czwartek, 5 września 2013

Stephen King - Joylan



Kiedy znany pisarz wypuszcza kolejną prozę są dwie możliwości: albo zacznie odcinać kupony od swojej sławy (i niewątpliwego talentu), albo stworzy koktajl znany z poprzednich książek. Rzadko się zdarza żeby autor nagle odszedł od swojego zwyczajowego nurtu pisania i przedłożył czytelnikom coś nowego. Takiego czegoś spróbowała J. K. Rowling i trudno nazwać to sukcesem (mowa tu oczywiście o jej „anonimowej” powieści). Stephan King, autor znanych i ekranizowanych często historii, napisał niedawno kolejną powieść – Joyland. Ile w tym kuponów a ile koktajlu? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna.
Autor wprowadza nas w świat zapożyczony od Salingera – mamy młodego bohatera, nieszczęśliwie zakochanego rówieśnika bitników, zasłuchanego w melancholijne dźwięki muzyki The Doors i czytającego mroczne opowieści Tolkiena. Studenta, który chce dorobić w trakcie wakacji, a przez to odciążyć swojego ojca i własny portfel. Natrafia na ogłoszenie zapraszające do podjęcia obowiązków pomocnika w prowincjonalnym wesołym miasteczku, którego wiele obiecująca nazwa zapowiada radość. Niestety – klientów.
Przybywając na miejsce bohater szybko się przekonuje, że staje się jedynie trybikiem w machinie, która działa tym lepiej, im lepiej tacy jak on spełniają swoje drobne zadania. Poznaje rówieśników – ludzi z innych grup społecznych, którzy ze względu na powiązania akademickie i społecznie nie weszliby w żadną interakcję w zwykłym świecie. Odrębność Joylandu daje szansę na przeżycie w pełni demokratycznego doświadczenia dla wszystkich młodych bohaterów, w większości nienawykłych do ciężkiej pracy fizycznej. A karnawałowy charakter samego miejsca powoduje u młodych ludzi rodzenie się dysonansu poznawczego, jakże charakterystycznego dla wchodzących w dorosłość.
Gdyby zatrzymać się na tym aspekcie książki, mogłoby się okazać, że Joyland jest książką o pewnym pokoleniu – zderzającym ideały z rzeczywistością, przeżywającym szok charakterystyczny dla pewnego wieku, lecz doprawiony pewną niewyjaśnioną melancholią zbliżającą ich do obserwacji autora Buszującego w zbożu (którego bohater jest jakby prekursorem Kingowskich bohaterów). Jednak autor znakomitej Zielonej Mili nie poprzestaje na wymiarze doczesnym – o nie! Pojawia się bowiem tajemniczy tunel strachów, w którym dokonane zostało przed laty morderstwo doskonałe; zbrodniarz nie został schwytany, rzeczy dziwne dzieją się w owym miejscu, a niektórzy widzą dziewczynę z niebieską przepaską Alicji na włosach...
Metafizyka staje się jednak tylko dodatkiem do całej opowieści, nie stanowi głównego wątku fabularnego. W centrum mamy młodego bohatera, rozterki serca jego i głos Jima Morrisona – mieszankę szybko zbliżającą do spotkania ze sznurem, wodą lub ołowiem. Jest to jednak ciekawa opowieść o wchodzeniu w dorosłość przedstawiciela pewnej epoki, wnikliwa opowieść o młodym mężczyźnie szukającym swojego miejsca na ziemi. Gdyby bowiem zabrać wszystkie obciążenia fabularne związane z wesołym miasteczkiem, duchami i zbrodnią Joyland stałoby się powieścią obyczajową o dorastaniu mężczyzny. Mało takich powieści, a akurat Kingowi trudno odmówić, nie tylko na mocy niepisanego porozumienia między mężczyznami, racji w tych sprawach. Przy takim podejściu chwilowa błahość pojawiająca się w książce przestaje razić, a zaczyna być ciekawym dopełnieniem fabuły.
Jako kryminał książka ta sprawdza się nie gorzej. Wątek morderstwa jest ciekawie uwikłany w pociąg młodego bohatera do zgłębienia tajemnicy – zarówno wewnętrznej, jak i tej będącej na wyciągnięcie ręki. Powiązanie intrygi z rozwijającym się (i stabilizującym) życiem emocjonalnym bohatera staje się dobrym dopełnieniem triady charakterystycznej dla Kinga – psychologii, intrygi kryminalnej i wątku metafizycznego/ezoterycznego. Pozamaterialność daje się również we znaki, jednak jako pewien dodatek – przyprawa do smaku. Nie najważniejsza, ale na tyle ważna, że książka bez tego, szczególnego elementu, przestałaby smakować tak samo.
O Kingu mawiano, że na przestrzeni ostatnich lat stracił polot, zaczął męczyć czytelników. O taką analizę porównawczą się nie pokuszę, jednak z całą pewnością rzec mogę, że Joyland sięga po najlepsze wątki z Lśnienia i Zielonej Mili, łączy to z niezwykle ciepłą opowieścią, bez dodatku zbytniej ckliwości. Autor miesza, a nie odcina kupony. To napawa otuchą. Dobra pozycja na wakacje, chociaż należy ostrzec przed jedną rzeczą – powieść ta potrafi wciągnąć. Ale to chyba dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz