Znani akademicy często parają
się pisaniem zbiorów eseistycznych – widać to chociażby po Tonym Judt’cie i
Umberto Eco. Ku takiemu dziełu z zacięciem niemalże herbertowskim udał się
jakiś czas temu znany teoretyk literatury i dosyć krewki negocjator(o czym przekonał się swego czasu Antoni Libera) –
Michał Paweł Markowski.
Książka jego, po wielu
rozprawach naukowych z zakresu teorii literatury (czy też po uznanym w
środowisku akademickim podręczniku do tejże), serwuje zupełnie nienaukową porcję osobistych rozważań na
temat sztuki i świata, w jakim się autor obraca. Przepełniona przebłyskami i
zachwytami narracja dotycząca tego, co oczy Markowskiego widziały okazuje się
być ciekawą alternatywą dla jego surowego, naukowego języka. Jest to z
pewnością scheda po wielkich gatunku – Montaigne’a i Żeleńskim. Na jednej płaszczyźnie
literackiej spotykają się niekanoniczne rozważania autora dotyczące sztuki i
literatury – coś, co w dyskursie naukowym
miejsca mieć nie powinno. Dzieje się to głównie za sprawą samej konstrukcji
eseju – jest to gatunek, w którym obok siebie mogą się pojawić najbardziej niespodziewane
formuły i chwyty, a które zastosowane świadomie powodują u czytelnika zachwyt i
twórczą konsternację. Widać dążenie do takiego efektu w całej książce, a
najbardziej – w rozważaniach nad istotą ducha amerykańskiego i zestawiania go z
europejskim (tu – traktowanym jako zaściankowy i niekoniecznie pożądany).
Właśnie to zderzenie
stereotypowych spojrzeń na świat jest dominantą Słońca, możliwości, radości – realizuje się w nich niemal programowa
niechęć do sztampy w spojrzeniu u Markowskiego. Wielokrotnie odnosi się do
swojego własnego spojrzenia na sztukę – śmie (?!) nie przyznawać racji kanonicznym twierdzeniom, a przez to
mocno zbliża się do postmodernistycznego pojmowania sztuki jako aktu
indywidualnego, a kontaktu z nią – jako obszaru potencjalnego zachwytu
objawiającego się w impulsie zachwytu graniczącym z (męskim?) la petite mort. Grając niejednokrotnie z
konwencją zawartą w użyciu konkretnych słów i ich tłumaczeń umyka uwikłaniu w
język (ach, ten Gombrowicz i jego słowa
mówią nami…) wpisując się niejako w kognitywistyczne spojrzenie na świat. Te
zabiegi skutecznie ujmują czytelnika współczesnego w swoisty uchwyt eteryczny – pozorna swoboda
interpretacji jest tu chwytem – Markowski skutecznie argumentuje swoje
postulaty, przez co staje się przekonujący. Niemniej – pod tą warstwą lukru
kryje się pewien niepokój, potrzeba uargumentowania niemal wszystkiego, co robi
i interpretuje. Jest to z pewnością daleko bardziej konserwatywne podejście,
niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Również w kwestii treści
i sposobu opisu mocno odwołuje się on do twórczości Herberta (chociażby esejów Barbarzyńca w ogrodzie czy Martwa natura z wędzidłem), jednak sięga
po inny obszar sztuki – fotografię i malarstwo dwudziestowieczne (a nie jak
wielki polski poeta – po szesnastowieczne niderlandzkie obrazy i obrazki). Z
drugiej strony – nie udaje mu się stworzyć jasnej faktury tworzącej tło
odmalowywanych rozważań. W tekście pojawiają się ledwo zauważalne pęknięcia w
narracji, które mogą świadczyć albo o świadomym drażnieniu się z czytelnikiem
(co z pewnością jest przyjemne), albo o delikatnym braku panowania nad tekstem
i stosowaniu chwytów, które zaznaczą zmianę perspektywy w sposób dosadny tak,
by odbiorca nie przegapił drogowskazu ze znakiem zmiany organizacji ruchu. Momentami
drażni nagromadzenie słownych i treściowych ornamentów – trudno przy nich
ocenić, czy są tylko niemal rokokowym zdobieniem tekstu, czy też kolejnym chwytem
mającym świadczyć o niespotykanej erudycji autora.
Wspomniana potrzeba wyjaśniani
w pewnym momencie zaczyna drażnić – obecność zamykającego zbiór eseju o
afirmacjach amerykańskich zdaje się być nieco wymuszonym, ale i przepełnionym
zachwytem neofity wyznaniem tego-który-opuścił-Europę.
Również wspomnienia z podróży (wśród których jedno jest realizowane niemal
dosłownie jako zapisek na pudełku zapałek
w niemal telegraficznym skrócie błyskowo-hartwigowskim) okazują się być
kolejnym fragmentem o odnajdywaniu nowej, nieeuropejskiej jakości życia z dala
od Starego Kontynentu. Jak się wydawać może – delikatnie zatęchłego. Krótkie
wyznanie dotyczące braku smaku z
dzieciństwa zdaje się wpisywać w narrację o porzucaniu miejsca, w którym,
wbrew pozorom, nie zapuściło się korzeni. To z kolei ciekawie współgra ze
świadomością, że wiele z tekstów umieszczonych w zbiorze pojawiło się na
kartach, skądinąd krakowskiego, Tygodnika Powszechnego.
Słońce,
przestrzeń, radość jest przesiąknięta duchem herbertowskim
– jest jednak daleko bardziej współczesna niż połączona z analizami niemal
socjologicznymi eseistyczna twórczość jednego z wielkich minionego wieku. Połączona
z zachwytem miejsca i możliwości zdaje się być peanem na cześć nowej przestrzeni,
innego, niż to, w którym się spędziło gros lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz