Podróżując
po Internecie na pewno trafiliście na różne blogi… tak, trafiliście też na ten
(szanownych Gości witam, witam!). Niektóre są lepsze, niektóre gorsze. Znajdziecie
sporo pisania o lajfstajlu, jeszcze więcej o gotowaniu, nieco tylko
mniej o rodzicielstwie. Trochę o sporcie, trochę o kulturze. Są
też blogi wnętrzarskie. No i są blogi ironiczne. Make Life Harder na pewno
kojarzycie, podobnie jak Pokolenie Ikea. Oba mają swój urok, oba są
prześmiewcze. I o ile pierwszy z pewnej „beki” zrobił swój sens
(i idzie to bardzo dobrze), o tyle drugi poszedł trochę w mądrości
ludowe dla lemingów. Tak przynajmniej mawiają złośliwi. No i autor tego
drugiego, niejaki Piotr C (bez kropki), niekoniecznie chce być łączony z nazwiskiem,
adresem i twarzą. To ma swój urok. Do tego snuje on od jakiegoś czasu
opowieść o męskości, niekoniecznie „kryzysu”, ale takiej wiesz, MĘSKIEJ
męskości. Trochę samczej. Ale też trochę autoironicznej i nieco wrażliwszej,
niż by to się wydawało. A, i najważniejsze (żeby nie było, że piszę tu
recenzję czyjegoś bloga; nie, tu o literaturze) – Piotr C popełnił trzy
książki. I czego by o nich nie powiedzieć – są ciekawe.
Tak,
wiem. Teraz chcesz zamknąć okno przeglądarki, stuknąć mnie czymś ciężkim
w głowę i powiedzieć „ja przepraszam bardzo, ale czy kolegi nie
porąbało przypadkiem”. Trochę nie bez racji. Ale po kolei. Lubię czasem czytać
rzeczy lekkie. Takie guilty pleasures,
których lektura jest trochę jak wizyta w fast-foodzie po kilku godzinach
jazdy autem. Zjesz, zazwyczaj jest OK., nie ma niestrawności, trochę niesmak
w ustach jest, ale zawsze można go czymś wyeliminować. Rozumiesz analogię.
Więc obie książki z serii Pokolenie
Ikea przeczytałem w wolniejszym nieco czasie. Ostatnią literacką (nie,
zostaw ten kubek i nie rzucaj w monitor!) produkcję Piotra C
przewertowałem spokojnie w komunikacji miejskiej i muszę powiedzieć
jedno – ta książka ma swój urok. Ma. Kropka (nawet dwie). No ale jaki?!
Pewnie
nie zdziwi Cię to, że jestem facetem (ah te formy osobowe czasowników! Są takie
zdradzieckie i niecne!). Nie chcę tu się silić na mądrości, że „w życiu
każdego mężczyzny nadchodzi taka wiejkopomna chwila”, ale Brud (jak i całe Pokolenie
Ikea) pokazuje pewną
rzeczywistość, która dla niektórych jest codziennością, dla niektórych jest
przeszłością, a dla niektórych – dopiero majaczy na horyzoncie. Owszem –
książki ociekają pewną (sporą) dozą szowinizmu. Męskiego i (tu proszę się
nie obrażać) damskiego. Bo ten też w naturze występuje. Jest dużo seksu,
są spore pieniądze, jest kilka klubów, jest „japiszonowska” honda civik i nieco
poważniejszy Mercedes. No i są prawnicy. w garniturach za parę
tysięcy.
Atmosfera
trochę jak z serialu Suits
zmieszanego z uwspółcześnionym Mad
Menem pokazuje realia pewnych korporacji. Bo to książki o korporacjach.
I chociaż fabułę można streścić jako „przypadki bohaterów z kobietami”,
to pojawia się w tych książkach sporo ciekawych niewiast. Jest Olga,
koleżanka-przyjaciółka-kochanka głównego bohatera. Postać ciekawa, bo
pokazująca miejsce, w jakim znalazło się wielu jej rówieśników (a zwłaszcza
– rówieśniczek). Jest „sąsiadka z naprzeciwka”, archetyp korporacyjnej
kobiety, która by przebić się musi być twardsza od facetów. Jest poznana przez
przypadek dziewczyna, która chce stałego związku, jest miła, ale gdy ma
możliwość rzucenia znienawidzonej pracy i wyjazdu zagranicę, rzuca
wszystko na szalę luźnego związku z Czarnym (a, zapomniałbym – głównym
bohaterem Pokolenia). Pojawia się
w tych opowieściach Karina, kolejna twarda babka, która choć umie, wie
i rozumie o wiele więcej niż jej koledzy, ale jest traktowana przez
szefa (przysłowiowego i dosłownego) Janusza jak sekretarka. Jest Julia,
przypadkowo poznana kobieta, którą Relu (bo pojawia się w Brudzie) poznaje przez przypadek i wiąże
się z nią dziwną nicią ludzkiej (nie damsko-męskiej) przyjaźni. Są
wreszcie zastępy kobiet, które szukają miejsca dla siebie. I niepokojąco
często okazuje się, że znajdują ją w zamknięciu się w skorupie
własnego, ładnego ciała. No i czują się w tym na miejscu.
Chociaż
te zastępy nie wbijają się w pamięć czytelnika, to są zastępami, które
tworzą tło. Są uosobieniem marzeń ludzi, z którymi pracują, którzy je
mijają i którzy nigdy nie odważą się traktować je tak, jak na to zasługują.
Również te „imienne” bohaterki, chociaż ich obecność jest okraszona licznymi
komentarzami dotyczącymi właściwości przestrzennych pewnych części ich ciał, są
w pewien sposób niedostępne. Bo albo wiedzą, że nikt nie odważy się do
nich zagadać, albo podchodzą o każdego mężczyzny z wyższością,
czując, że tyko to pozwoli im na odsianie dupków od normalnych facetów. w praktyce
– wszystkie są samotne. A księcia na białym koniu (lub nawet – dobrego faceta,
któremu nie chodzi tylko o ich wygląd) jakoś nie widać.
Samotni
są tu też mężczyźni. w gruncie rzeczy – pojawia się chyba tylko jedna
osoba, która jest szczęśliwa w związku. Pozostali albo wystrzegają się stałych
relacji jak tylko mogą, albo w rzeczywistości żyją z „drugimi
połówkami” jakby byli dwojgiem obcych sobie ludzi. Co z tego, że jest
jakiś ślub, jakieś dzieci, całkiem spory kredyt. To ludzie wypaleni, zamknięci
w pułapce powiedzenia „szczęście zaczyna się powyżej 150 tysięcy dolarów
rocznie”. I chcąc osiągnąć to „szczęście” zapominają czym ono jest.
Winnych tego stanu można szukać ze świecą. Jednak to są ludzie. Nie korporacje.
To ludzie. Ci „inni”, bo nie „obcy”. Obcych zatrzymuje ochrona przy wejściu.
Wszyscy
jednak potrzebują „twardego resetu” w piątek. Czasem dopiero w sobotę.
Ale na pewno – twardego. Imprezują, piją, szukają rozrywek, które nie tylko
oderwą ich na chwilę od codzienności, ale będą powodem do dumy na Facebooku czy
Instagramie. Bo fotka ze skoku na spadochronie wygląda o wiele lepiej, niż
kolejne zdjęcie kolekcji znaczków. Potem odchorowują te twarde resety, w niedzielę
z niepokojem uświadamiają sobie, że jutro znowu czeka ich powrót do
rzeczywistości. Czy tak jest naprawdę? Bo to taki trochę model amerykańskich
korporacji, znany bardziej z filmów. Ale czy na pewno?
Pozostaje
pytanie, na które czytelnik (pracujący lub niepracujący w dużej
korporacji) powinien sobie zadać: „po co to czytać?”. I powinien sobie na
nie odpowiedzieć sam. o tym jak to widzi autor dowiedzieć się można pod
koniec Kobiet (drugiej części Pokolenia). Chodzi o pewne katharsis, oczyszczenie. Zetknięcie ze
złem niemal namacalnym, ale w warunkach bezpiecznych. Bo na kartach
książki (lub wyświetlacza). Czarny rzuca korporację w diabły po tym, gdy
staje na progu utraty człowieczeństwa na rzecz trybów firmy i jej zysków. Zachowuje
swoje człowieczeństwo i w odruchu serca pokazuje, że wciąż ma jakiś
kręgosłup moralny. A to rzadka sztuka.
