Długa
nazwa. Spodziewalibyście się, żeby książka o takim tytule mogła
przyciągnąć Waszą uwagę? Pewnie mruknęlibyście pod nosem, że „a… spoko” i poszli
dalej. I trudno byłoby się Wam dziwić, jednak popełnilibyście błąd. Spory
błąd. Bo ta nieco przyciężka nazwy
(i formy) książka ma do opowiedzenia historię, która pokazuje przejmujący
obraz przemiany ludzi podczas nazistowskiej okupacji, a przy tym jest peanem na cześć literatury.
Zainteresowani? No to jedziemy.
Przede
wszystkim – Stowarzyszenie to powieść
epistolarna. Tak, to ten sam gatunek, co znane, choć nie zawsze lubiane, Cierpienia młodego Wertera. Nie ma tu
klasycznej fabuły – są relacje. W centrum tego wszystkiego jest młoda pisarka,
Juliet, która po II wojnie krąży po Anglii i promuje swoją książkę. Jako,
że jej książka cieszy się pewną popularnością, to gdy pojawia się na prowincji natychmiast
otacza ją wianuszek fanów i „śmietanka”. A jako, że Zjednoczone Królestwo
słynie ze swej „śmietanki”, na wianuszek mniej lub bardziej oddanych fanów
bohaterka narzekać nie może.
Sporo się
zmienia, gdy trafia na trop tytułowego Stowarzyszenia. Wyczuwa materiał na
następną książkę. W końcu szukała inspiracji od jakiegoś czasu. A ten
temat wyciąga ją z kraju i skłania do podróży na wyspę Guernsey – leżącą
u wybrzeża Francji, jeszcze niedawno okupowaną przez Niemców. Jako, że
była ona nieco oddalona od lądu, to trudno było powiedzieć o „regularnej”
okupacji. Mieszkańcy przez ponad cztery lata żyli w dziwnej symbiozie z najeźdźcą.
Niekiedy nawet zaczynali się z nimi przyjaźnić. Nie zmieniło to wcale
faktu, że były to lata okupacji, podczas której łatwo było stracić życie za
zbytnią nonszalancję. I w sumie dlatego powstało owo Stowarzyszenie.
Historia
jego powstania była potrzebą chwili. Tak, była to decyzja spontaniczna. Ludzie
spotkani przez patrol wojskowy musieli szybko uzasadnić swoje wałęsanie się po godzinie
policyjnej. Inaczej skończyliby w więzieniu, a potem – pod ścianą. Najprzytomniejsza
z zatrzymanych rzuciła, że zagadali się podczas spotkania Stowarzyszenia
Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek. Żołnierzy
przekonała bardziej pewność kobiety niż sama nazwa. Co się dziwić. Tak rodzi się
Stowarzyszenie, które – w sumie z przymusu – zrzesza wszystkich
wymienionych przez nią. Bo gdyby ktoś się wyłamał, to… niestety, nie
skończyłoby się to dobrze dla nikogo. Więc chcąc, nie chcąc, kilka osób
zawiązuje taką organizację. I zaczyna się spotykać nad książkami. Łączy
ich to w niezwykły sposób i daje nadzieję w ciężkich czasach.
Juliet
na miejscu poznaje kolejne perypetie nie tylko członków, ale i innych mieszkańców
wyspy. Szybko okazuje się, że wojenne animozje wciąż są tu żywe, a ludzie,
którym udało się przeżyć te cztery lata, niekoniecznie chcą iść dalej.
jej listach – głównie do zaprzyjaźnionego wydawcy – pobrzmiewa zaskoczenie i fascynacja
miejscem i ludźmi. Ich historiami z czasu okupacji i tym, jak
patrzą na siebie teraz. A patrzą zupełnie inaczej. I to nie tylko dlatego,
że spojrzeli w oczy bestii i przeżyli, ale raczej temu, że zobaczyli jak
inni radzili sobie w tej sytuacji. Bo radzili sobie różnie.
Wielu
kolaborowało. Wielu udawało, że stawia opór. Większość chciała przeżyć, za
wszelką cenę. Na wyspie, na której wciąż brakowało opału, jedzenia i ubrań
przymilanie się do żołnierzy budziło odrazę, jednak wielu jej mieszkańców nie
widziało innego wyjścia. To wszystko fascynuje bohaterkę, a zarazem
przeraża. W Anglii, przesiąkniętej propagandą wojenną, straszącej szpiegami i grożącej
karami za współpracę z wrogiem, taka postawa była niedopuszczalna. A na
tej malutkiej wyspie opodal francuskiego wybrzeża była ona… mniejszym złem. Juliet
nie ukrywa ani przez chwilę szoku.
Choć nie
brakuje w tej książce ciekawych postaci, to najwyraźniej wybija się z listowych
opowieści poczucie niewyrównanych rachunków. W tak małej społeczności nie może
to dziwić. Jest w niej obłuda, zakłamanie, podszyte fałszem moralizatorstwo
i wielkie dramaty małych ludzi. Choć trochę to burzy bohaterkę, to jednak
wykazuje się ona zrozumieniem. Młode dziewczyny zadawały się z Niemcami, bo
dzielili się racjami żywnościowymi, mieli dostęp do ubrań i ogółem… byli przystojni.
I zabawni. Nie mieli konkurencji, bo mężczyźni w sile wieku zostali wywiezieni
do prac na kontynent. Wiele więcej nie było trzeba, zwłaszcza w smutnych
czasach wojny. A młodość chce się bawić.
Takie
dylematy wybrzmiewają w tej książce. I choć poznajemy tylko opisy bohaterki
i zarazem autorki listów, to stroni ona od ocen, jednak stara się to
wszystko zrozumieć, podobnie jak część jej rozmówców. Poznając Stowarzyszenie
poznaje całą społeczność i ich historie wojenne. Wesołe, smutne, dające do
myślenia. Drąży i szuka, a to, co widzi częściej podnosi ją na duchu
niż łamie. Można powiedzieć, że ta książka to takie spojrzenie „z zewnątrz”
na kolaborację, którą można określić po prostu jako chęć przetrwania wojny w
jednym kawałku. Kto by nie chciał.
Tak… w międzyczasie
Julet spotyka miłość i tak dalej. Ale to nie jest opowieść o tym. Mała
wyspa u wybrzeża Francji pokazuje jak w soczewce małość i wielkość
ludzką. Takie codzienne, bez piórek i makijażu. Ma to swój urok i wciąga.
Początkowo może irytować sposób prowadzenia opowieści – listy nie są czymś, co dziś
można uznać za zwykłą formę komunikacji (chociaż w 1946 taką były). Szybko okazuje
się, że ten sposób snucia historii, skupiony na monologach, jednak otwarty na
odpowiedź, wciąga. Nawet gdy przyjmuje formę karteczek przekazywanych przez kogoś
lub zostawianych na recepcji. Stowarzyszenie
to bardzo sympatyczna literacko rzecz, która podnosi na duchu, a zarazem
nie pozostawia wrażenia literackiego paździerza. A to rzadkie osiągnięcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz