Kiedy
znany pisarz wypuszcza kolejną prozę są dwie możliwości: albo
zacznie odcinać kupony od swojej sławy (i niewątpliwego talentu),
albo stworzy koktajl znany z poprzednich książek. Rzadko się
zdarza żeby autor nagle odszedł od swojego zwyczajowego nurtu
pisania i przedłożył czytelnikom coś nowego. Takiego czegoś
spróbowała J. K. Rowling i trudno nazwać to sukcesem (mowa tu
oczywiście o jej „anonimowej” powieści). Stephan King, autor
znanych i ekranizowanych często historii, napisał niedawno kolejną
powieść – Joyland. Ile w
tym kuponów a ile koktajlu? Odpowiedź na to pytanie nie jest
jednoznaczna.
Autor
wprowadza nas w świat zapożyczony od Salingera – mamy młodego
bohatera, nieszczęśliwie zakochanego rówieśnika bitników,
zasłuchanego
w melancholijne
dźwięki muzyki
The Doors i czytającego mroczne opowieści Tolkiena. Studenta, który
chce dorobić w trakcie wakacji, a przez to odciążyć swojego ojca
i własny portfel. Natrafia
na ogłoszenie zapraszające do podjęcia obowiązków pomocnika w
prowincjonalnym wesołym miasteczku, którego wiele obiecująca nazwa
zapowiada radość.
Niestety – klientów.
Przybywając
na miejsce bohater szybko się przekonuje, że staje się jedynie
trybikiem w machinie, która działa tym lepiej, im lepiej tacy jak
on spełniają swoje drobne zadania.
Poznaje rówieśników – ludzi z innych grup społecznych, którzy
ze względu na powiązania akademickie i społecznie nie weszliby w
żadną interakcję w zwykłym świecie. Odrębność
Joylandu daje szansę na przeżycie w pełni demokratycznego
doświadczenia dla wszystkich młodych bohaterów, w większości
nienawykłych do ciężkiej pracy fizycznej. A
karnawałowy charakter samego miejsca powoduje u młodych ludzi
rodzenie się dysonansu poznawczego, jakże charakterystycznego dla
wchodzących w dorosłość.
Gdyby
zatrzymać się na tym aspekcie książki, mogłoby się okazać, że
Joyland jest książką
o pewnym pokoleniu – zderzającym ideały z rzeczywistością,
przeżywającym szok charakterystyczny dla pewnego wieku, lecz
doprawiony pewną niewyjaśnioną melancholią zbliżającą ich do
obserwacji autora Buszującego w zbożu
(którego bohater jest jakby prekursorem Kingowskich bohaterów).
Jednak autor znakomitej Zielonej Mili
nie poprzestaje na wymiarze doczesnym – o nie! Pojawia się bowiem
tajemniczy tunel strachów, w którym dokonane zostało przed laty
morderstwo doskonałe; zbrodniarz nie został schwytany,
rzeczy dziwne dzieją się w owym miejscu,
a niektórzy
widzą dziewczynę z niebieską przepaską Alicji na włosach...
Metafizyka
staje się jednak tylko
dodatkiem do całej
opowieści, nie stanowi głównego wątku fabularnego. W centrum mamy
młodego bohatera, rozterki serca jego i głos Jima Morrisona –
mieszankę szybko zbliżającą do spotkania ze sznurem, wodą lub
ołowiem. Jest to jednak ciekawa opowieść o wchodzeniu w dorosłość
przedstawiciela pewnej epoki, wnikliwa opowieść o młodym
mężczyźnie szukającym swojego miejsca na ziemi. Gdyby bowiem
zabrać wszystkie obciążenia fabularne związane z wesołym
miasteczkiem, duchami i zbrodnią Joyland stałoby
się powieścią obyczajową o dorastaniu mężczyzny. Mało takich
powieści, a akurat Kingowi trudno odmówić, nie tylko na mocy
niepisanego porozumienia między mężczyznami, racji w tych
sprawach. Przy takim podejściu chwilowa błahość pojawiająca się
w książce przestaje razić, a zaczyna być ciekawym dopełnieniem
fabuły.
Jako
kryminał książka ta sprawdza się nie gorzej.
Wątek morderstwa jest ciekawie uwikłany w pociąg młodego bohatera
do zgłębienia tajemnicy – zarówno wewnętrznej, jak i tej
będącej na wyciągnięcie ręki. Powiązanie
intrygi z
rozwijającym
się (i stabilizującym)
życiem
emocjonalnym
bohatera staje się dobrym dopełnieniem triady charakterystycznej
dla Kinga – psychologii, intrygi kryminalnej i wątku
metafizycznego/ezoterycznego. Pozamaterialność
daje się również we znaki, jednak jako pewien dodatek –
przyprawa do smaku. Nie najważniejsza, ale na tyle ważna, że
książka bez tego, szczególnego elementu, przestałaby smakować
tak samo.
O
Kingu mawiano, że na przestrzeni ostatnich lat stracił polot,
zaczął męczyć czytelników. O taką analizę porównawczą się
nie pokuszę, jednak z całą pewnością rzec mogę, że Joyland
sięga po najlepsze wątki z Lśnienia i
Zielonej Mili, łączy
to z niezwykle ciepłą opowieścią, bez dodatku zbytniej ckliwości.
Autor miesza, a nie odcina
kupony. To napawa otuchą. Dobra
pozycja na wakacje, chociaż należy ostrzec przed jedną rzeczą –
powieść ta potrafi wciągnąć. Ale to chyba dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz