niedziela, 7 października 2012

Włodzimierz Kowalewski - Ludzie moralni



Po Świetle i lęku polski pisarz długo kazał czekać na nową książkę. Ludzie moralni są kolejną glossą do świata – tym razem współczesnego, ale i do współczesnej literatury. Pod tym względem jest to porywająca formalnie powieść, od której dosyć trudno się oderwać.
O fabule tej opowieści trudno cokolwiek spójnego powiedzieć. Jest tu ghost wrighter, jest tu bogacz – Czesław Żegiesta – jest jego żona (z rozwydrzonym psem torebkowym) i jest aktorka porno. Każda z tych postaci otrzymuje w swoim momencie głos. By powiedzieć, jak zapatruje się na świat, co dostrzega, co ją boli, przeraża i frapuje. Każdy z mówiących jest inny – co innego przeżył, spogląda na te same kwestie w sposób zupełnie inny, a przez to – ubogacający.
Pierwszy do głosu dochodzi wspomniany pisarz-widmo. Otrzymuje zlecenie napisania biografii potentata finansowego (który w zasadzie nie wiadomo czym włada, jednak ma z tego masę pieniędzy). Propozycja ta kierowana jest do niego nie dlatego, że jest kimś genialnym i znanym w środowisku dziennikarskim (piórem bowiem on się para w miarę regularnie, jednak bez spektakularnych sukcesów). Przemawia za nim przeciętność i brak szczególnego polotu – właśnie to powoduje, że zostaje uznany za doskonałego odtwórcę życiorysu zacnego, acz kontrowersyjnego człowieka biznesu. Z jego perspektywy dochodzi do czytelnika najwięcej informacji – są one dosyć mocno nacechowane emocjonalnie. Wszak człowiek wyrwany ze swego naturalnego środowiska nie reaguje dobrze w zamknięciu wielkiej willi pośrodku mazurskich lasów (a takim warunkiem jest praca nad biografią Żegiesty. Pisze on tam skrzętnie opowieść o polskim wzroście koniunktury i upadku moralności na przykładzie, nomen-omen, swojego chlebodawcy. Który chleb ten kroi bardzo grubo.
Nie da się zaprzeczyć, że dominacja głosu dziennikarza-biografisty w pewnym momencie zaczyna zanikać – rozmywa się ona na fragmenty pisanej przezeń biografii, w której przedstawia sylwetkę Żegiesty. Pisane z perspektywy trzeciej osoby, pozornie suche, niosą za sobą jednak ogromny bagaż emocjonalny – w pewnym momencie czytelnik zaczyna trzymać kciuki za powodzenie procederów prowadzonych przez bohatera na granicy prawa, byleby tylko ten mógł w końcu dorobić się swojego i stać się jednym z piątki najbogatszych w nadwiślańskim kraju. Widoczna jest w tych fragmentach ciekawa interpretacja narratologii – opowieść sama w sobie staje się pewnym uładzaniem chaosu, niemal wspominaniem czasów groźnych z sentymentem i śmiechem. Zwłaszcza, że czytelnik ma świadomość, że wszystko wiedzie ku klasycznemu happyendowi. Finansowemu. Można też dostrzec pewną zdroworozsądkową predestynację Żegiesty – wychowany przez przedsiębiorczego człowieka szybko stał się podobnym do ojca (skądinąd – handlarza częściami zamiennymi na rynku odgórnie planowanym w czasach słusznie minionych). Zatem – jungowska teoria socjalizacji pokazuje się tu w całej krasie.
O dodatkowych głosach świadczy między innymi dialogowana narracja aktorki porno, zatrudnionej w jednej z firm człowieka sukcesu, która opowiada o swoich dylematach, życiu i żalach, która mimo wykonywania zawodu napiętnowanego społecznie wiedzie całkiem normalny tryb życia. Również żona pisarza w pewnym momencie dochodzi do głosu – opowiada o swojej rozłące z mężem, jego braku, obawie o dalszy byt, który mimo dobrego źródła dochodu męża, wciąż nie jest pewny.
Pozorny (a i formalny) zabieg wplatania głosów bohaterów w pozornie trzecioosobową narrację wydaje się być jednym z najlepszych w całej książce. Nie da się ukryć, że jest ona pełna różnego rodzaju teoretycznych kruczków, które są smakowitymi kąskami dla literaturoznawców, jednak zarazem nie rzucają się w oczy tak, by utrudniać lekturę. Warstwa fabularna okazuje się być też nad wyraz ciekawa – główny bohater – Żegiesta – jest niejednorodną postacią, która kończy w nie do końca jasny sposób. Spotykane przez niego osoby dają się łatwo skojarzyć z tymi, które znamy z ekranów telewizyjnych – znaną dziennikarką, kontrowersyjnymi politykami, dosyć mocno związanym z tymi sferami biskupem… Jest tu śmietanka kalek odbitych od najbardziej znanych w polskim światku medialnym i politycznym – wystarczy tylko chwilę się zastanowić by odkryć, od kogo pisarz wziął cechy swoich postaci. Sama postać Żegiesty też nie wydaje się być taka obca. Z drugiej strony – żadna z postaci opisanych w książce nie istnieje – gra ze świadomością i wiedzą czytelnika jest tu niesamowita i z pewnością zmusza do aktywnej i twórczej lektury.
Nie sadzę, aby określeniem na wyrost byłoby przypisanie nowej książce Kowalewskiego przymiotnika postmodernistyczna. Łączy ona w bardzo lekki sposób kwestie teoretyczne i fabularne przez co nie ma się częstego w tego typu opowieściach wrażenia nadęcia. Znając jego wcześniejszą twórczość (zwłaszcza wspomniane Światło i lęk) widać ogromny postęp i wszechstronność autora. O ile poprzednia powieść sprawia wrażenie ciemnej (jak sam tytuł wskazuje; odnosi się ona do czasów dekadentów i romantyków), to ta, pomimo panującego mroku, staje się o wiele jaśniejsza i, o dziwo, optymistyczna. Nawet jak na opowieść o wątpliwym moralnie procederze ukręcania interesów. I właśnie ta moralność jakkolwiek ujęta, staje się centrum opowieści. Jak to określa w pewnym momencie Żegiesta – jak nie ma koniunktury, nie ma też moralności. Ta smutna prawda okazuje się być gorzką pigułką, której przełknięcie pozwala na zrozumienie świata, jaki próbuje opisać – zarazem autor, jak i pisarz-widmo. Rzeczywistości niełatwej i trudnej w opisie.
Książka mnie, jako czytelnika, wprawiła w mocne osłupienie i zdziwienie – jej walory artystyczne i merytoryczne nie pozostawiają zbyt wiele pola do popisu dla krytyków krytykujących. Dobrze napisana, dokładnie przemyślana i wielogłosowa opowieść zaskakuje i napawa prawdziwym zachwytem zarówno czytelnika niezanurzonego w teorię literatury, jak i tego, który para się tym na co dzień. Jak to czasami bywa na bilbordach – urzekająca, wstrząsająca, ale i dająca do myślenia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz