Klasyczne wzorce kryminalne wymuszają zbrodnię, albo
przynajmniej znaczące przestępstwo. Po Agacie Christie i dziewiętnastowiecznych
powieściach grozy trudno jest wymyślić coś nowego, jednak zapotrzebowanie
czytelników wciąż jest wyraźne – inaczej nie powstawałyby tego typu powieści.
Dają one rozrywkę i trzymają w napięciu – te podstawowe założenia przyświecały
Mariuszowi Czubajowi, autorowi niedawno wydanej książki Martwe popołudnia.
Upalne, letnie dni nie skłaniają do zbytniej aktywności, a w
szczególności do pracy. Nie przeszkadzało to jednak posłowi na sejm
Rzeczypospolitej Polskiej we wzięciu udziału w festiwalu ulicznym, gdzie szukał zaspokojenia pragnień związanych z używkami,
niekoniecznie legalnymi w kraju, który reprezentuje. Ginie on z ręki nieznanego
sprawcy, co rozpętuje burzę i pozostawia wiele pytań bez odpowiedzi. Niemal
równolegle czytelnicy poznają Marcina Hłaskę, byłego policjanta, który obecnie
zajmuje się poszukiwaniem osób zaginionych; z różnych powodów.
Tajemniczy zleceniodawca powierza mu misję znalezienia
młodego analityka, który podjął się napisania jego biografii. Człowiek ów
zniknął bez słowa jakiś czas temu, pozostawiając wiele otwartych kwestii,
które, jak łatwo się domyślić, były niezwykle drażliwe dla zleceniodawcy. Sprawa
pozornie wyglądająca na zwykłe zlecenie (no może zbyt lukratywne) okazuje się
być norą głębszą, niż się wydawało. A
podążanie za białym króliczkiem nie
jest najlepszym pomysłem. Zwłaszcza, gdy jest się dobrym łowczym; a takim jest niewątpliwie Hłasko.
Czubaj serwuje ciekawe rozpoczęcie intrygi, sprawnie
opowiedzianą historię, ale nic ponadto. Mimo niepodważalnego talentu nie udaje
mu się utrzymać jednego rytmu w całej książce. Bieg wydarzeń zwalnia i
przyśpiesza bez szczególnego powodu; wiele wątków ginie niespodziewanie,
pojawiają się nieco naciągane rozwiązania. Korowód postaci jest w gruncie
rzeczy nieco zbyt rozdmuchany, a sprowadzenie do roli ornamentu tych, którym
można było nadać ciekawy rys dwoma-trzema zdaniami, zdaje się być poważnym niedociągnięciem.
Zwłaszcza, że narratorowi często zdarza się przywiązywać zbyt dużą wagę do
niektórych, trzeciorzędnych wręcz szczegółów. Może to budzić konsternację,
zwłaszcza, że często wątki, które zdają się być podstawą do rozszerzenia
historii, są niedokańczane, a akcja natychmiastowo przeskakuje w inne rejony.
To narratorskie porzucenie jest
nagminne i razi; powoduje wrażenie niedokończenia i pośpiechu – wroga dobrze
uknutej intrygi. Najsmutniejsze jest to, że książka posiada potencjał, który
jest zagaszony przez niezbyt fortunne decyzje i brak pieczołowitości.
Dużo w tej historii Warszawy i dla miłośników (lub
mieszkańców tego miasta) pozostawia wiele smaczków, które jednak pozostają
niczym innym, jak tylko ornamentem, z rzadka przecinającym nieco nieprzewidywalną
ścieżkę fabuły.
Sporo w Martwym
popołudniu nieuzasadnionego chaosu narracyjnego, w którym czytelnik może
się pogubić. Książka ma długi start, jednak autor pisać umie i to całkiem
nieźle; właśnie ta umiejętność najlepiej świadczy o tej powieści. Gdy zaczyna
się ona rozkręcać – robi się ciekawie, jednak ten rozbieg trwa przez 40
stron; takie rozwiązanie fabularne może
skutecznie, acz niesłusznie, przekonać czytelnika, że warto sięgnąć po coś
innego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz