sobota, 12 stycznia 2013

Tomasz Raczek, Zygmunt Kałużyński – Alfabet na 4 ręce

  

Niepublikowane wyznania znanego duetu – czymże one są? Na pewno nie prozą; taka formuła uchybiałaby wartości intelektu rozmówców. Zachowanie formy dialogu, wraz ze wszystkimi jego konsekwencjami, sprawiło, że książka, mająca być abecadłem intelektualnym, staje się kulturalnym przewodnikiem po minionym wieku. Wszak intelektualiści nie powinni ograniczać się tylko do swojej dziedziny.
Formuła abecadła chroni tę książkę przed bolesnym obowiązkiem selekcji i gradacji tematów. Nadrzędna sprawiedliwość alfabetu sprawia, że czytelnik nie ma poczucia manipulacji ani wymuszenia wiążącego się z wymogami edycyjnego porządkowania tekstu. Mimo iż początek wielu rozdziałów jest zarezerwowany dla krótkiego wstępu pióra Raczkowskiego, to jego główna część jest oddana językowi mówionemu. Formuła ta jest ciekawym nawiązaniem do kształtu powadzonego przez wiele lat przez ten duet cyklu Perły z lamusa. Tak jak poprzedzona wstępem była projekcja filmu zaliczanego do klasyki kina światowego, tak samo rozmowy o życiu i kulturze są poprzedzane krótkim komentarzem. Wstęp staje się treścią; przekaźnik – treścią. Ta figura, charakterystyczna dla współczesnych mediów, w tej książce nie razi.
Przemieszanie ról służy tu raczej wskazaniu głównych akcentów; te padają na postaci rozmówców. Pod pozorem mówienia o kinie, ich rozmowy traktują o życiu i przeżyciu. To rozróżnienie w kontekście tej książki okazuje się być niezwykle ważne. Zestawienie dwóch rozmówców, których dzielą przynajmniej dwa pokolenia, daje ciekawe efekty. Poznawcza niespokojność i kunszt intelektualny Raczkowskiego wchodzi tu w ciekawe interakcje ze spokojem i mądrością życiową Kałużyńskiego. Niespokojność obserwacji, chęć poznania jeszcze większej ilości rzeczy zderza się tu z subiektywnym mówieniem o przeżyciach. Niemal jak romantyczny spór romantyków z klasykami; jedyną różnicą jest umiejętność słuchania i otwartości na inne zdanie.
Wspomniana pozorność rozmów o kinie jest dla tej książki znamienna. Hasła, pod którymi występują rozdziały, są dosyć luźno związane z ruchomymi obrazami – stają się one jakby powodem do rozmów. I chociaż zaczynają się na kinie, to po drodze przechodzą ścieżkami socjologii, teologii, literaturoznawstwa i obserwacji społecznych. Wszystko to jest naznaczone ogromną dozą wrażliwości poznawczej i, prawdopodobnie, poprzedzone godzinami przemyśleń. Obaj nie boją się krytykować współczesnego kina, ale nie potępiają w czambuł. Widzą zarówno zjawiska godne uwagi, jak i te, które na tą nie zasługują. Komentują i oceniają – często bardzo ostro, jak chociażby tani zachwyt, jaki zmusza widzów do ronienia łez. Nie mniej jest przykładów filmów dobrych – tymi rozmówcy sypią jak z rękawa, przedyskutowują trudne dzieła, nierzadko nie dochodzą do konsensusu, a pozostają przy swoim zdaniu z poszanowaniem opinii rozmówcy. Umiejętność ta jest, niestety, bardzo rzadka.
Jak już wspomniałem, nie jest to książka wyłącznie o kinie. Jest to przede wszystkim książka wspomnieniowa na cześć zmarłego kilka lat temu Zygmunta Kałużyńskiego. Początkowo jest to próba zarysowania jego sylwetki – postaci będącej intelektualistą czystej wody, pełnego swobody i dojrzałej niejasności. W rozmowach uzasadnia wiele swoich wyborów, opisuje historie z młodości – tej dawniejszej i mniej dawnej. Bo otwartość jego umysłu jest wartością niemożliwą do pominięcia. Za połową książki akcent przechodzi raczej na Raczkowskiego – pojawia się on w tej książce jako rządny wiedzy intelektualista, który jest świadom swojej wiedzy i wartości. Nie musi niczego dowodzić, a jedynie wykorzystywać swój potencjał dla przedstawienia... konkretnego punktu widzenia, w oparciu o który ktoś może dokonać nowej interpretacji tekstu kultury, jakim może być czy to film, czy to numer pisma dla panów, którego mianem Playboy, a którego założycielem w Polsce był. Temat tego pisma pojawia się mocno w rozmowach – staje się przyczynkiem do ciekawych rozważań o pięknie i jego miejscu w systemie społecznym, granicach, jakie dzielą sztukę od pornografii. A te okazują się być mniej jasne, niż wydawać by się mogło.
Alfabet na cztery ręce jest wybiórczym i subiektywnym zbiorem ku czci pamięci Zygmunta Kałużyńskiego. Jednak skupienie się tylko na tej roli byłoby ogromnym spłyceniem roli tej książki – zarówno dla czytelnika, jak i dla samych autorów. Jest to ich osobista prezentacja – ideologiczna i estetyczna, w której mówią o swoim obcowaniu ze sztuką i ludźmi. Ci okazują się być równie ważni. Sama możliwość wysłuchania i zwerbalizowania treści zawartych w tym tekście nie pozostaje bez znaczenia – intymność i otwartość rozmówców sprawia, że tekst ten czyta się z niewątpliwą przyjemnością. Co też ważne – abecadło, spadłszy z pieca, hukło się tak skutecznie, że nie które literki się zdublowały, a niektórych – zabrakło. Nie mam wątpliwości, że wybór ten był dobry i czyni książkę szalenie spójną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz