Szwecja
i II wojna. Pewnie pamiętasz, że trzecim elementem tej układanki jest „neutralność”.
Tak. Szwecja nie brała udziału w II wojnie światowej (oficjalnie), ale nie
przeszkadzało to władzom sprzyjać pewnym stronom i przymykać oczy na ich
obecność. Ba, nie przeszkadzało to wcale temu, żeby po wybuchu wojny zimowej
(czyli fińsko-sowieckiej) zmobilizować tysiące młodych mężczyzn i posłać
ich na daleką północ. No bo nie wiadomo, czy nielubiani bolszewicy nie przejdą
przez Finlandię i nie postanowią krzewić ideologii leninizmu-stalinizmu
przy pomocy ostrej amunicji. Ale koniec z ironią, bo książka, o której
tu mowa jest całkiem przyzwoita. Nawet nieco bardziej niż „całkiem”. Chociaż to
trochę „love story”, a przy okazji ciekawy obraz Szwecji w czasie wojny.
Mało tego w literaturze przełożonej na polski, więc… tym chętniej
zajrzałem do Hotelu Angleterre.
I muszę przyznać, że nie żałuję.
Po
kolei. Zaczyna się wojna zimowa, mobilizacja i przymusowa migracja
przymusowych szeregowych na daleką i chłodną północ. Jedzie też tam grupa
z Malmö i okolic. Jednym z nich jest Georg, główny bohater tej
opowieści. Od początku mróz daje wszystkim w kość, a niekończące się
ćwiczenia, braki w zaopatrzeniu i złe dowodzenie zaczynają działać im
na nerwy. Jedni zaczynają się łamać, a drudzy – buntować. Gdy w rezultacie
tego wszystkiego zaczynają ginąć ludzie, Georg z grupką poborowych
rozpoczyna pokojowy bunt. Nie podoba się to oficerowi zawiadującemu obozem
i gdy ten nie radzi sobie z utratą autorytetu – zabija jednego
z żołnierzy. Choć rozwścieczony tłum go nie rozrywa na strzępy, to ujma na
honorze nieudolnego dowódcy jest dotkliwa. Mści się na prowodyrach wysyłając
ich do obozu dla internowanych, a sprawa buntu (i jego powodów) sprawnym
ruchem zostaje zamieciona pod wojskowy i dosyć nabity dywan. Poborowi
lądują w obozie wraz z „podejrzanymi politycznie”, czyli ludźmi, którzy
nie podobają się władzy – przychylnym okiem patrzącej na to, co robi Hitler. Z
tego obozu Georg nie wyjdzie jeszcze przez kilka lat,
W domu
zostawia Kerstin – młodą żonę, która próbuje odnaleźć się w nowej
rzeczywistości. Nie może pozwolić sobie na samodzielne wynajmowanie mieszkania,
więc wyprowadza się do rodziców. Rozłąka daje się jej we znaki i coraz
bardziej czuje, że oddala się od swojego męża. No i spotyka nową lokatorkę
kamienicy, w której mieszka z rodzicami. I się w niej
zakochuje. Teraz rozumiesz, czemu to „love story”.
Wbrew
pozorom – całość jest naprawdę ciekawa. Jeśli zobaczysz notkę na czwartej
stronie okładki i skrzywisz się, to masz zarazem rację i jej nie
masz. Wychodzi na to, że to taki „blurb Schrödingera”. Bo dopóki nie
przeczytasz, to nie zobaczysz, czy książka jest warta czasu ;). Moim zdaniem –
jest warta, chociaż plot jest tu…
dosyć osobliwy. Ostatnio oduczam się kończenia książek (czasem
nie
wychodzi mi to na
zdrowie), jednak nie musiałem tego ćwiczyć w przypadku Hotelu Angleterre. Dokończyłem i w sumie
się nie skrzywiłem. Historia miłosna (pewni krytycy powiedzieliby „nieheteronormatywna”)
jest naprawdę niegłupia, a dodatkowej pikanterii dodaje jej tajemniczość
ukochanej Kerstin, czyli Violi.
Jak się
poznają? Przypadkiem. Viola wchodzi Kerstin na ambicję, Kerstin nie pozostaje
dłużna. Gdy obie pełnią dyżury przeciwpożarowe na dachu kamienicy, żona Georga
(brakuje mi przymiotników na określenie Kerstin…) daje się zafascynować magnetyzmowi
młodej kobiety z wyższych sfer. Do tego Viola, jako córka uznanego
profesora, może sobie pozwolić na wynajęcie pokoju w najdroższym hotelu
w Malmö, czyli tytułowym Angleterre. Chociaż to dziwne, tylko w hotelach
nie brakowało ciepłej wody (reglamentacja wojenna to nie tylko kartki, ale też
ciepła woda w kranie). I sama Kerstin też nie spodziewała się
niczego, gdy została zaproszona przez nową sąsiadkę na darmową ablucję. Zbliżają
się do siebie i w końcu stają się kochankami.
Im
więcej dowiaduje się o Violi, tym lepiej widzi, że coś jest poza „oficjalną”
wersją codzienności kochanki. Łącząc kropki „słomiana wdowa” dochodzi do
wniosku, że jej ukochana szpieguje na rzecz Anglików. Początkowo się oburza,
jednak uznaje to za mniejsze zło. W końcu ją kocha. Ale gdy czuje się
zdradzona (bo pojawia się pewien młody oficer), zaczynają się schody. Zrozpaczona
Kerstin donosi na nią na policję. Viola znika. I mniej więcej wtedy do Malmö
wraca Georg – pokaleczony przez zimę i złamany przez doświadczenia. Jest
koniec 1943 roku.
Tak,
streściłem książkę. Nie będzie więcej spojlerów. Dalej robi się dramat rodzinny,
jednak naprawdę fajnie opisany. Gra tajemnic i wyrzutów sumienia bardzo
ładnie spowalnia akcję w drugiej połowie książki, a zarazem dopina
wszystkie elementy historii. Serio, dobrze się to czyta, chociaż przez chwilę
zastanawiałem się, czy książce starczy energii do końca. Podpowiem: starcza
(ale prawie). W trzeciej części jest dużo o rodzinie, stereotypach,
oczekiwaniach i coraz smutniejszej rzeczywistości drugowojennej Szwecji. Jest
o powrotach z wojny (chociaż tej konkretnej wojny nigdy w praktyce
nie było w tym kraju), o okrucieństwie i bezduszności wojska,
dramacie zdradzających i nieświadomości zdradzanych. Przede wszystkim
w całej tej historii pierwsze skrzypce gra kobieta, jakich były na całym
świecie miliony: porzucona w imię ojczyzny, pozostawiona samej sobie. Kobieta,
która szukając sensu tego wszystkiego znajduje miłość i… naprawdę trudno ją
ocenić.
Właśnie
tych ocen tu brakuje i to mi się bardzo podoba. Krytykują inni, ale nie ci
najważniejsi. Chociaż Georg o niczym nie wie, nie ocenia swojej żony,
tylko okazuje jej bezgraniczną akceptację i miłość. Kerstin z czasem
to dostrzega i zaczyna rozumieć, że trzeba iść dalej. Jest w miejscu,
w którym były miliony i w którym będą miliony. Już samo pokazanie
tego w książce zasługuje na uznanie. Podobnie jak Katyń Wajdy ta opowieść przedstawia dramat kobiet, które czekają, a
które – chociaż jest jakaś korespondencja – nie wiedzą nic. I czekając
muszą sobie jakoś radzić. A radzą sobie różnie.
Dużo tu
stereotypów i autorka używa sobie na nich tak, jak tylko się da (i dobrze).
Wierna żona żołnierza, idealna szwedzka rodzina, wychodzący zewsząd fałsz, nienawiść
do lewicy i pozorna „neutralność” Szwecji. Ma to wszystko naprawdę dużo
sensu i składa się w ciekawą całość. O krytyce wojska (jako
całości) i jego struktury chyba nie muszę wspominać. Wszystko to jest
ładnie przetłumaczone i trzyma się kupy. Jakby nie patrzeć, to fajna
proza. Ale.
Musiało
być jakieś „ale”. Końcówka trochę ucieka. Chociaż pewne sprawy są rozwiązane,
to pozostaje jakiś niedosyt, zwłaszcza po postaci odważnego podoficera czy
samej postaci Axela. Niby wszystko jest dopięte w ostatnim rozdziale, ale…
jakoś tak zdawkowo. Jednak to trochę urok tej książki – kilka rzeczy musi być
urwane, żeby został niedosyt. Jednak mogło to być zrobione w trochę mniej
oczywisty sposób. Bywa.
Całościowo:
warto. Czy bardzo? Głowy bym nie dał, ale już samo to, że wychodzi po polsku
całkiem fajna rzecz o drugowojennej Szwecji już powinno Cię zainteresować.
Jest tu trochę rozliczania, jednak nie tak mocnego jak w Kolosie.
Jest za to odrobina melancholii z Beatlesów,
co poczytuję za zaletę. Trochę smaczków, trochę pytań, nieco pod rozwagę. Im
bardziej piszę tę recenzję, tym bardziej widzę, że Hotelu Angleterre to całkiem wyważona książka i to – koniec końców
– jej największa zaleta.