piątek, 21 stycznia 2011

Andrzej Łapicki - Nic się nie stało!



Oto mam przed sobą książkę wydaną nakładem wydawnictwa Świat Książki, z której okładki spoziera na mnie z powagą osiemdziesięciokilkuletni mężczyzna. Mężczyzną tym jest Andrzej Łapicki – jeden z grona wybitnych polskich aktorów, których wkład w polski teatr jest niemożliwy do przecenienia; felietonista i aktor filmowy. Ostatnimi czasy, jak sam o sobie mówi – celebryta. Książka jest zbiorem krótkich felietonów opublikowanych w Rzeczpospolitej oraz Teatrze, jak i rozmów prowadzonych z żoną.
Teksty umieszczone w książce, będącej zbiorem felietonów, są komentarzem do bieżących wydarzeń politycznych, społecznych i kulturalnych – większość z nich została opublikowana w ciągu ostatnich trzech lat we wspomnianych gazetach. Tu – są ciekawym uzupełnieniem dla biografii zapomnianego w znacznym stopniu aktora, jak i interesującą opowieścią o Warszawie – zarówno tej przedwojennej, jak i z okresu odbudowy.
Teksty są podzielone na grupy tematyczne – pojawiają się opowieści o savoir-vivrze, Piłsudskim, Warszawie okiem kilkulatka, kulisach teatrów czy krytykach literackich – wszystkie są budowane w kontekście wydarzeń bieżących i odnoszą się do bogatego doświadczenia autora. Zbiór ten bowiem ma charakter quasi-biograficzny. Informacje zawarte w felietonach pozwalają lepiej poznać aktora.
Każdy z tych tekstów można nazwać perełką – język jest niesamowicie plastyczny i płynny. Nie ma elementów przegadanych, sam autor poddaje się tekstowej autocenzurze, która przejawia się przez upominanie samego siebie przy mówieniu o swoich sukcesów (zwłaszcza, gdy język i pióro chcą wyliczyć chociaż część dorobku). Charakter ryżanina, jak i jego bogate doświadczenie pozwalają zrozumieć ogrom przemian kulturalnych, obyczajowych i ekonomicznych, jaki zaszedł w przeciągu kilku ostatnich dekad. Dekad, które pokrywały się z pracą twórczą Łapickiego.
Zapisy krótkich rozmów między autorem a jego żoną – Kamilą – poszerzają wiedzę czytelnika na temat ludzi ze starszej epoki, którzy w znacznej mierze swoje życie oddali dla jednej profesji o artystycznych korzeniach. Ludzi z epoki przedwojennej, epoki innego myślenia o kulturze. Myślenia zniszczonego przez wprowadzanie norm równych i równiejszych, a które w jakiś sposób przetrwało w warstwach szeroko pojętych artystów. Prawdopodobnie ta luka może powodować, że czytelnik nie zawsze czuje się komfortowo w rzeczywistości opisywanej przez autora.
Rzeczywistości opisywanej z perspektywy człowieka, który w poprzednim systemie żył godnie dzięki wierności swojej profesji i mistrzostwu, do którego doszedł w grze na scenie i przed kamerami. Zawód aktora wiąże się z wysoką samooceną, jednak element, który w środowisku teatralnym jest zaletą, przy pisaniu potrafi przerodzić się w dandyzm. Pomimo tego – autor wstrzymuje się od oceny współczesności, jakiej oczekuje się w momencie, w którym rozumie się, o jakim wydarzeniu z bliskiej przeszłości kilkunastu miesięcy pisze. To miłoszowskie wstrzymanie sprawia, że tekst zyskuje na obiektywności – pozostaje w sferze publicystyki tradycyjnej i konserwatywnej, stroniącej od wydawania jednoznacznych ocen, a raczej poszukującej źródeł i analogii z wydarzeniami z przeszłości.
Zbiór Nic się nie stało autorstwa Andrzeja łapickiego uważam za lekturę godną uwagi. Zadowoli czytelnika poszukującego konkretnych świadectw naocznych świadków wydarzeń ostatnich siedemdziesięciu lat, osobę, która poszukuje lekkiej, ale inteligentnej lektury na podróż do pracy czy też chwilę odpoczynku po niej. Kolejne teksty są krótkie, przeczytanie każdego z nich zajmuje kilka minut, a świetny język, jakim została napisana książka sprawia, że trudno się od niej oderwać. 

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Łukasz Gołębiewski - Bomba w windzie



W dzisiejszej odsłonie kuriera literackiego chciałbym przedstawić wam książkę Łukasza Gołębiewskiego Bomba w windzie. Książka ta ukaże się nakładem wydawnictwa Jirafa Roja w styczniu tego roku. Co więcej – Radio Aktywne objęło patronat nad tym wydawnictwem.
Bomba w windzie jest historią człowieka uwięzionego w windzie napisaną przez niego samego. Główny bohater budzi się w czymś, co przypomina mu trumnę i nie jest pewien, czy nie jest to dziwna forma życia po śmierci, piekła czy też dziwnego zawieszenia między życiem a śmiercią. Nie widzi żadnego światła, nie słyszy żadnego dźwięku i nie może się ruszyć. Po kilku chwilach zaczyna powracać mu władza nad swoim ciałem i po chwili uświadamia sobie, że jest uwięziony w windzie. Windzie, która leży rozbita na dnie szybu. Po powrocie świadomości bohater zaczyna się zastanawiać – czy to atak terrorystyczny, zły żart czy dziwna forma miejsca, w którym ma odpokutować za swoje grzeszki i przewinienia.
Sytuacja przedstawiona w jest nietypowa, jednak forma narracji jest przewidywalna – spojrzenie z pierwszej osoby przeplatane retrospektywami i wycieczkami w głąb siebie i swoich przeżyć nadaje cech strumienia świadomości znanego chociażby z Bram raju. Taki wybór sprawia, że tekst czyta się płynnie, nie ma w nim zbyt wielu przestojów i sam rozwój wydarzeń można określić jako wartki.
Bohater zachowuje anonimowość prawie do końca liczącej ponad sto dwadzieścia stron narracji – poznajemy go poprzez jego wspomnienia. Zabieg ten pozwala to na lepsze zrozumienie wyborów bohatera, jak i sprawia, że więź między nim a czytelnikiem jest o wiele bliższa, przez co sama postać uwięzionego staje się bardziej sugestywna. Zarazem – przypominanie sobie wydarzeń minionych ma za zadanie ratować go od szaleństwa. Wszystko, co się dzieje w szybie, bohater zapisuje w notatniku. Sama książka, poprzez zmienną wielkość i typ czcionki sprawia wrażenie notatki wykonanej odręcznie i chaotycznie, niejako po omacku.
Richard Burton z tych Burtonów, bo jako taki przedstawia się czytelnikom pod koniec historii, jest egocentrycznym lekkoduchem, który po szumnej młodości przyjął spokojne stanowisko recenzenta literackiego dodatku Times’a, a po nagłej zmianie sposobu życia, związał się z młodszą od niego dziewczyną, która zginęła pod kołami ciężarówki dwadzieścia pięć dni wcześniej. Został on nakreślony przez narratora jako liberalny dandys, który pozostaje wierny swoim wyborom, jednak dokonuje ich bezrefleksyjnie. Zdaje się to potwierdzać umieszczone na pierwszej stronie motto z Nieznośnej lekkości bytu Kundery, które głosi, iż nie da się przeżyć dwa razy jednego życia.
Wielką zaletą książki jest jej przawdopodobność – każda sytuacja, w jakiej jest przedstawiony bohater jest możliwa w świecie rzeczywistym, dobrze udokumentowana. Chwyt zastosowany między innymi przez Sienkiewicza w jego twórczości historycznej został znakomicie wykorzystany. Widać w tekście wiele nawiązań – między innymi do Becketta i iście absurdalnego humoru spod znaku trupy Montego Pytona. Iście angielskiego – nie możemy zapominać, że akcja powieści dzieje się na Wyspie.
W książce przewijają się wątki krytykujące system socjalny państw Unii – widać to na przykładzie głównego bohatera, który bez większego wysiłku utrzymuje się z fundowanego mu przez państwo zasiłku i nie chce zmieniać tego stanu. Przewijające się w książce marki też wskazują niejako na uzależnienie człowieka od dóbr konsumpcyjnych i potrzeby posiadania czegoś, co mają wszyscy.
Do tego można dostrzec elementy współczesnego zacierania się granic między grupami społecznymi i degradację arystokracji. Do tego wizje i odczucia opisywane przez bohatera, jakich doświadczył po zażyciu różnego rodzaju środków o działaniu narkotycznym, są ciekawym uzupełnieniem postaci współczesnego dandysa. Wszak absynt wyszedł z mody.
Bomba w windzie jest tekstem ciekawym. Wypadek w windzie jest pretekstem do rozpoczęcia ciągu wspomnień, okazją do autokreacji bohatera. Autokreacji, gdyż końcowa część książki przynosi czytelnikowi dużą ilość zaskoczenia – dowodzi ono twierdzeniu, że nic nie jest takie, jakie się wydaje. Nic, ani nikt. Nawet znane powiedzenie scio me nihil scire zmienia swoje znaczenie.
Czas spędzony w szybie zawalonej windy z panem Burtonem uważam za udany. Jest to dobra lektura, która potrafi zaciekawić i przykuć uwagę na dłużej. Pozostaje mi ją tylko polecić.
Lights out!

Hubert Hurbański – PRacownik





Hubert Hurbański – PRacownik

Wydana ostatnio nakładem wydawnictwa Albatros książeczka, bo takie zdrobnienie pasuje do wymiarów owego wydawnictwa, jest próbą nakreślenia dla przeciętnego człowieka realiów i przedstawieniu pokrótce zasad, jakimi rządzi się świat agencji reklamowych. W odniesieniu do tytułu można powiedzie, iż książka ta dotyczy public relations w skali mikro, jednak zgodnie z zacnym toposem pars pro toto można odnieść wrażenie, że problemy poruszone w książce mają charakter uniwersalny.

PRacownik jest opowieścią o pracy Huberta Hurbańskiego – autora książki. Jak łatwo się domyślić – jest to pseudonim literacki, a copywrighty, zazwyczaj służące do określenia prawdziwego autora tekstu, są przelane na wydawnictwo. We wstępie autor zastrzega sobie, że był bohaterem książki, co potwierdza pierwszoosobową narracją. Na nieco ponad stu stronach opisana jest krótka historia jego kariery. W praktyce przeplatają się w niej wydarzenia bieżące wraz ze wspomnieniami, co pozwala na rozszerzenie czasu trwania fabuły poza obręb kilku miesięcy, w czasie których ma miejsce główna nić fabularna. Narrator przeprowadza czytelnika przez zaplecze przeciętnej agencji reklamowo-marketingowej – przedstawia problemy, niewielkie radości i obowiązki, z jakimi borykają się osoby pracujące w branży szeroko pojętych relacji międzyludzkich. Trudno się oprzeć wrażeniu, że niektóre z sytuacji mogą być delikatnie przerysowane – zwłaszcza relacje z przełożoną i dyrektorem drugiej agencji, w jakiej jest zatrudniony; niemniej jest to moje subiektywne odczucie czytelnicze – doświadczenie empiryczne nakazuje mi wierzyć w opisane fakty, chociaż ich szczegóły jawią się jako przesadzone.
Po lekturze książki miałem wrażenie, że czytałem słabszą wersję Zwału Sławomira Shutego. Wątki są podobne, ilość frustracji też. Sposób odreagowywania stresu – również, chociaż bohater powieści nowohutanina jest bardziej skrajny w swojej postawie. Język jest niejednolity – zrozumiałe jest mieszanie się ze sobą form z uzusu potocznego i oficjalnego, jednak wprowadza ono znaczną niespójność w tekście (przysługując się zarazem emocjom, jakie przekazuje). Rażącym błędem jest powoływanie się w przypisach na Wikipedię – mimo regularnej aktualizacji jej zasobów i weryfikacji treści wciąż pozostaje ona medium, w którym pojawiają się błędy merytoryczne i językowe.
Główna nić fabuły jest poprowadzona bardzo sprawnie – trudno jej zarzucić jakieś poważniejsze wypaczenia. Pesymistyczna wymowa tej historii jest pogłębiana przez quasi-przypowieściowy charakter ostatniego rozdziału książki. Nie pasuje on do reszty tekstu, a jego charakter pogłębia przygnębienie bez sugestii uwolnienia się z koła szaleństwa, którego dokonuje w pewnej mierze bohater – wprawdzie jest to akt częściowy, jednak podjęcie jego próby pozwala doszukiwać się pozytywnych elementów w historii.

PRacownik jest książeczką na jeden wieczór. Pozwala poszerzyć swoje pojmowanie świata, odpowiada też częściowo na pytania z cyklu dlaczego ten człowiek do mnie dzwoni. Nie pozostawia spokoju, pobudza do myślenia i faktycznie – poszerza w jakiś sposób widzenie rzeczywistości. Mimo tego – brakuje w niej odpowiedzi na pytanie dlaczego, które może pojawić się po lekturze pierwszych stron książki. Ten brak jest o tyle znaczący, że pozostawia niedosyt i (używając języka spożywczego) lekki niesmak. Pozostawia refleksję – i jej warto poświęcić chwilę po dobiciu do drugiej deski.
Klap!  

Matt Bagilio – Obrzęd. Tajemnice współczesnych egzorcystów





Książka, która przede mną leży, została wydana nakładem krakowskiego wydawnictwa Znak w mijającym już, 2010 roku. Trudno jest określić gatunek do którego ona należy – z jednej strony ma cechy sprawnie napisanego reportażu, w którym przewijają się liczne wątki naukowe i powiązane z teologią. Z drugiej – trudno oprzeć się wrażeniu nietypowo prowadzonej linii narracji fabularnej, która staje się wielką zaletą tego tekstu. Tekstu, który traktuje o temacie trudnym, często pomijanym, a który, gdy zostaje poruszany, natychmiast staje się przedmiotem sensacji. Tak było z Egzorcystą, podobnie z Egzorcyzmami Emilly Rose i jest z Ostatnim egzorcyzmem. Obrzęd jest historią egzorcysty przeplataną wprawnie popularnonaukowymi (o ile o takich można tu mówić) wątkami dotyczącymi charakteru tej posługi, jak i zagadnień bezpośrednio lub pośrednio z nią związanych – zarówno demonologią, teologią, jak i pismami Ojców Kościoła. Tekst ten jest próbą przybliżenia przeciętnemu czytelnikowi problematyki egzorcyzmów. Próbą, jak mniemam, udaną.
Obrzęd jest historią formacji katolickiego księdza Garego Thomasa, który zostaje wybrany i oddelegowany ze swojej parafii w Stanach Zjednoczonych na kurs dla egzorcystów do Rzymu. Co ciekawsze – jest to pierwsze tego typu szkolenie organizowane oficjalnie przez Rzym.
Po pierwszym kontakcie z tą książką miałem mieszane odczucia.
Mając w pamięci plakaty reklamujące film Ostatni egzorcyzm oraz umieszczone na okładce słowa „jeśli myślisz, że szatan nie istnieje, to piekielnie się mylisz”, obawiałem się, że książka może mnie odstręczyć. Do tego gra terminów film i Hollywood wzbudziła moją czujność. Czy słusznie?
Po lekturze pierwszego rozdziału książki miałem wrażenie, że czytam pierwotną wersję scenariusza Egzorcysty Freidkina – scena odprawianego obrzędu wypędzania demona została opisana nadzwyczaj sugestywnie. Po tym szokującym wstępie następuje zwolnienie akcji i narrator zaczyna przybliżać samą istotę pracy egzorcysty. Dalsza część książki jest utrzymana w bardzo podobnym rytmie – fragmenty fabularne przeplatają się z fragmentami opisu zagadnienia. Za wielką zaletę poczytać należy sposób, w jaki dokonuje się to przeplatanie. Elementy naukowe są poruszane w momentach, w których bohater uczestniczy w wykładzie, rozmawia z jakimś egzorcystą lub oddaje się przemyśleniom. Sprawia to wrażenie ciągłości, dodając przy tym naukowo-popularnego charakteru.
W akcja przedstawiona w książce bazuje na życiorysie egzorcysty Garego Thomasa – narrator przedstawia kolejne wydarzenia z jego życia, które wpłynęły na przyjęcie misji egzorcysty poprzez liczne retrospektywy. Praca w zakładzie pogrzebowym, praktyczne oswojenie się ze śmiercią, potem poważny wypadek w górach i długotrwała rekonwalescencja ubogaciły życie wewnętrzne kapłana, który świat demonów traktuje raczej jako dodatek do summy, jaką jest jego wiara.
Czytelnik wraz z bohaterem coraz bardziej zagłębia się w arkana sztuki egzorcyzmów, jeśli o taniej można mówić. Kolejne wykłady, asysty przy modlitwach o uwolnienie i podobnych, rzucają nowe światło na problem, który kojarzy się głównie ze spazmatycznymi drgawkami, pianą z ust i rozmierzwionymi włosami osoby dotkniętej opętaniem.
Książka jest dobrą lekturą zarówno dla osób, które w jakiś sposób chcą zrewidować swoje poglądy dotyczące świata metafizycznego, jak i tych, którzy chcą spojrzeć z drugiej strony na wydarzenia opisane w filmach dotyczących posługi egzorcystów. Forma fabularnego reportażu, jaką obrał autor, służy zarówno płynności tekstu, jak i jego składności merytorycznej – fragmenty opisujące kolejne zagadnienia ze strony naukowej nie są nużące, jasny język, wolny od stricte naukowych form ułatwia zrozumienie opisywanych zagadnień.
Na koniec dodam, że to nie jest powieść fabularna, w której kapłan odprawia egzorcyzmy w stylu holiłodzkim – jest to ciekawe studium opatrzone i oparte bardzo szeroką bibliografią (ponad sto pozycji); pozwala na dowolne poszerzenie swojej wiedzy o konkretne teksty. 

Marek Żak - Szczęśliwy w III Rzeszy



Marek Żak – Szczęśliwy w III Rzeszy.
W kolejnej odsłonie radioaktywnego kuriera literackiego na warsztat wziąłem książkę Marka Żaka – Szczęśliwy w III Rzeczy. Książka wydana w tym roku nakładem wydawnictwa Albatros jest dosyć ciekawym połączeniem elementów thrillera, powieści obyczajowej i romansu osadzonego w realiach zagłębia Ruhry z okresu drugiej wojny światowej. Historia, jaką opowiada na stronach swojej książki Żak opowiada o młodym polskim naukowcu – Marku Garze – polskim farmaceucie, który w okresie poprzedzającym wybuch wojny odbywał staż w zakładach Bayera w Levercusen. Po burzliwym wrześniu 39 roku, który spędził w obleganej i poddanej Niemcom Warszawie, otrzymał propozycję kontynuowania pracy od swego mentora – profesora Domagka – laureata nagrody Nobla za prace nad nowym rodzajem leków – sulfamidami. Co ważne – udział Marka Gara w tych badaniach był niezaprzeczalny. Polski farmaceuta zostaje wyrwany z aptek podnoszącego się z gruzów miasta Stołecznego do Levercusen, gdzie swoją siedzibę ma niemiecki koncern. Historia toczy się w około samej pracy naukowej, jak również i inwigilacji, jakiej doświadczał polski doktor, oraz dylematów, czy pracuje dla faszystowskich Niemiec, czy też dla całej ludzkości. Kartą przetargową dla jego pracy była opracowana przez niego metoda produkcji skuteczniejszej odmiany sulfamidów, które podawał swoim pacjentom w Warszawie. Co gorsza – jest otoczony agentami Gestapo, w tym też i agentkami. Umiejętności i wiedza doktora Gara, jak i jego odwaga i twardy charakter, sprawiają, że szybko awansuje w hierarchii koncernu, dokonując coraz to nowych odkryć związanych z sulfamidami.
Pomysł na książkę jest dosyć ciekawy, podsycany jest dodatkowo notką na okładce, która sugeruje, że Marek Gar może być kontynuatorem dzieła Konrada Wallenroda, co jest niejako potwierdzone, jednak wątek ten, dosyć ciekawy i świeży, nie jest kontynuowany w tekście, nad czym osobiście ubolewam. Mało kto pamięta, że szanse na to, by ktoś taki jak Konrad Wallenrod przeniknął do struktur zakonu Krzyżackiego były nikłe. Podobnie i w tej sytuacji – mimo pochodzenia Marka z Wolsztyna, miasteczka leżącego przez 150 lat pod zaborem pruskim, a przez dwie dekady II RP w Polsce, i uznania go za Niemca, miałby on nikłe szanse na tak szybki awans i uznanie go za równego czystym Niemcom, pomimo jego wybitnych zdolności. Nie jest to niestety pierwsza wątpliwość, jaką budzi treść historyczna tej książki – brakuje konkretnej ciągłości historycznej, dat, które byłyby znamienne i umieszczały wydarzenia w konkretnym kontekście. Jedyną silną klauzulą historyczną jest atak Niemiec na Związek Radziecki. Brakuje szoku, jakim było wypowiedzenie wojny Stanom Zjednoczonym czy desant wojsk alianckich u wybrzeży Sycylii. Zbyt często powtarzają się niektóre struktury tekstu. Jako czytelnik czułem się niejako prowadzony za nos przez narratora, gdyż przy podobnych wydarzeniach powtarzały się te same informacje, co sprawia wrażenie, jakoby autor zakłada brak uwagi czytelnika.
Zbyt często przewijają się elementy wskazujące, że książka jest jednak w sporej mierze romansem – podejście do kobiet sprowadza je częstokroć do roli narzędzi – zmiana partnerki albo oszukiwanie żony nie stają się dla bohatera problemem. Opisy wielu scen są trudne do określenia – czy też narrator wchodzi faktycznie w sferę intymną, czy też wychodzi na palcach z sypialni bohatera. Mimo deklaracji bohatera, że kocha kobiety, deklaracja tego uczucia jest najwidoczniejsza w patriarchalnej seksualności a nie w konkretnych działaniach.
Dużą wadą tej książki jest język – nie przystaje on do realiów epoki i jest na wskroś współczesny. Brakuje mi wszystkich tych serwusów i czołem, jakie dało się przeczytać na przykład w Kamieniach na szaniec, które oddawały charakter tamtej, minionej epoki międzywojnia i samej wojny. Dochodzi w tym tekście też do przesunięcia mentalności współczesnej w czasy drugiej wojny, co nie jest pomysłem udanym, i potrafi zrazić.
Mimo tego narracja jest prowadzona konsekwentnie – działania samego bohatera są opisywane płynnie, a spotkania z chemią – z dokładnością godną chemika, jakim jest autor. Kolejne wydarzenia wzbudzają ciekawość i w wolnych chwilach czułem potrzebę wyjęcia książki z plecaka i przeczytania kilku stron.
Książka ma charakter czytadła – czyta się ją nieźle, początek wciąga, w połowie akcja znacznie zwalnia i po delikatnym przyspieszeniu pod koniec funduje nam dosyć przewidywalny finał. Elementy wallenrodyzmu pojawiają się w formie niejakiego coming outu bohatera, jednak o tym nie mówię, gdyż mogło by to zmienić odbiór książki. Jest to książka, którą można z czystym sumieniem wziąć ze sobą na urlop, wyjazd pod namiot, w góry, do pociągu. Umili czas, jednak nie pozostawi wielkiego zachwytu. 

Steinar Bragi - Kobiety



Steinar Bragi – Kobiety.
Nie ukrywam, że moja wiedza o autorze tego tekstu ogranicza się do informacji zawartych na okładce książki, jak i pochodzących z Internetu. Zatem – dosyć skromnie, chociaż może mieć to też swoje zalety – pozwala spojrzeć na sam tekst z innej nieco perspektywy; perspektywy profana.
Steinar Bragi jest islandzkim prozaikiem i poetą urodzonym w 1975. Zadebiutował w 1998 roku zbiorem liry zatytułowanym Czarna dziura. Od tamtej pory regularnie publikuje kolejne utwory, a jego szóstą powieścią jest leżąca przede mną książka nosząca wieloznaczne miano Kobiety. Opublikowana w 2008 roku w Islandii, gdzie został jej przyznany tytuł Książki października. Na język polski została przetłumaczona przez Jacka Godka w 2010 roku, a wydana nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej kilkanaście dni temu.
Kobiety są historią kobiety po przejściach i bez domu, która nagle otrzymuje propozycję zaopiekowania się mieszkaniem niedawno poznanego partnera w interesach. Propozycja ta jest dla niej nietypowa, jednak przystaje na nią, zwłaszcza, że ma być to krótkotrwała przysługa. Wraz z prawnikiem właściciela udaje się do mieszkania, by wziąć pod swoją opiekę kurze, szafki, kwiaty, kota i klucze. O ile pierwsza dwójka pojawia się czasem w apartamencie na najwyższym piętrze apartamentowca w Reykjaviku, to kwiatów jak na lekarstwo, a kot, pojawiwszy się trzy razy, znika bez śladu, pozostawiając ją samotną w ogromnym apartamencie.  Jednak – czy aby na pewno samotną? Ciepło przyjęta przez nieco snobistyczną sąsiadkę z mieszkania poniżej, jak i przez obsługę ekskluzywnego bloku, Eva poznaje na nowo znane jej miasto i świat, widziany dotychczas przez nowojorski pryzmat akademii sztuk pięknych. Narrator skrupulatnie rysuje obraz głównej bohaterki, podaje kolejne argumenty, które sprawiają, że określenie jej jako osoby po przejściach staje się uzasadnione.
Dłuższe obcowanie z apartamentem wzbudza w bohaterce wątpliwości – po co w ścianie sypialni znajduje się maska, a drzwi w pralni zamknięte? Zostają one wprawdzie rozwiane rozsądnym głosem portiera, jednak od tej pory mrok, jaki zdaje się gęstnieć w tekście, zaczyna przysłaniać niektóre kształty rzeczywistości. Wraz z pogorszeniem pogody, bębniący w szyby deszcz wprowadza dziwny nastrój powolności i stagnacji. Kolejne kręgi, które zatacza narrator utworu zbliżają czytelnika do samej osoby Evy, ale też i przybliżają zagrożenie, którego czujnikiem staje się niejako oddany pod opiekę kot.
Kobiety  są dobrze napisanym thrillerem. Czyta się go płynnie, co jest niewątpliwą zasługą pana Godka, który po raz kolejny dowodzi, że przekład, przeciwnie wobec starego porzekadła, może być i piękny i wierny. W konwencji tekst Bragiego odwołuje się zarazem do klasycznych form prowadzenia narracji, poprzez testowanie uwagi czytelnika w myśl zasady, że jeśli na ścianie wisi strzelba, to na pewno wystrzeli ona do końca akcji w czyjąś głowę. Z drugiej strony – poprzez liczne retrospekcje i starannie naszkicowany obraz psychologiczny bohaterki, powieść znakomicie przystaje do reguł rządzących się współczesną prozą światową.
Sam tekst jest podzielony na dwie części, przy czym przejście z pierwszej do drugiej jest formą przekroczenia Rubikonu – kości zostają rzucone na szalę wagi, której egzystencjalny charakter przywodzi na myśl Camusa. To przejście nieznacznie zmienia bieg wydarzeń – stają się one nieco wolniejsze, bardziej dosadne. I, jak wiadomo nie od dziś – im wolniej coś się powtarza, tym mocniej wbija się to w pamięć.
Tytuł wskazuje na to, że płeć piękna odgrywa najważniejszą rolę w tekście – tak i jest o żywo. Mężczyźni pojawiający się w powieści są albo słabi albo płascy, albo ich nie ma fizycznie, a są jedynie jakąś metajęzykową projekcją ze wspomnień Evy. Ich obecność jest przelotna, nie zagrzewają miejsca, jednak sprawia ona, że w pamięci pozostają silne ślady. Bólu, czy radości…?