Nie
chcę tu dorabiać ideologii, ale w tej książce kotłuje się wciąż pytanie –
a gdzie podzialiśmy nasze człowieczeństwo? Nie, nie chodzi tu o Levinasa
i jego humanistyczne spojrzenie na twarz człowieka. To raczej rzeczy
bardziej przyziemne. Jak bardzo jesteśmy ze sobą? Czy jeszcze lub w ogóle
jesteśmy? A może słowa szczęście i pieniądze stały się synonimami? To
ważne pytania, które ostatnio jakby się trochę wyświechtały dzięki coachingowi
i wszechobecnej ironii, ale padają tu między wersami niemal na każdej
stronie. Chociaż – nurzając się w sosie (najczęściej gorzkiej) ironii. Jest
tu sporo odmóżdżenia, seksu, chamstwa, jednak niech nie zmylą Cię, drogi
Czytelniku (o, cieszę się, że jeszcze jesteś!) – czy to tego bloga, czy to
twórczości Piotra C – te ozdobniki. Owszem, ważne, ale będące raczej zasłoną
dymną niż beefem tych książek.
No
i jest to, co wkurza najbardziej – moralizatorstwo (raczej to tanie), chwilami
zbyt dużo powierzchowności, sporo przerysowania. Może za dużo ozdobników. Jednak
jednej rzeczy nie można tym książkom odmówić – są w jakiś sposób ciekawe.
Nawet dla „niekorpoludzi”. Jeśli nie dana była Ci ta przyjemność – możesz się
pośmiać i gdy będziesz chciał przeskoczyć to korporacji, to zapali Ci się
czerwona lampka (no chyba, że taka rzeczywistość Cię pociąga, to co innego). A
może dana była Ci okazja zasmakowania owocu z drzewa tej wiedzy i albo
się pośmiejesz, bo „prawie jak u mnie”, albo westchniesz „całe szczęście, to
już za mną”. Wtedy po prostu będziesz mógł powspółodczuwać z bohaterami,
trochę im współczuć, ale przede wszystkim – łatwiej zrozumiesz o co
w tym katharsis i pisaninie
(całkiem dobrej, a na pewno sprawnej) Piotra C chodzi. Na pewno to nie debiut
Wojtka Engelkinga (całe szczęście, bo Piotr C jest lepszy), na pewno to nie
dokonania duetu Bociąga-Twardoch (również), na pewno to żaden serial. Pokolenie Ikea i Brud to dwa obrazy pewnej
rzeczywistości, którą można albo lubić, albo nie. Ale na pewno dobrze się
o niej czyta siedząc na kanapie w piątkowe popołudnie.
Brud jest tak samo dobry jak Pokolenie Ikea, a nawet lepszy.Książka, pokazuje specyficzne podejście do życia,bohaterów książki. Głównymi tematami są ironia, żart, seks i przedmiotowe podejście do kobiet, czyli codzienność obecnego świata. Książka według mojej oceny to mocne 9/10.
OdpowiedzUsuńPowiedziałbym nawet, że Brud jest lepszy. Na pewno literacko. Nie miałem wrażenia przerostu formy nad treścią (jak to bywało w Pokoleniu). Imho - dobre książki. Może nie ważne, ale na pewno przedstawiają ciekawszy obraz rzeczywistości niż wiele innych rzeczy.
OdpowiedzUsuńPo lekturze Brudu miałem mieszane uczucia. Z jednej strony świat przedstawiony jest raczej w pesymistycznych barwach, dominuje karczemny język, a cała mini-powieść przeładowana jest szowinizmem. Mimo tego książkę przeczytałem z zapartym tchem - ma coś w sobie, co nie pozwala się od niej oderwać.
OdpowiedzUsuńWkurzająca jest bardzo chwilami. Ale generalnie - to ciekawa rzecz.
Usuń