sobota, 1 września 2012

Michał Paweł Markowski – Słońce, możliwość, radość.




Znani akademicy często parają się pisaniem zbiorów eseistycznych – widać to chociażby po Tonym Judt’cie i Umberto Eco. Ku takiemu dziełu z zacięciem niemalże herbertowskim udał się jakiś czas temu znany teoretyk literatury i dosyć krewki negocjator(o czym przekonał się swego czasu Antoni Libera) – Michał Paweł Markowski.
Książka jego, po wielu rozprawach naukowych z zakresu teorii literatury (czy też po uznanym w środowisku akademickim podręczniku do tejże), serwuje zupełnie nienaukową porcję osobistych rozważań na temat sztuki i świata, w jakim się autor obraca. Przepełniona przebłyskami i zachwytami narracja dotycząca tego, co oczy Markowskiego widziały okazuje się być ciekawą alternatywą dla jego surowego, naukowego języka. Jest to z pewnością scheda po wielkich gatunku – Montaigne’a i Żeleńskim. Na jednej płaszczyźnie literackiej spotykają się niekanoniczne rozważania autora dotyczące sztuki i literatury – coś, co w dyskursie naukowym miejsca mieć nie powinno. Dzieje się to głównie za sprawą samej konstrukcji eseju – jest to gatunek, w którym obok siebie mogą się pojawić najbardziej niespodziewane formuły i chwyty, a które zastosowane świadomie powodują u czytelnika zachwyt i twórczą konsternację. Widać dążenie do takiego efektu w całej książce, a najbardziej – w rozważaniach nad istotą ducha amerykańskiego i zestawiania go z europejskim (tu – traktowanym jako zaściankowy i niekoniecznie pożądany).
Właśnie to zderzenie stereotypowych spojrzeń na świat jest dominantą Słońca, możliwości, radości – realizuje się w nich niemal programowa niechęć do sztampy w spojrzeniu u Markowskiego. Wielokrotnie odnosi się do swojego własnego spojrzenia na sztukę – śmie (?!) nie przyznawać racji kanonicznym twierdzeniom, a przez to mocno zbliża się do postmodernistycznego pojmowania sztuki jako aktu indywidualnego, a kontaktu z nią – jako obszaru potencjalnego zachwytu objawiającego się w impulsie zachwytu graniczącym z (męskim?) la petite mort. Grając niejednokrotnie z konwencją zawartą w użyciu konkretnych słów i ich tłumaczeń umyka uwikłaniu w język (ach, ten Gombrowicz i jego słowa mówią nami…) wpisując się niejako w kognitywistyczne spojrzenie na świat. Te zabiegi skutecznie ujmują czytelnika współczesnego w swoisty uchwyt eteryczny – pozorna swoboda interpretacji jest tu chwytem – Markowski skutecznie argumentuje swoje postulaty, przez co staje się przekonujący. Niemniej – pod tą warstwą lukru kryje się pewien niepokój, potrzeba uargumentowania niemal wszystkiego, co robi i interpretuje. Jest to z pewnością daleko bardziej konserwatywne podejście, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Również w kwestii treści i sposobu opisu mocno odwołuje się on do twórczości Herberta (chociażby esejów Barbarzyńca w ogrodzie czy Martwa natura z wędzidłem), jednak sięga po inny obszar sztuki – fotografię i malarstwo dwudziestowieczne (a nie jak wielki polski poeta – po szesnastowieczne niderlandzkie obrazy i obrazki). Z drugiej strony – nie udaje mu się stworzyć jasnej faktury tworzącej tło odmalowywanych rozważań. W tekście pojawiają się ledwo zauważalne pęknięcia w narracji, które mogą świadczyć albo o świadomym drażnieniu się z czytelnikiem (co z pewnością jest przyjemne), albo o delikatnym braku panowania nad tekstem i stosowaniu chwytów, które zaznaczą zmianę perspektywy w sposób dosadny tak, by odbiorca nie przegapił drogowskazu ze znakiem zmiany organizacji ruchu. Momentami drażni nagromadzenie słownych i treściowych ornamentów – trudno przy nich ocenić, czy są tylko niemal rokokowym zdobieniem tekstu, czy też kolejnym chwytem mającym świadczyć o niespotykanej erudycji autora.
Wspomniana potrzeba wyjaśniani w pewnym momencie zaczyna drażnić – obecność zamykającego zbiór eseju o afirmacjach amerykańskich zdaje się być nieco wymuszonym, ale i przepełnionym zachwytem neofity wyznaniem tego-który-opuścił-Europę­. Również wspomnienia z podróży (wśród których jedno jest realizowane niemal dosłownie jako zapisek na pudełku zapałek w niemal telegraficznym skrócie błyskowo-hartwigowskim) okazują się być kolejnym fragmentem o odnajdywaniu nowej, nieeuropejskiej jakości życia z dala od Starego Kontynentu. Jak się wydawać może – delikatnie zatęchłego. Krótkie wyznanie dotyczące braku smaku z dzieciństwa zdaje się wpisywać w narrację o porzucaniu miejsca, w którym, wbrew pozorom, nie zapuściło się korzeni. To z kolei ciekawie współgra ze świadomością, że wiele z tekstów umieszczonych w zbiorze pojawiło się na kartach, skądinąd krakowskiego, Tygodnika Powszechnego.
Słońce, przestrzeń, radość jest przesiąknięta duchem herbertowskim – jest jednak daleko bardziej współczesna niż połączona z analizami niemal socjologicznymi eseistyczna twórczość jednego z wielkich minionego wieku. Połączona z zachwytem miejsca i możliwości zdaje się być peanem na cześć nowej przestrzeni, innego, niż to, w którym się spędziło gros lat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz