdublowały, a niektórych – zabrakło. Nie mam wątpliwości, że wybór ten był dobry i czyni książkę szalenie spójną.

piątek, 11 stycznia 2013

Zygmunt Bauman – To nie jest dziennik



Zapiski dziennikowe zawsze są ciekawe – przedstawiają świat widziany na świeżo, pozwalają na komentowanie bieżących wydarzeń. Są one przeciwieństwem opowiadania historii, bo nie pozwalają na jakikolwiek dystans. Powoduje to niejednokrotnie spłycenie ocen; zachowana przy tym jest jednak ich szczerość i emocjonalność. Jednocześnie migający kursor często nie daje piszącemu spokoju. Takiej metafory użył w swoim nie-dzienniku Zygmunt Bauman. Czy trafnie?
Większość diariuszy jest pisana do szuflady. Ich intymny charakter utrudnia decyzję o publikacji i zamyka dostęp do tego cennego źródła wiedzy o autorze i jego procesie myślowym czy twórczym. Proces ten okazuje się być niejednokrotnie kluczowy dla analizy tekstu, o czym można się przekonać chociażby porównując zapiski Jarosława Iwaszkiewicza z jego prozą.
Sygnały intymnej natury tekstu wysyła Bauman w swojej książce niemal wciąż. Sfera ta podkreślana jest przez pojawiające się między wierszami informacje o jego samotności. To nie jest dziennik jest reklamowany jako zbiór zapisków powstałych po śmierci żony myśliciela. Jest to konstrukt z pewnością pociągający czytelnika; zwłaszcza, jeśli znana jest wcześniejsza twórczość światowej klasy socjologa. Co on napisze? Czy będzie dokonywał autoanalizy i spoglądał na siebie jako na przedmiot badań nad zjawiskiem osamotnienia? Jak do siebie będzie stosował, z pewnością mu znane, badania dotyczące przeżywania żałoby i próby odnalezienia się w nowym miejscu i stanie?
Tu jednak autor nie pozostawia zbyt wiele pola ciekawskim – najnowszy tom zapisków okazuje się być regularnie prezentowanym zachwytem nad postmodernistycznym panoptykonem, umożliwiającym obserwację wszystkiego jednocześnie, dostęp do niemal każdej opublikowanej na świecie informacji. Badacz, zajmujący się ostatnio tematyką ponowoczesności, z ogromną lekkością prezentuje trudne do zrozumienia przez laika oceny i ekspertyzy socjologiczne i ekonomiczne. Będąc znawcą zagadnień społecznych, Bauman prezentuje problemy, które wyklarowały się w czasach kryzysu gospodarczego; obserwuje świat ze swojego mieszkania za pomocą elektronicznego okna i komentuje to, co wydaje się być godne uwagi.
Jednym z kilku kluczy do tej książki jest selekcja informacji. Między wierszami Bauman edukuje czytelników – mówi jakby „szukajcie pewnych informacji, w pewnych i wypróbowanych źródłach, ale zawsze miejcie na uwadze to, że prawda jest gdzieś w połowie, a do jej dostrzeżenia potrzebna jest zarówno wiedza, jak i wielostronny ogląd spraw”.
Ta powszechna, niemal śmieszna w swojej prostocie wiedza, w rękach Baumana okazuje się być zabójczo użyteczna i pouczająca. Odwołując się we wstępach swoich zapisków dziennych do niemal nagłówkowej formy informowania czytelnika, przechodzi bardzo sprawnie do analizy przedstawionych informacji w sposób godny naukowca. Konfrontuje przekazywane informacje z tym, co do powiedzenia mają najbardziej cenieni badacze społeczeństwa; wiadomości, przecedzone przez metodologiczne sito, często okazują się być dalekim od prawdy bełkotem. Niewątpliwie taka postawa ma cele edukacyjne – trudno w zapiskach tych doszukać się epatowania erudycją i popisywania się wiedzą. Jest to raczej zbiór cennych obserwacji świata mediokracji i licznych przytyków kierowanych w stronę czytających nieświadomie. Ważnym wydaje się też to, że nie ma w tej książce twierdzeń przedstawionych jako niepodwarzalne, podpartych przez autorytet profesorski. Zygmunt Bauman w swoich zapiskach schodzi z katedry, staje się bardziej intymny, a jego tekst mniej przesycony dyskursem akademickim, jednak wciąż wystarczająco kompetentny i mądry swoim naukowym przeżywaniem, by dostrzec refleksy stanowiące istotę prawdy. I zapisać je.
Wspomniałem już o samotności bijącej od tej książki. Nie jest to jednak stan, który nazwać by można porzuceniem lub pozostawieniem na pastwę. Jest to raczej przestrzeń samotni dumania, w której można się zdystansować od bodźców odciągających uwagę. Bauman w tej figurze zachowuje się niemal jak oglądający obrazy Picassa – odchodzi kilka kroków i patrzy, szuka detali niemożliwych do zobaczenia z nosem niemal przytkniętym do płótna. Wyjście poza dyskurs poprawia jego pogląd na… dyskurs właśnie. Nie rozpisuje się, staje się eseistyczny i lekki w swojej mowie, zarazem zachowując ostrość obserwacji i jasność ocen.
Dziennik, jak już zostało powiedziane, nie jest zazwyczaj przeznaczony do publikacji. Sławomir Mrożek rozwijał swoje zapiski w ramach treningu pamięci po wylewie, spoglądał na swoją przeszłość z perspektywy kilku dekad. W zapiskach Baumanowskich dzieje się jednak coś innego – są świeższe, bardziej dynamiczne, odwołują się do formacji kulturowej i ekonomicznej bliższej czytelnikowi. Stają się niejako przewodnikiem po najważniejszych dla socjologa wydarzeniach społeczno-ekonomicznych przełomu 2010 i 2011 roku. Ten dynamizm czasowy zmusza do uważnej lektury – wiele treści okazuje się być w tej książce zawoalowanych przez erudycję i autorytet autora. Kwestia obserwacji, bycia obserwowanym, skupiania się na najważniejszym. Według siebie. A przecież, jak to głosi psychologia, umiejętność skupienia się to nic innego jak sztuka eliminacji bodźców odciągających uwagę. Taki komfort umożliwia właśnie samotnia. W której miga tylko kursor – nieubłagany poganiacz myśli i palców.
Tytuł odwoływać się może do znanego eseju Michaela Foucaulta (To nie jest fajka), w którym filozof opisuje swoją obserwację i granice między tym, co widziane, a tym, co jest. Bo to, co czytelnik trzyma w dłoni, jest tylko przetworzoną (przynajmniej dwukrotnie – pamiętać należy o tym, że książka ta w oryginale napisana była po angielsku) formą przekazu. Zapośredniczeniem zapośredniczenia. Oryginał wciąż jest w głowie autora, może w jego zapiskach. Sam Bauman zapośrednicza treści – jest Mcluchanowskim przekaźnikiem stającym się treścią, dzielącym się nią i stającym się źródłem podlegających interpretacji… treści? Chyba tak to można nazwać. Pośrednictwo bowiem staje się kolejnym tropem tej książki – mediokracja i panoptykon stają się tylko elementami składowymi tej książki. Wszystko to przetwarza autor i prezentuje czytelnikom jako swoje zdanie – efekt godzin obserwacji i lektury. A to, peryfrazując Miłoszowską Ars poetica?, prawdą już nie jest. Pytanie o nią też pojawia się między słowami tej książki – gdzie ona jest, skoro wszyscy twierdzą, jakoby byli jej szafarzami?
Ostatnią refleksją, która nasunąć się może przy lekturze Baumanowskiego dziennika, jest kwestia dojrzałości i sumowania. Ta forma, na wskroś literacka, wiąże się z dojrzałym sumowaniem całodziennej obserwacji. Wpis dzienny jest formą podsumowania dnia, zanotowania refleksji dotyczących przyswojonych i przemyślanych treści. Już sama świadomość konstrukcji tego gatunku nasuwa skojarzenia z nocą – przestrzenią wyciszenia, przerywaną głośniejszymi westchnieniami i odgłosami pisania. Autor sam zaznacza na początku książki, iż rozpoczyna o 5 rano. I nie wie co napisać, czuje jednak potrzebę uchwycenia tego, co przemija, podsumowania przeżycia. Zdjęcie na okładce nie pozostaje bez znaczenia – trzymający się za czoło, przekraczający połowę dziewiątej dekady swojego życia autor staje się znaczącym obrazem książki – skojarzenie z przedstawieniem Heraklita na obrazie Rafela Santiego. Książki pełnej obaw, zadumy i podsumowań. Jakich? Cóż – na to pytanie każdy musi sobie odpowiedzieć sam. Wszak ta recenzja jest już formą zapośredniczenia; formą, która tą książką nie jest.